„Dzieci -wariaci, co wy robicie?
Dzieci – szaleńcy, w co się bawicie?(…)
Czemu obłędnie tarzasz się w piasku,
Chudy pędraku z spiczastą głową,
Niańce tłumacząc zaziemską mową,
Że tego nie chcesz, a tamto chcesz?
Ciemny wariacie, czemu się drzesz?”
(Julian Tuwim „Wiersz wyszydzający dzieci”)
W doskonałej space operze „The Expanse” ludzkość stulecia później, przy trzydziestomiliardowej populacji Ziemi, wprowadza wysokie opodatkowanie na każde dziecko. Rodzina głównego bohatera to „wielomałżeństwo” grupy ośmiu osób – rejestrowane w ten sposób, by legalnie odchować choć jednego Jima Holdena i rozłożyć podatki na cały kolektyw. Galaktyczny krezus o nazwisku Mao mógł sobie w tej historii pozwolić – więc pozwolił, jak mają w zwyczaju miliarderzy – na piątkę latorośli.
Jesteśmy z mężem jak miliarderzy ze SciFi. Równie rzadki wybór, równie zdziwaczały styl życia. Połowa naszego pokolenia, niespełna czterdziestolatków, to osoby bezdzietne, a sponad osiemdziesiąt procent pozostałych jest małodzietna. Szczęśliwie otoczeni jesteśmy dużymi rodzinami; ciągnie swój do swego. Jesteśmy jednak naznaczeni – tak, że robotnicy potrafią przerywać pracę na budowie, żeby popatrzeć na idących na spacer ekscentryków (to już standard). Główna myśl: ale… po co się tak męczyć?
Tyle dzieci. Brr, ile roboty. Brr, jak ciężko. Ciężko, ciężko, proszę państwa, ale to nie zmiany pieluch są najtrudniejsze, nie brak opcji na leniwe popołudnie, nawet nie znoszenie tego hałasu i ciągłego, zwalczanego z syzyfowym skutkiem, bałaganu w domu. Najtrudniejsze jest sugerowane nie wprost lub wprost wyrażane przekonanie, że skoro sami sobie to wymyśliliśmy – to nasza sprawa. Bo po co to komu? Po co umierającemu narodowi ludzie?
Wracając do SciFi – nie wygląda na to, żeby do podboju kosmosu miało dojść. Właśnie osiągamy szczytowe wielkości populacji ludzkiej i tylko wydłużona długość życia i liczba seniorów tuszują demograficzny upadek. Najszybszy w najbardziej rozwiniętych krajach; to zresztą truizm.
Przerost populacji był kołem zamachowym każdej migracji, ergo: nie będzie komu zdobywać odległych galaktyk. Dalszego rozwoju nie będzie. Dlaczego? Bo dla dobra ludzkości zaczęliśmy zwijać ludzkość. Demograficzna piramidka nigdy jeszcze nie stała na głowie – i nie wiadomo, co przyniesie taka struktura społeczeństwa. Nigdy też nie zdarzyło się, żebyśmy w kryzysie byli tak zadowoleni z siebie i pracowicie dolewali oliwy do ognia. Co się dzieje?
Pierwszy raz w historii ludzkości mamy do czynienia ze stałym, nie spowodowanym tragedią wojny, głodu ani zarazy, spadkiem liczebności młodych względem starych – i to nie lokalnie, a w skali globalnej. Coraz mniej dzieci oznacza coraz mniej przyszłych rodziców, i jeszcze mniej dzieci i rodziców w kolejnych pokoleniach. Nie są to tylko liczby, a zmiana mentalności, którą takie warunki społeczne kształtują. Nie odpowiem na pytanie, co było pierwsze: jajko, czy kura – warunki, czy mentalność, ale postaram się przedłożyć w miarę kompletny zbiór elementów układanki – co składa się na obecny obraz sytuacji.
