Literatura Cormaca McCarthy’ego jest sakralna – nie pomimo, ale właśnie dzięki wypełniającej ją po brzegi przemocy.
Spalona słońcem, zwilżona krwią. Ziemia, która tylko z daleka, z wysokich szczytów Appalachów może się wydać obiecana. Ale studniami ponakłuwana jest tak rzadko, że każdą z nich wita się jakby była źródłem wody żywej. I dopóki nie zanurzy się ust w czerpaku, wydaje się, że kto się jej napije nie będzie już nigdy pragnął. Aż zeschniętego języka nie podrażni siarczano-słony posmak. To jeszcze nie tu, trzeba ruszyć dalej; w drogę, która nigdy się nie skończy. Przez kraj wędrownych kaznodziejów, kazirodców i ojcobójców. Płomiennej, nie gaszonej ani nawadnianej dogmatem czy rytuałem wiary. Rozpalającej się jak po uderzeniu gromu w ciemną noc, dogasającej jeszcze przed świtem. Kraj nie dla starych ludzi. I kto wie, czy w ogóle dla jakichkolwiek.
Pogodziłem się już z faktem, że ludzie umierają, ale nie umiem zaakceptować, że robią to także we wtorki. Pomysł na felieton, który trzeba wysłać do środowego południa, leżał bezpiecznie schowany od kilku dni. I właśnie, kiedy zasiadałem do „unboxingu” żona przesłała mi screen z twitterowego konta o nazwie „Kto umarł?”. Opatrzony zdjęciem uśmiechniętego, starszego pana. O twarzy tak życzliwej i sympatycznej, że gdybym przechodził obok jego rancza, a on właśnie popijał na ganku mrożoną herbatę z lodem, zagadnąłbym go o drogę, nawet gdyby była mi doskonale znana. Chyba, że wiedziałbym iż właścicielem tej twarzy jest Cormac McCarthy i pytanie go o „Drogę” może się skończyć apokaliptyczną wizją wypalonego po horyzont krajobrazu, wszechobecnych band kanibali i wędrówką, który nigdy nie może się skończyć. Bo nie jest pielgrzymką, tylko ucieczką. Nie ma innego celu, poza tym, by nie spędzić za długo czasu w jednym miejscu. Nie dać się namierzyć silniejszym od siebie. A nikt nie jest słabszy, nikomu nie jest łatwiej zadać ostatecznego ciosu niż samotnie wędrującym przez dogorywający świat ojcu i synowi. To, co trzyma ich przy życiu, jest jednocześnie tym, co wystawia ich na unicestwienie. Nieporównywalna z żadną inną czułość i troska.
Zmarły przed kilkoma dniami w wieku 89 lat Cormac McCarthy był pisarzem amerykańskiego południa. Do chrzanu są podobne etykiety, fetysze literaturoznawców próbujących ujarzmić piękne (wyłącznie) w swej dzikości zwierzę powieści. Ale z tym jednym przyporządkowaniem jest inaczej, gdyż nie wymyślili go smutni panowie z uniwersyteckich bibliotek. To samo południe – tlący się w przyrodzie i ludziach żar pogranicza, brutalna dzikość i nieoswojona przemoc, krajobraz przeglądający się w twarzach i na odwrót – dobrało sobie pióra, które oddadzą mu sprawiedliwość. Nie wygłoszą oskarżenia ani elegii, niczego nie przypudrują ani przekoloryzują. Miało więc południe Williama Faulknera i Flannery O’Connor, miało też (przede wszystkim?) Cormaca McCarthy’ego.
Nie daje mi spokoju myśl, co by się stało, gdyby jego rodzina pozostała w Providence i nie przeniosła się na południe Stanów Zjednoczonych? Przecież gdy rodził się McCarthy, tuż obok ostatnich swych lat dożywał ojciec chrzestny literackiej grozy, H. P. Lovecraft. Podmokłe grunty, szumiący pieśni o uśpionych na jego dnie przedwiecznych i przerażających stworach ocean; gęste i ciemne lasy, które aż się proszę by zamieszkali w nich budzący grozę przybysze z kosmosu. Bez dwóch zdań, nie byłoby „samotnika z Providence”, łapiącej za gardło lovecraftowskiej mitologii Cthulu, bez krajobrazu Nowej Anglii. Czy McCarthy poszedłby jego śladem? Szukał uśpionego pod purytańskim, nieludzko ugrzecznionym spodem rzeczywistości, kosmicznej grozy? Całe szczęście jednak, że południe upomniało się o swoje. Z właściwą sobie brutalnością.
„Nie ma czegoś takiego jak życie bez rozlewu krwi. Myślę, że sam pomysł, iż gatunek można jakoś poprawić, by wszyscy przyjaźnie współistnieli, jest naprawdę niebezpieczny” – powiedział McCarthy w jednym z (bardzo nielicznych) wywiadów, jakich udzielił. I jest w nim zawarty klucz do krwawego artyzmu, bezlitosnego piękna pisarstwa amerykańskiego południa. Kraju, w którym granica między chrztem a morderstwem przez utopienie, jest bardzo cienka. Gdzie o „napięciach klasowych” najłatwiej opowiada się „alegorią” analnego gwałtu. Gdzie bracia płodzą swym siostrom dzieci, by potem zabić je w środku lasu. Kraju ludzi gorących od podkładanych przez siebie płomieni i zimnych trupów. Zawsze z tą samą gracją pomijających etap letniości. Wiecznej przemocy i czegoś jeszcze starszego. Ukrytego głębiej niż potwory Lovecrafta i bardziej od nich przerażającego. Łaski. Gotowej złamać kręgosłup, rozłupać czaszkę, gdyby tylko udało się jej dzięki temu zbawić duszę delikwenta z południa. Ta literatura jest sakralna – nie pomimo, ale właśnie dzięki wypełniającej ją po brzegi przemocy. A McCarthy stał się tym, do czego pisarstwo wzywa każdego ze zbliżających się doń śmiałków, kapłanem pióra. Jak na sąsiada wędrownych kaznodziejów przystało.
Autor jest stałym felietonistą tygodnika „Plus Minus”, w którym ten artykuł został opublikowany dn. 16.06.2023