Zaczęło się od „Obławy”. Potem pojawiła się „Zbroja”, a dalej już poszło z górki. Od ponad roku nasz syn jest tak zakochany w Jacku Kaczmarskim, jak tylko szczerze i namiętnie pałać uczuciami do nieżyjącego artysty może sześcioletnie dziecko. Nie ma mowy o wyjściu do przedszkola bez wysłuchania porannego zestawu obowiązkowego – „Ballady wrześniowej”, „Jałty”, „Siedmiu grzechów głównych”. Żadna podróż samochodem nie może się obyć bez „Kantyczki z lotu ptaka”. Pani w przedszkolu, imienniczka pewnej carycy, usłyszała kiedyś: „Stój Katarzyno! koronę carów / sen taki jak ten może ci z głowy zdjąć”. Pędząc przez planty na rowerze wydziera się na całe gardło: „Hej, kto szlachta – ten z Kmicicem! / Hajda na Wołmontowicze”. A przy niedzielnym obiedzie potrafi zanucić od niechcenia: „pijmy za Barabasza, Barabasz człowiek też”.
Wszystko to jest dużo trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Musimy sukcesywnie odświeżać nie tylko szczegółową wiedzę na temat Juliusza Cezara i wojny galijskiej („Lekcja historii klasycznej”) czy Rejtana i rozbiorów Polski („Raport ambasadora”), ale być też przygotowani na pytania w rodzaju: „Dlaczego pan Gintrowski miał taki zachrypnięty głos?”, „na co umarł pan Kaczmarski?”, „ale ty nie będziesz palił papierosów, prawda?”. Obejrzeliśmy już więc chyba wszystkie dostępne filmy dokumentalne poświęcone, czy choćby zahaczające o postać Jacka Kaczmarskiego. W jednym z nich dowiedziałem się o pewnym, czysto technicznym, szczególe „działalności scenicznej” autora „Zbroi”. I to o nim chciałbym dzisiaj opowiedzieć.
Kaczmarski podobno bardzo nie chciał, żeby podczas jego występów klaskano. A konkretnie – by kolejne utwory były „separowane” od siebie oklaskami publiczności. Kiedy było już po wszystkim, na zakończenie koncertu słuchacze mogli już sobie walić w dłonie, ile wlezie. Jednak po jakimś czasie zrezygnował, przestał już o to prosić. Wcale jednak nie dlatego, żeby spowodowane brawami przerwy przestały wytrącać go z rytmu. Nie o niego, lecz o nich tu chodziło. To publiczność nie mogła wytrzymać. Napięcie wynikające z niemożności wyrażenia aprobaty było tak wielkie, że dawało o sobie znać na scenie. Nerwowość stawała się obustronna i nieznośna. Ale jak czy na pewno tylko o aprobatę tu chodziło? Dlaczego tak naprawdę klaszczemy na koncertach (albo przynajmniej klaskaliśmy, gdy jeszcze wolno było im się odbywać)? Kaczmarski swoją prośbą nie odebrał sobie prawa do wysłuchania aplauzu, tylko im do jego wyrażenia. Do włączenia się, przywłaszczenia sobie części energii i sensu zawartych w jego piosenkach. Każde uderzenie w dłonie mówi: „ja też”, „to moje”.
A po żadnej z jego piosenek nie klaskano nigdy tak długo i zaciekle jak po „Obławie”. Tę jedną z pierwszych, jeszcze kompletnie młodzieńczą opowieść Kaczmarskiego wydzierano jemu i sobie nawzajem najmocniej. Tylu było chętnych do zamknięcia w obławie. Poczucia wokół siebie nienawistnej woni; woni, która niszczy spokój, zrywa wszelkie sny. Tak łatwo być dzikim, zapalczywym w gęstym lesie wychowanym wilkiem, kiedy wokół nie krążą gończe psy, ale gromadzi się tłum podobnych, przekonanych o swojej wilczo – niepokornej naturze słuchaczy. Tamte brawa były wyzwaniem, okrzykiem „chodźcie śmiało, jest nas mało”. A co było potem, po zakończeniu koncertu, kiedy wybrzmiały już ostatnie, nawet te najodważniejsze z oklasków? Gdy dookoła każdego z nich, każdego z nas pojawiał się krąg śniegu wydeptany, a w tym kręgu plama krwawa?
Bo i tu racja – jak prawie zawsze – jest po stronie Kaczmarskiego. Nie skończyła się obława. I nie śpią gończe psy. Istnieje wciąż szansa, żeby nie tylko oklaskami powiedzieć „Obławie”: Ja też. To moje. Nie dajcie więc z siebie zedrzeć skór, brońcie się i wy. O bracia wilcy. Brońcie się, nim wszyscy wyginiecie.
Autor jest stałym publicystą tygodnika „Plus Minus”, w którym ten artykuł ukazał się dn. 23.04.2021 r.