„Only you”
Kościół, niegdyś zdecydowanie wzywający do powiększania Rodziny Bożej i w tym duchu kształcący pokolenia katolików, przeformułował swoje nauczanie. Pod wpływem chęci przystosowania do wymagań czasów, wskazał na konieczność zmiany języka, dania kobietom zielonego światła do realizacji celów innych niż rodzinne, i – rzecz absolutnie bazowa – docenienia innych niż prokreacja celów małżeństwa jako równie ważnych. Przy okazji przeprowadził kilka innych reform, w których da się zauważyć wspólny mianownik: przesunięcie akcentu z wartości wspólnotowych na indywidualizm. Dwustronny dryf jest zauważalny w historii zachodniej kultury: od zobowiązań względem plemienia, rodu, rodziny do zobowiązań jednostki wobec samej siebie (np. rozwojowych); i w drugą stronę: od wspólnoty krwi (rodzinne więzy jako priorytet), przez narodową, po „wspólnotę” ogólnoludzką. Według niektórych obowiązuje jeszcze szersza kategoria obejmująca wszystkie istoty żywe. W efekcie nasze społeczeństwo zostało zmonadyzowane. Punktem odniesienia monad jest bliżej niesprecyzowana, oglądana przez szkło ekranów ludzkość. Z kolei jedyna moralność, którą monada ma czcić z religijnym zaangażowaniem, dotyczy operacji ogólnoludzkich typu: preferencyjne traktowanie ze względu na płeć, kolor skóry czy rasę (wokeism), troska o klimat, czy walka z globalnym wirusem.
Charakterystyczne, że żaden z tych celów nie istnieje bez pośredników w postaci mediów i zarządców w postaci dużych organizacji międzynarodowych – i to one są doczesnym dysponentem rozgrzeszenia i jego odwrotności: „komu odpuścicie, są mu odpuszczone, a komu zatrzymacie…”.
Grzechem w tej globalnej religii jest zachowywać porządek miłości: kochać bardziej swoich, niż obcych; inwestować swoje życie w danie życia dzieciom; być bliżej interesów rodziny i narodu – niż definiowanych przez globalne podmioty celów rodziny ludzkiej. „Dopóki ziarno nie obumrze, nie wyda plonów” – przekazywało chrześcijaństwo. Globalna religia ma nowy przekaz. Rodzić dziecko – to egoizm, znośny raz czy dwa dla ubarwienia życia jednostki, jeśli już ma taką fantazję. Nic więcej.
Ani słowa o narodzie
Niedawno przeżyliśmy mały wstrząs, porównując wyniki badań na polskich i czeskich dorosłych. To u nas motyw sprowadzania na świat dzieci jako obowiązku wobec własnego kraju cieszył się bardzo małym zainteresowaniem, przeciwnie do sąsiadów. Myślenie w kategorii dobra wspólnego naprawdę zanikło i ma to wielorakie konsekwencje. Jedną z nich będzie traktowanie dzieci jako wewnętrznej sprawy rodziny nuklearnej. Drugą zmniejszający się udział starszych pokoleń w realizacji demograficznej sztafety. Właśnie tych, dla których PRL-owska nauka o małodzietności jako postępie i wielodzietności jako pozostawaniu w głębi ciemnogrodu, stanowiła o tożsamości pokolenia.
Narracja pragmatyczna, wspólnotowa, jest w Polsce tabu. Apel: „miej dzieci! Jeśli tylko możesz, miej je dla dobra kolejnych pokoleń, dla dobra swojej Ojczyzny!” dostał przyprawioną gębę pochodzenia od totalistów i autokratów, Stalinów i Ceacescu. Nikt z osób publicznych nie śmie go ruszyć, by na ulice z nowym buntem nie ruszyły tłumy zbulwersowanych. „Nie damy z siebie zrobić inkubatorów!”
A przecież to naprawdę elementarny instynkt samozachowawczy – jedyne doczesne być albo nie być, jakim w dłuższej perspektywie czasowej dysponujemy: mieć dzieci, przekazać geny, przedłużyć ród, zostawić po sobie na świecie ślad w ludziach, dzieciach, wnukach… Przecież my sami, wybierając wygodne życie, korzystamy z efektów pracy i wysiłków niezliczonej rzeszy ludzi przeszłych i obecnych. Konsumujemy je. Czym się odwdzięczamy? Dzieciofobią?
Brak poczucia obowiązku wobec wspólnoty w postaci powołania na świat nowych obywateli jest też probierzem wyłączenia świadomości bycia częścią wspólnoty. Powszechne dziś u Polaków poczucie bycia „obywatelem świata” jest tożsame z wykorzenieniem i byciem samotną monadą (diadą, triadą).Trop narodowy – bardzo passe. A jest to zwyczajnie… niezdrowe.
