Masakra na plaży „Omaha”

Wojna nie jest zabawą. Nie jest grą. Wojna jest złem, choć jest też nieodłączną częścią ludzkiej historii i groźnym złudzeniem jest przekonanie, że można ją całkowicie wyeliminować.

Jedna z najbardziej wstrząsających scen wojennych w kinie to ta w „Szeregowcu Ryanie” Stevena Spielberga z 1998 r. I chyba nic jej do tej pory nie przebiło. Lądowanie aliantów na plaży Omaha w Normandii wgniatało w kinowy fotel. Pamiętam to wrażenie do dzisiaj.

Ogłuszający huk wystrzałów, autentycznie brzmiący świst pocisków, żołnierze poszatkowani przez niemieckie karabiny maszynowe MG 42 jeszcze na rampie barki desantowej. Krople krwi na obiektywie kamery (wyjątkowy efekt filmowy). Realistycznie pokazane rany. Żołnierz z oderwaną ręką, w szoku szukający jej na piasku, nie rozumiejący najwyraźniej, co się wydarzyło. Inny, wyjący z bólu, z jelitami na wierzchu. Trafiony żołnierz z miotaczem ognia, palący się jak pochodnia. Główny bohater, grany przez Toma Hanksa, ciągnący za mundur po piasku rannego kolegę, a po chwili, po kolejnym wybuchu – już tylko jego korpus oderwany od nóg, z wylewającymi się wnętrznościami.

Nikt wcześniej nie pokazał na ekranie grozy wojny tak jak zrobił to 25 lat temu Spielberg, wykorzystując po mistrzowsku całą dostępną technikę filmową. Ta scena się nie zestarzała. Do dzisiaj robi gigantyczne wrażenie.

 

To nie był film

 

Tylko że dzisiaj ma konkurencję. Portale publikowały niedawno filmik nakręcony osobistą kamerą ukraińskiego żołnierza o pseudonimie „Predator”. Żołnierz siedzi w okopach gdzieś pod Bachmutem. Jego kolega wciśnięty jest we wnękę na końcu okopu – podobno z powodu ciężkiego stanu psychicznego nie nadawał się już do prowadzenia ostrzału. Gdzieś z obłoków dymu, pośród kikutów drzew, zbliżają się Rosjanie. Nadjeżdża bojowy wóz piechoty, prowadząc niecelny ostrzał. W pewnym momencie w polu widzenia „Predatora” zjawia się skulony rosyjski żołnierz. Ukrainiec oddaje w jego kierunku kilka strzałów z boku, Rosjanin pada, zapewne martwy. To już nie jest kino, to rzeczywistość. Nie mniej straszna niż ta z plaży „Omaha”, z czerwca 1944 r.

Na tym paruminutowym filmie poruszające są dwie postawy. Autor relacji najwyraźniej jest pełen wojennego zapału, słuchać jego przyspieszony oddech, krótkie komendy, jakie rzuca koledze, polecając, co ma mu podać ze zgromadzonej w okopie amunicji. Ów kolega jest skulony, zapewne przerażony, przytłoczony, stara się jak najmniej wychylać z wnęki w okopie. Czy jest tchórzem? Nie, jest normalnym człowiekiem. Reakcją normalnego człowieka na taką sytuację, zwłaszcza jeśli nie jest zawodowym żołnierzem, jest strach, przerażenie, przytłoczenie.

Wojna nie jest zabawą. Nie jest grą. Wojna jest złem, choć jest też nieodłączną częścią ludzkiej historii i groźnym złudzeniem jest przekonanie, że można ją całkowicie wyeliminować. Taka próba zresztą została podjęta po I wojnie światowej w postaci paktu antywojennego Brianda-Kelloga z 1929 r., który do dzisiaj pozostaje pośmiewiskiem historyków stosunków międzynarodowych, jakkolwiek szlachetne były jego intencje.

Przy czym współczesna wojna totalna, ostatecznie zakorzeniona w ludzkiej świadomości za sprawą II wojny światowej, jest złem wyjątkowym. Była definitywnym zerwaniem z panującą na Zachodzie przez wieki regułą – aczkolwiek wielokrotnie łamaną, choćby podczas wyjątkowo bestialskiej wojny trzydziestoletniej, tyle że przy świadomości tego łamania – że wojnę prowadzą tylko ludzie do tego przeznaczeni.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Wicemarszałek Gosiewska bawi się w wojnę

Wielu uniesionych zapałem wydaje się dzisiaj zapominać lub nie mieć świadomości, czym jest wojna. Spoglądam na zdjęcie roześmianej pani poseł Małgorzaty Gosiewskiej, znanej z wyjątkowo wojowniczych wypowiedzi, które umieściła na swoim profilu na Facebooku. Pani poseł wygląda z przedniego włazu czołgu, wpis opatrzony jest ikonką oznaczającą podekscytowanie, a podpis – autorstwa przecież samej pani poseł, bo kogo innego – brzmi: „Na Moskwę!”. Pomijam już skrajną nieodpowiedzialność polityka, który umieszcza tego typu wpisy w mediach społecznościowych, stanowiące bardzo łakomy kąsek dla rosyjskiej propagandy. A mówimy tu, przypomnę, o wicemarszałek Sejmu. Wstrząsająca jest natomiast dezynwoltura, z jaką poseł Rzeczypospolitej „bawi się” w wojnę, jak się wydaje, marząc o niej.

