Szukanie odpowiedzi. Totart, sekta, Chrystus. Ze Zbigniewem Sajnógiem rozmawia Jacek Borkowicz

Autorstwa poster by vangdansk 2011, Veldhoven (Andrzej Awsiej, Joanna Kabala); https://commons.wikimedia.org

Współzałożyciel, a także inspirator artystycznych wizji Totartu, przez kilka lat istnienia tej grupy nadawał ton jej działaniom. A Totart z kolei – ruch artystyczny zrodzony w połowie lat 80. w gdańskim Trójmieście – był najmocniejszym wyrazem ideowej kontry, nie tylko wobec zniewolonej cenzurą, oficjalnej peerelowskiej narracji o kulturze, ale także wobec dominującego wśród wykształconych Polaków nurtu myślenia, który odrywał piękno od pytań o prawdę i dobro. Poszukując odpowiedzi Zbigniew Sajnóg ugrzązł w sekcie. Gdy z niej wyszedł – był już innym człowiekiem. Nie nawiązał już, przerwanych uprzednio, kontaktów z kolegami z Totartu. Obecnie pracuje jako doradca posła Kacpra Płażyńskiego, przed trzema laty kandydata PiS na prezydenta Gdańska. Wywiadów udziela niechętnie; w poniższej rozmowie po raz pierwszy odnosi się obszernie do swojego udziału w sekcie „Niebo”.

Wyszedł pan z sekty po jedenastu latach pobytu. Jak na ambasadora Nieba wykazał pan na koniec dużą zdolność do autodystansu.

Nie rozumiem.

Był pan prawą ręką Bogdana Kacmajora, „Ambasador” to jedno z pańskich ówczesnych imion. Rozstanie z liderem na pewno nie było łatwe.

Ono wyglądało zupełnie inaczej niż się panu wydaje. To Kacmajor zaczął uciekać przede mną. A ja go goniłem. Wszyscy wyjechali, zostaliśmy we dwóch, przy nim jeszcze jakieś dziecko. Wreszcie on sam zaczął dostrzegać tę ruinę. Jakby układał sobie własny świat i zamknął się, jak w klatce. Zaczął mówić „zaraz rzucę się głową o ścianę”,  albo „wsadzę głowę do pieca”. Wysyłał mnie, pod różnymi pretekstami – a to do Gdańska, a to do Berlina. Odżegnywał się od szczegółowych instrukcji: „Duch ci wszystko powie”. A ja pędziłem tam i z powrotem. Gdy raz wróciłem, powiedział mi bezradnie: „To pojedź gdzieś…”. Potem przeniósł się do Nysy. Odwiedziłem go tam, a on nawet do mnie nie wyszedł. Zamknął się, wysłał dzieci z prośbą, żebym już do niego nie przyjeżdżał.

To wcześniej nie podejrzewał pan manipulacji?

Przy rozstaniu już tak, choć wtedy jeszcze nie miałem świadomości skali. Prawda, gdy ludzie zaczęli się wykruszać, ja też czasem zadawałem sobie pytanie: a może coś tu jest nie w porządku? Ale odpowiedzią – tak mi się wydawało – były znaki. Na przykład: żona Kacmajora, która potem zaginęła, na pięć miesięcy przez zamachem 11 września 2000 namalowała obraz, który podpisała, przepraszam za cytat: „Kto wpierdol dostanie? Wieżowce na Manhattanie”. Duży obraz, wisiał u mnie w pokoju. Otóż jak się dostaje podobne sygnały, to one jednak robią wrażenie. Myślałem sobie: „Taki dowód! Nie może być w tym nieprawdy”. Oto przyczyna – dlaczego człowiek, wydawałoby się rozumny, może się w to wpakować i tkwić. 

Siłą Kacmajora nie był wpływ na psychikę. To było oddziaływanie czysto duchowe. Byli tam ludzie, którzy go doświadczyli, chociażby dwaj bracia, głęboko uzależnieni, którym Kacmajor zabrał narkotyki ot tak, w jednej chwili. I oni czuli wdzięczność, respekt, zaufanie. To była głęboka gra. Szatan jest silniejszy od człowieka, bo jest bytem duchowym. Jedyny ratunek w Chrystusie.

Nawet w kontakcie z silniejszym warto pamiętać, że wszystko co on może, to tylko to, na co mu Bóg pozwoli.

Jak się zna Księgę Hioba, to ma się świadomość, że Bóg czasem pozwala jednak na bardzo wiele… 

Pozwala sobie na to wobec wybranych. A pan sprawia wrażenie kogoś takiego. Zapewne w Niebie, także wcześniej, w Totarcie koledzy postrzegali pana nie tylko jako mentora, ale też duchową zagadkę. Jako kogoś mającego kontakt z innym światem. Skąd w ogóle pan się wziął? Sajnóg to rzadkie nazwisko.