Od pewnego czasu chodzi mi po głowie myśl, zainspirowana po trosze Bocheńskim: porządek miłości i idące za nim zadowolenie ze swojego, cenienie go wyżej nad obce, jest czymś naturalnym, i jako takie dobrym, wzmacniającym… antydepresyjnym. Podatnym na przesadę, jak przy apetycie i łakomstwie czy złości i gniewie – ale jednak świadczącym o witalności. Wyjałowienie chęci przekazywania życia poniżej niezbędnego do przetrwania rodziny minimum – wystawia nas, społeczeństwo, na dowolne bakcyle. Do wyboru: poczucia bezsensu, beznadziei, depresyjności, bezradności, bezsilności, egoizmu, konsumpcjonizmu i konformizmu. Niemocy twórczej, braku motywacji do działania, acedii narodowej. Jak może czuć się drzewo, które przestaje owocować? Każde dziecko wnosi nadzieję, wnosi odnowę – i w mikro-, i w makrosystem. Jeśli tego rodzaju zastrzyków jest coraz mniej, świat musi się zmieniać. Społeczeństwo jest starsze, i dzieli wszystkie cechy starości – brak mu wigoru młodzieńczości (choć udanie to tuszuje). Otrzymujemy efekt kuli śnieżnej, bo to właśnie cechy młodzieńcze, z wiarą w siebie, ekspansywnością i skłonnością do ryzyka na czele, pomagają otwierać się na kolejne dzieci w rodzinie. I w ogóle tę rodzinę zakładać.
Racjonalizacje lęku przed dziećmi
„Czemu bełkocząc, sepleniąc słowa,
Wielki szaleńcze, pleciesz androny?
Spójrz – zgroza niebios łka purpurowa,
Nad światem – pożar czerwony! (…)
Nie skacz tak głupio na jednej nodze,
Zastanów się, nieprzytomny!”
(jw.)
Dzieci wzbudzają emocje – widać to na przykładzie serii doniesień medialnych o zniesmaczeniu ich obecnością w przestrzeni urlopowej. Niesmak to jednak za mało. Potrzebne jest coś mocniejszego: pogarda? Wstręt? O: lęk, wręcz przerażenie. Clickbaitowe teksty o kosztach, jakie rodzice ponoszą wychowując jedno dziecko (np. wg Centrum im. Adama Smitha jest to obecnie 309 tys. zł), oraz jakie rzekomo ponosi Matka Ziemia (dziecko rocznie produkuje ślad węglowy równy 24 latom jeżdżenia samochodem). Widać po wzmożeniu, jakie wywołało dłubanie przy przesłance eugenicznej w przypadku aborcji, i ogólnie po szerzącej się jak zaraza modzie na „aborcja jest OK”. Jakieś straszne są dzieci, Tuwim celnie to ujął. Widać tę straszność w słowach celebrytek, np. nieżyjącej już Marii Czubaszek, która swego czasu pochwaliła się, tłumacząc, czemu nie lubi dzieci: „Boże, jak cudownie, że zrobiłam te aborcje” (smaczkiem jest, że dodała, co trudniej znaleźć po latach w sieci, mniej więcej takie słowa o potencjalnych problemach, jakie dzieci powodują: „jeszcze by mi potem taka smarkata przyszła z brzuchem”). W KryPie Agnieszka Szpila, znana z oryginalnych pomysłów, np. zalecenia uprawiania seksu z mchem, przypisała swoje potrójne macierzyństwo niegdysiejszej nieświadomości klimatycznej. Ostatnio pewnym echem odbił się dialog Piotra Jaconia z byłym prezydentem, którego córka określiła w wywiadzie swój wybór nieuczestniczenia w sztafecie pokoleń jako „niemacierzyństwo” (a tu ofensywny dziaders chciałby być dziadkiem… a nie, jednak przeprosił). Ciężar, ślad węglowy, koszt – kontra twórcze życie, świadomość, wysoka kultura, wokeism, elegancja.
Dzieci są nie tylko nieekologiczne (o kilkukrotnie padających już z mównic pomysłach intelektualistów, by problem rozwiązań kanibalizmem – szkoda wspominać). Dzieci są obrzydliwe, m.in. za sprawą swoich wydzielin – „nie będę wąchać cudzych pieluch” odcięła się (dosłownie, zamurowując przejście między częściami domu) pewna teściowa (źródło: pamiętniki matek). Monteskiusz marudził „na miłość Boską, nie każcie mi przebywać koło nich! Niech tylko trzymają je ode mnie z dala” – o dzieciach znajomych, bo jego własne odumarły go w kołysce. Nie był jedyny. O wybitnym teoretyku pedagogiki od „szlachetnego dzikusa”, który wszystkie swe dzieci oddał do przytułku, Janie Jakubie Rosseau, wie każdy. Podobno Petroniusz (ten prawdziwy) pisał, że kto ma dzieci, nie jest mile widziany w towarzystwie – a bezdzietni uważani są w Wiecznym Mieście za doskonałych; nikt więc nie uznaje swoich dzieci (zatem ich „nie ma”).