Proszę wybaczyć ten wątek dotyczący spraw prywatnych pani poseł, ale miejmy świadomość, że jeśli pani Gosiewska jest zafascynowana wojną i do niej tęskni, to gdyby – nie daj Bóg – jej marzenia miały się spełnić za sprawą postawy takich osób jak ona, skutki dotkną nas wszystkich oraz naszych dzieci. Pani poseł jest matką Eryka. Eryk, jeśli dobrze liczę, jest dzisiaj młodym mężczyzną. Czy pani Gosiewska gotowa jest posłać swojego syna na pierwszą linię? Czy byłaby szczęśliwa, mając świadomość, że w każdej chwili może zostać ranny, zostać na resztę życia inwalidą albo po prostu zginąć? Czy zechciałaby go sobie zobrazować jako bohatera nieco uwspółcześnionej wersji sceny zdobywania plaży „Omaha”, tyle że rozgrywającej się gdzieś w naszym regionie?

To oczywiście czysta teoria, bo możemy przypuszczać, że pan Eryk zostałby z wojska wyreklamowany. Ustawa o obronie ojczyzny tworzy taką furtkę dla ludzi bliskich władzy. Nie tylko stawia poza zasięgiem mobilizacji ministrów, posłów i nawet radnych, ale też mgliście opisane osoby, które „ze względu na posiadane kwalifikacje lub zajmowane stanowiska są niezbędne dla zapewnienia obrony lub bezpieczeństwa państwa”.


CZYTAJ TAKŻE:

MAREK JUREK: Jeśli rozszerzy się wojna

MICHAŁ KUŹ: O bezsensowności i nieodzowności wojny


Symbole czy strategia?

Jeśli zaś mowa o Bachmucie – po ukraińskiej stronie, która nie jest bynajmniej monolitem, trwa ciekawy spór różnych racji. Ukraiński głównodowodzący Walerij Załużny chciałby Bachmut odpuścić, słusznie bowiem uważa go za miejsce bez strategicznego znaczenia. Załużny jest wojskowym. Jego motywacja to dbanie o życie żołnierzy i szanowanie zasobów, których Ukraina ma znacznie mniej niż Rosja. Pan prezydent Wołodymyr Zełeński jest jednak odmiennego zdania, ponieważ uczynił z Bachmutu symbol przetrwania i ogłosił go „twierdzą”, jakkolwiek z prawdziwą twierdzą to miasto, czy raczej jego ruiny, nic wspólnego nie ma.

Nie odmawiam racji postawie prezydenta Ukrainy. W takiej sytuacji symbole są ważne. Znacznie jednak ważniejsze są ludzkie życia. Historia wojen pełna jest źle zaplanowanych, bezsensownych bitew, do których wcale dojść nie musiało albo które mogły zostać rozegrane znacznie sensowniej, bez tysięcy zabitych. W I wojnie światowej była absurdalna, bezowocna kampania na Półwyspie Galipoli w ówczesnym Imperium Osmańskim, okupiona dziesiątkami tysięcy zabitych po stronie alianckiej, w dużej mierze Australijczyków i Nowozelandczyków. Do dziś w tych krajach słowo „Galipoli” oznacza wojenną traumę. W II wojnie światowej – poza przypadkami tak ewidentnymi jak Powstanie Warszawskie – był choćby desant pod Arnhem, czyli operacja Market Garden, której plany słusznie krytykował gen. Stanisław Sosabowski, znienawidzony za to przez pyszałkowatego marszałka Bernarda Montgomery’ego. Oczywiście to Polak miał rację. Szkoda, że dowód na tę rację kosztował życie kilkunastu tysięcy żołnierzy.

Wojna na Ukrainie trwa ponad rok, a wokół jest wciąż mnóstwo ludzi, którzy wojenne zmagania postrzegają w kategoriach zabawy czy gierki komputerowej. Ba, jeśli ktoś stwierdza, że wojna jest złem, a pokój (w szerokim sensie tego słowa) jest stanem pożądanym, do którego powinniśmy dążyć także w przypadku obecnego konfliktu, natychmiast gotowi są nazwać kogoś takiego „ruską onucą” i stwierdzić, że „rezonuje rosyjską propagandę”. Pani Poseł Gosiewska jest dla tej grupy symboliczną postacią.

Może powinni sobie odświeżyć scenę z plaży „Omaha” z „Szeregowca Ryana”. A może – jak główny bohater innego filmowego klasyka, „Mechanicznej pomarańczy” Stanleya Kubricka z 1971 r. (według powieści Anthony’ego Burgessa) – powinno się ich posadzić w kinie, założyć na twarz stelaż zapobiegający zamykaniu oczu i puszczać na przemian wspomnianą scenę oraz filmy z ukraińskiego frontu tak długo, aż do nich dotrze, że wojna to rzecz bezbrzeżnie straszna, a w interesie Polski i Polaków jest pozostawać od niej możliwie daleko.

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!