Węgierskie. Stamtąd pochodzą moi przodkowie, którzy po upadku węgierskiego powstania 1848 r. osiedlili się w okolicach Warszawy. W Gdańsku zamieszkaliśmy bezpośrednio po wojnie. Mój dziadek Władysław Sajnóg był kolejarzem, w czasie okupacji pracował w Pruszkowie, a jako że był w AK, pomagał w Dulagu, obozie przejściowym dla warszawiaków, wygnanych z miasta w 1944.

Przez Pruszków przeszła rodzina mojego ojca.

Dziadek robił to prostą metodą – przekazywał ludziom lewe legitymacje, uprawniające do opuszczenia obozu. Do Gdańska przyjechał w maju, jeszcze się dymiło. Był tam jednym z pierwszych Polaków, miejscowych nie licząc, wielu kolejarzy zostawało wtedy pionierami. Z dyplomem mistrza ślusarskiego zajął mieszkanie w Oliwie, gdzie później, w 1946 r. sprowadził rodzinę. Ja urodziłem się w Sopocie, to moja kraina dzieciństwa i młodości. Potem przeprowadziliśmy się do centrum. Nie miałem świadomości że żyję w miejscu szczególnym. Dopiero jak wyjechało się w Polskę, to uderzała nas, gdańszczan, pewna specyfika miejsca, w którym się wychowaliśmy. Żyłem żalem miasta zniszczonego, otoczony wyblakłymi, ale ciągle widocznymi na murach napisami niemieckimi. I jednocześnie budził się we mnie kompleks – że to jednak miasto niepolskie. Mówię o mojej ówczesnej świadomości. 

Ja fascynację Gdańskiem odziedziczyłem po stryjecznym dziadku, który przed wojną uciekł na statku wiślanym do Wolnego Miasta. Dla mnie, warszawiaka, to miasto zawsze było kolorowe, było synonimem wolności. 

My odbieraliśmy to inaczej. Mam dzisiaj potężny, ludzki żal z powodu stanu naszej kultury, filmu, który nie potrafi opowiedzieć współczesnym widzom czasu lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych. Jeśli chcemy posmakować peerelu, jako pierwszy przychodzi nam na myśl Bareja – ale nawet on nie mógł powiedzieć wszystkiego. Brakuje szarej beznadziei. Do absurdów „Misia” dodajmy „Czarny czwartek” Krauzego, „Dom zły” Smarzowskiego – i dopiero wtedy ta rzeczywistość zacznie nam się wyłaniać. Ale nie ma obrazu, który by to pokazywał syntetycznie.

Urodziłem się w 1958 r. Moje pokolenie to ludzie urodzeni w niewoli, wychowani wśród starszych, którzy bezpośrednio doświadczyli wojny. I my i oni byliśmy w traumie, w kompleksie podeptanych ludzi. Poddani ludziom tępym i obrzydliwym. Ci milicjanci, dzielnicowi… W Gdańsku to wszystko było widoczne. W grudniu 1970 serie z kaemów słyszałem w mieszkaniu. W nocy obudziła mnie kolumna czołgów, patrzyłem przez okno jak wtaczają się Leningradzką do miasta. Już sama ta nazwa była dla nas upokarzająca.

Dzisiaj znowu nazywa się Podwalem Przedmiejskim. Po wojnie, budując przelotówkę na Warszawę, wyburzono tu resztki tego, co nie spaliło się w 1945 r. Chyba nie było to zbyt ładne miejsce do mieszkania?

Nie tylko tam. W całym Gdańsku było szaro, mgliście, brudno… Człowiek skazany był na byle jaki byt i marną śmierć. To budziło protest, choć nie wiedzieliśmy jak z tej pułapki się wydostać. Pamiętam jak w średniej szkole, zaraz po otrzymaniu świadectw, upijaliśmy się – ale tak na umór, do gleby. Żeby zapomnieć upokorzenia roku szkolnego, tego śpiewania na akademiach, które nam nawciskali. 

Potem przyszły studia. Właściwie niczym nie różniące się od szkoły, tylko lekcje były dłuższe. Tak nadszedł czas Solidarności. Osobiście czułem do niej rezerwę. Jak patrzyłem na Wałęsę, z tym jego wielkim długopisem, coś mi nie pasowało. Ale oboje rodzice mieli niskie numery legitymacji. Natomiast w stanie wojennym się ożywiłem. Wokół mnie ginęli ludzie. Brałem udział w demonstracji, w której zginął Browarczyk. To mogło spotkać każdego z nas.