Jak widać, w każdej epoce łatwo zracjonalizować delikatnie mówiąc brak entuzjazmu wobec najmłodszych. Simone De Beauvoir, wyraźnie nie rozumiejąc pojęcia natury, pisała: „Nie miałam uczucia, że wyrzekam się macierzyństwa (…) Pozostając bezdzietną, spełniłam swoją naturalną kondycję” – bo nie czuła takiej potrzeby. Macierzyństwo poświęcone – pisały kiedyś Wysokie Obcasy, znaczy nierealizowane – gdy znajdą się do rezygnacji z niego „wyższe” powody, od zmian klimatycznych po bunt przeciwko patriarchatowi. Odmienne powołanie, rozwój, oziębłość, bardziej podniosłe życiowe cele, kariera – cokolwiek. Nie zapominając o szczególnej więzi z bardziej wdzięcznymi (sic!) psiećmi: psynkami i psórkami, które zagospodarują potrzebę czułości oraz poczucia opiekuńczej wyższości bez tych 309 tysięcy na głowę – i tysięcy nieprzespanych godzin czy łez bezradności. Chociaż… para gejowska, z którą rozmawiał w swoim podcaście Jordan Peterson, poza surogatką zatrudniła i panią od wstawania w nocy. Da się.
W związku z zalewem mniej i bardziej celnych racjonalizacji trudno dziś zauważyć, że nie-macierzyństwo to ten łatwiejszy wybór (o ile jest faktycznie wyborem). Walenty Majdański ujął to celnie: „Ileż męczarni nie spada na barki ludzi, którzy nie mają dzieci! Nic tedy dziwnego, że ilekroć w dziejach przychodzi moda, aby ‘nie mieć dzieci’, tylekroć szerzy się ona wcale gładko”.
Ale idźmy dalej. W świecie małodzietnym każde dziecko, jako rzecz nietypowa, wybija się z tła. I to również ma swoje skutki.
CZYTAJ TAKŻE:
MACIEJEWSKA: „Jestem cudem. Czy jeszcze o tym pamiętasz?” Polemika z rodzicielską martyrologią
GÓRSKI: 8 miliardów. Bomba do rozbrojenia
Nadmierne oczekiwania
Philippe Aries w swojej „Historii dzieciństwa” wnioskuje na podstawie płaskorzeźb, wierszy, listów – że miłość do dziecka i uczucia rodzinne stają się czymś oczekiwanym, bazowym, pożądanym w rodzinie dopiero w okolicach ostatnich 250 lat! Obecne, rzecz jasna, być mogły – ale nie dla nich rodzina istniała. Istniała jako naturalna organizacja ludzkiej społeczności – dla przetrwania. Aries stawia tezę, że miłość rodzinna i… szkolnictwo (możliwość zainwestowania w dziecko i instytucjonalizacja wychowania) stanowiły rewolucję, która jako pierwsza postawiła pytanie o ograniczenia rozrodczości na zasadzie intensyfikacji sił rodu (jak w przypadku skupienia dziedziczonego majątku w pojedynczym ręku, zamiast dzielenia go na gromadkę).
To popularny do dziś argument dla ograniczania wielkości rodzin: jak wychowasz? Jak poświęcisz czas, uwagę, czy dziecko będzie czuło się kochane? Jak je wykształcisz? Pomija się przy tym jednak mnożnik siły (duża rodzina) oraz efekt motywacyjny, o którym barwnie pisze Majdański w książce „Kołyski i potęga”: „każdy tedy nowy osesek spuszcza z uwięzi w życiu rodziców nowe energie, nieznane dotąd im samym: techniczne, umysłowe, moralne”.
