Wszystkie historie rozstrzygają się na szczytach, w samotności i ciszy. Tam, gdzie nie przestaje tlić się płomień.
Każdy film powinien zawierać jedną taką scenę, która – pozornie nieistotna z punktu widzenia fabuły – nadaje mu sens, definiuje tożsamość całego obrazu. David Lynch ukuł na tę potrzebę termin „oko kaczki”. Ponieważ narysowana z profilu kaczka może być czymkolwiek (nie tylko kilkoma innymi stworzeniami, ale nawet chmurą zanieczyszczonego dymu czy żółtą plamą oleju na kartce) dopóki nie dorysuje się jej oka. Przyszpili kształt drobnym szczegółem, z którego na nią całą rozleje się znaczenie. Od pierwszego obejrzenia „Powrotu króla” Petera Jacksona „okiem kaczki” stała się dla mnie trwająca kilkadziesiąt sekund sekwencja rozpalających się na kolejnych szczytach Śródziemia stosów; sygnał alarmowy, za pomocą którego królestwo Gondoru prosiło swoich sojuszników z Rohanu o pomoc. Bezimienni, czuwający z hubką i krzesiwem stróże zapomnieli może nawet dlaczego muszą spędzać życie w odosobnieniu, wymieniać raz na jakiś czas zawartość stosów, które za ich życia jeszcze nigdy nie zajęły się ogniem. Ale w najważniejszym momencie to ich zadanie okazuje się kluczowe. Gdyby przestali trwać na swym posterunku, wypatrywać płomiennego sygnału, jeśli w nich samych coś by przez ten czas wygasło, dla Śródziemia nie byłoby nadziei; zalałaby je fala orków z Mordoru. A im bardziej wydają się pomijalni – na dobrą sprawę nie widzimy nawet twarzy żadnego z nich – tym głębszą wdzięcznością napełnia nas fakt ich istnienia.
Ta gorąca prośba o pomoc, ognie nad Śródziemiem stanęły mi przed oczami w poprzednią niedzielę. Z okazji uroczystości Zesłania Ducha Świętego zakon Kamedułów na krakowskich Bielanach otworzył (jak robi to tylko kilka razy w ciągu roku) swe bramy przed świeckimi, ludźmi z zewnątrz, ze świata. Można było zobaczyć to, na co oni patrzą całe swe wypełnione milczeniem i modlitwą życie. Leżące u stóp Srebrnej Góry miasto. Tętniące tymi wszystkimi sprawami, których wyrzekli się mieszkańcy tego miejsca. A jednocześnie w jakiś nadnaturalny, ale trudny do poddania wątpliwość sposób – zależne od ich istnienia. Bardziej niż od elektrowni, oczyszczalni ścieków czy całej reszty tej infrastruktury, o której żaden z nas nie myśli, dopóki nic się w jej funkcjonowaniu nie zatnie. O tym jak wiele zawdzięczamy ich milczącej obecności dowiedzielibyśmy się tylko gdyby zniknęli; i oby ta wiedza na zawsze pozostała przed nami ukryta.
Stojąc tam, na dziedzińcu, czy raczej tarasie widokowym przed wejściem do kościoła kamedułów, wystarczy się tylko odwrócić plecami do panoramy miasta, żeby zobaczyć tyniecki klasztor benedyktynów. Położony na niższym, ale także doskonale widocznym wzniesieniu. Te dwa miejsca odosobnienia widzą się od setek lat, jak posterunki na szczytach Śródziemia. Tylko, że akurat one nie muszą się zajmować fizycznym ogniem, żeby przekazywać sobie nawzajem wiadomość. Wystarczy, że w sercu każdej z nich, w centrum prezbiterium płonie wieczna lampka, znak fizycznej obecności Boga. Ogień wzniecany miechami milczenia i psalmów, stosy ofiarne ułożone z kontemplacji i wdzięczności.
Jestem pewien, że ta „gorąca linia” między Gondorem a Rohanem nie przyszłaby Tolkienowi do głowy, gdyby nie był tak gorliwym katolikiem; jeśli nie czułby ani nie rozumiał znaczenia monastycyzmu. Tego, że wszystkie historie rozstrzygają się na szczytach, w samotności i ciszy. Tam, gdzie nie przestaje tlić się płomień.
John Senior, wielki amerykański literaturoznawca i filozof, przedstawił w książce „Upadek i odbudowa cywilizacji chrześcijańskiej” najbardziej mnie osobiście przekonującą receptę na realizację drugiego członu jej tytułu. Miasta – miejsca, gdzie rozstrzygają się bitwy i wojny o chrześcijańską kulturę, prawo i myśl, muszą zostać otoczone przez pierścienie zakonów kontemplacyjnych. Źródła duchowego zasilania i oczyszczenia; wznosząc się ponad wszystkie ziemne sprawy. Wieże strażnicze, bez chwili wytchnienia wypatrujące powrotu Króla.