Nie jesteśmy w stanie dojść do wniosku, jak naprawdę było ze zmęczeniem dziećmi w minionych epokach, bo źródła pisane dają nam dostęp do bardzo wąskiej grupy społecznej, a i ona ulegała modom, np. na niepisanie lub bardzo ubogie pisanie o własnych dzieciach (i w ogóle strefie prywatnej życia, co zauważam czytając publikowane w XX wieku pamiętniki np. lekarzy). Ostatecznie za warte uwiecznienia uważano tylko wybrane elementy rzeczywistości, i wystarczy, aby dzieci były elementem zawsze obecnego tła, by nie były uznawane za warte opisu. O dzieciach nie pisano zbyt wiele. Czy to źle? Co to oznacza dla wątku dzieciofobii?
Kwestia dziecięca przypomina trochę zagadkę logiczną o przewiezieniu na drugą stronę rzeki kapusty, kozła i wilka, podczas gdy w łodzi jednorazowo zmieszczą się tylko dwa z nich. Liczność, bezpieczeństwo, bezpośredniość relacji z rodzicem. Dziś te dwa ostatnie są postrzegane jako ogromna wartość. Gdy dzieci są liczne – są wszędzie, są tłem, są naturalne – część z nich jest „w niebezpieczeństwie”, nieupilnowana, niedoglądnięta, zderzona z surowością życia, ograniczoną liczbą rąk, długością doby, zasobem sił nawet najbardziej zaangażowanych rodziców. Nie chcemy tego zagrożenia, po to powstały instytucje, staranna pedagogika, system powszechnej opieki medycznej… A zatem dzieci zostają przesunięte do instytucji, pod opiekę dzisiejszych bon i guwernerów – są bezpieczne, doglądnięte, zmierzone i zważone, skontrolowane – ale przestają być elementem świata. Mają swoje wydzielone rewiry i poza nimi drażnią (np. urlopowiczów zszokowanych tym, że „500plusy” wyściubiły nosy ze szkół w wakacje i przeszkadzają rozluźnić się w kurorcie). Ten duch kontroli, w mentalności naszych czasów tożsamy z dobrym rodzicielstwem, unosi się nad prawem do istnienia. Bezpieczeństwo fizyczne, zdrowotne, edukacyjne – to jednak za mało. Co z bezpośrednią relacją rodzinną? Dzieci, które nie będą jedynie w instytucji, i nie puszczone samopas – w bliskiej relacji z zaangażowanymi rodzicami, jako część świata… muszą być nieliczne. Tak wyśrubowane są dzisiejsze wymagania.
Efektem zauważenia wagi opieki nad dziećmi i jej doskonalenia przez ostatnie wieki, jest świat, w którym bardzo trudno być rodzicem. A zatem: bardzo trudno jest być dzieckiem. Samotność, obarczenie całym dziedzictwem „odwróconej piramidy demograficznej”, którą nie ma z kim dzielić, oczekiwaniami i całym związanym z tym napięciem – dotyczy obojga.
Zmęczenie wyśrubowanym rodzicielstwem w świecie perfekcjonistycznych powinności, zapracowanym, zagonionym, oznacza oddanie dziecka pod opiekę cyfrowych nianiek. Tam, gdzie miało być blisko, idealnie, bywa z powodu nierealnych oczekiwań nieznośnie. Jak je jednak urealnić, skoro małodzietność ogranicza możliwość uczenia się z doświadczenia? Przyczyną tej niemożności jest zwykle niewiele kontaktu z dziećmi (których jest w rodzinie mało) lub zatrzymanie powiększania rodziny na etapie zdobycia ostróg. Małej rodzinie trudniej o wentylację emocjonalną i (statystycznie rzecz ujmując) trudniej o wsparcie, niż w dużej. Zatem opcja naszej zagadki, która ma pozornie najmniej kosztów (jest bezpiecznie czyli kontrolowanie, jest blisko czyli bezpośrednio i starannie), powoduje, że tych ukochanych istot, obdarzonych czułą uwagą, jest… coraz mniej i mniej.
Odpuszczanie bez puszczania
Życiowe prawdy lubią paradoksy. W naszych rozważaniach jest nie inaczej – bo co zrobić, jeśli chcemy, by znowu dzieci były upragnione? Nie tylko w kontekście walki z niepłodnością. Nie w ramach realizacji projektu „dziecko – tego jeszcze nie mamy, a mamy wszystko”. „Do dziś, gdy wspominam swoje macierzyńskie początki, ciarki mnie przechodzą. Stanowczo wolałabym urodzić dziecko szóste, niż wrócić do tamtego, w sumie nie tak odległego czasu i powtórnie przeżywać pojawienie się na świecie dziecka pierwszego (…) ciągła niepewność, strach, czy jestem wystarczająco dobrą matką. Znużenie, zniechęcenie, a jednocześnie wieczne spinanie się, stres”. (to Agata Puścikowska w książce „I co my z tego mamy?”)
Jak najdalsza jestem, jako psycholog pracujący z rodzinami i jako matka, w której głowie wielokrotne macierzyństwo powoduje niemałe turbulencje, od idealizowania dzieci czy rodzicielstwa. Podobno Sokrates utyskiwał na wychowanie dzieci w tych okropnych czasach na małych tyranów… Emocje wokół dzieci są naturalne i obstawiłabym w zakładach bukmacherskich, że każda matka i ojciec czasem mają kompletnie dość swoich dzieci, a bywają momenty, w których ich zwyczajnie nie lubią. Ba, bywają okresy rozwojowe mocno naznaczone atmosferą „jakże trudno lubić mojego ukochanego XYZ-eta”. Wreszcie takie charakterki czy niełatwe potrzeby indywidualne. Jest jak jest, dzieci są trudne, „nie-manie” z wyboru – łatwe. Zarazem dzieci to dobro, przyszłość, nadzieja. „Nie-macierzyństwo” – nie.
Przy okazji, psycholog musi to zauważyć, kogo nie cierpimy w dzieciach, kogo nie umiemy kochać? Samych siebie. Rozemocjonowanych, zdanych na innych, niedoskonałych, wrażliwych w sposób nienadający się do pochwalenia na Insta, słabych, upapranych, ograniczonych, ufnych ryzykantów. Zaprogramowanych na spontan bez używek, radość bez kompulsji, wiarę bez cynizmu, wybaczającą raz po raz miłość.
Możemy racjonalizować, szukając antynatalistycznych wymówek: jak de Beauvoir „nie mam potrzeby” (a tak naprawdę: „nie wiem, o czym mówię”), „tak lepiej dla planety”, „świat jest okrutny”, „nie ma co powielać moich (w domyśle: nieciekawych) genów”, „zemszczę się na patriarchacie”, „nie nadaję się”, „mam inną misję życiową”, „nie stać mnie”, „to za trudne”, „nie cierpię dzieci” itp. Wymówka zawsze się znajdzie. Nie wspomniałam o tokofobii, mrówczo rozprowadzanej w mediosferze pisaniem np. o „krwawej jatce naturalnego porodu” (to Eliza Michalik na posterunku komentatorki. Tym razem chodziło o Strategię Demograficzną 2040, w której zawarto m. in. cel zmniejszenia liczby cesarskich cięć, która w Polsce jest horrendalna, nawet czterokrotnie przewyższając statystyki krajów skandynawskich. Publicystka, razem z dużą częścią lewej strony światka mediów, uznała za kolejny zamach pisowskiego reżimu na wolność i dobro kobiet).
Filozofowie współcześni, dumni z podtrzymania tradycji o odwadze zadawania pytań, kopią leżącego – bo proponują zapytać: po co rodzić? Dlaczego lepiej, aby istniało coś, niż nic? Aby żył, niż nie żył człowiek? Aż chciałoby się zapytać: pozerstwo, rozpacz czy zlecenie? Piszę to, gdy kolejna transza nagłówków „antynatalnych”, np. o obrzydzeniu dziećmi i przechodzeniu na drugą stronę ulicy na ich widok przez spełnioną kobietę, pojawia się w mediach, którym nie jest wszystko jedno. Z całą pewnością nie jest.
Dzieci to ostatnia rzecz TRUDNA, która jest powszechną, a konieczną niedawno być przestała. Zrodziło się od tej pory napięcie, uderzające w nas wszystkich rykoszetem, które towarzyszy każdemu poczętemu życiu. Cała nasza cywilizacja dusi się w tym napięciu.
Wciąż mamy wybór – nie mam tu na myśli wyłącznie odpuszczenia czytania wyżej wymienionych dostawców treści. Wybór dotyczący szczególnego rodzaju odpuszczania, zobaczenia więcej i szerzej, niż widać ze skorupy przeróżnych racjonalizacji. Zaryzykowania, wyruszenia w drogę, postąpienia wbrew rzekomo nieuniknionym standardom naszych czasów. To nie jest przypadek, że mamy w Biblii słowa: „Oto kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo” (Pwt 30, 15-19). To esencja.
Tekst powstał w ramach projektu: „Kontra – budujemy forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.