I ja miałem swój dzień na początku stanu wojennego. Zebraliśmy się przed dworcem, ludzie starali się przedostać na Plac Solidarności, a ZOMO stało pod Zieleniakiem. My staliśmy trochę z boku, ja, Bogdan Kubat i jeszcze paru – gdy nagle zza Domu Partii wyjechał gazik wojskowy. Ostro po hamulcach, spanikował, pewnie się nie spodziewali że taki wielki tłum. Ja wtedy chwyciłem za kamlota i dalej na nich! Moi koledzy za mną. Tamci wrzucili wsteczny. Biegniemy, nagle patrzymy, a tu czołgi jadą. Stanęły, my też, en face, Bogdan po lewej. Zaczęliśmy śpiewać „Jeszcze Polska”, ale gardła sztywne. A oni wystrzelili. Niedawno opowiadałem o tym Rafałowi Otoce-Frąckiewiczowi, ale mi nie uwierzył.

Ja wierzę. We mnie też czołg mierzył, w 1991 w Wilnie, pod wieżą telewizyjną. I wiem co się wtedy czuje. Ale to były ślepaki.

Oczywiście że ślepe naboje. Ale jak dały salwę, w całej okolicy wypadły szyby. Wszystko aż tąpnęło. Gdyby człowiek stał za blisko, to i głowę by urwało. Stałem z tym kamykiem w dłoni. Dobra, chłopaki, idziemy i dziękujemy za występy. 

Ten moment był dla mnie przełomem. Pojąłem że nie ma sensu w ten sposób z tym systemem walczyć. Wystawiać chłopaków, żeby ich czołgi rozjeżdżały? Ruch Społeczeństwa Alternatywnego zorganizował w Sopocie „topienie Marzanny” z kukłą Jaruzelskiego: chłopaka tak zlali, że wylądował w szpitalu ze wstrząsem mózgu. Z kolei mój ukochany przyjaciel Antoni Kozłowski, po chorobie Heinego-Medina, z krótszą nogą – czuł się dłużnikiem tego społeczeństwa. Po ogłoszeniu stanu wojennego pchał się na sam przód w walkach. I Antka na Hucisku tak zmasakrowali, że przetrącili mu kręgosłup i wybili oko. Potem sam o sobie mówił „kulawy cyklop”. Żył następne 40 lat i się męczył. Jaki to wszystko ma sens? Przecież nikt za nas nie pójdzie się tłuc z tym sowieckim potworem. W Jałcie, Poczdamie zapchali mu nami mordę. I nie po to to zrobili, żeby nas teraz wyciągać. To była miażdżąca świadomość. Perspektywa że to się nigdy nie skończy. Więc nie tędy droga, nie tak. 

A jak?

Otóż właśnie – nie wiadomo. Cały czas, coraz głębiej i głębiej szukałem odpowiedzi –dlaczego ten świat jest taki, dlaczego zło? Dlaczego naród wybrany kończy w piecach? Dlaczego z ludzi robi się mydło? To pytanie nie było dla mnie abstrakcją, wychowałem się w sąsiedztwie instytutu profesora Spannera, opisanego w „Medalionach” Nałkowskiej. Człowieka jeszcze można zrozumieć: ma wolną wolę, woli być zły, ale dlaczego zwierzęta się pożerają? O co tu chodzi, skoro Bóg jest miłością? Halo! 

Sięgnąłem wtedy po Pismo Święte. I odpadłem. Bo jak czytałem Stary Testament: o Górze Przekleństw, o tym jak jedli własne dzieci, w ogóle nic nie mogłem zrozumieć. I my tu mówimy o Bogu, o miłości, ratunku? O co tu chodzi? Teraz myślę że zapewne nie przyłożyłem się do tej lektury. Nie natrafiłem na nikogo, kto by mi wytłumaczył. A może wcale nie szukałem, może tak mi było wygodniej? Nie chciałem tak żyć, wolałem  pojechać do Ameryki, mieć fajny samochód. Albo podróżować, bawić się. Przecież byliśmy młodymi ludźmi, tyle że urodzonymi w niewoli.

A potem było jeszcze gorzej. Najpierw zamordowanie Popiełuszki. Siedziałem w domu, słuchaliśmy transmisji z procesu i czułem że dookoła jest tak czarno, że można by tę czerń nabierać.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Już wtedy rozpoznawał pan kolorami rzeczy nienazywalne?

Tak. I wtedy poczułem tę pieczęć zła. Niedługo potem, pod koniec 1985 r. zomowcy zamordowali chłopaka, studenta z Olsztyna (Marcin Antonowicz, zamordowany 2 listopada 1985 w wieku 19 lat. – przyp. red.). Wygrał olimpiadę chemiczną, z trzema kolegami wracał z mszy patriotycznej, śmiali się. Zomowcy ich zatrzymali, dwóch puścili, ten miał legitymację Uniwersytetu Gdańskiego, to go zabrali i zatłukli. Czyn do dzisiaj nieosądzony. To było przegięcie. Siedziałem na korytarzu uniwersyteckim i wisiałem na sobie samym. Próbowałem zacząć remont mieszkania, ale miałem taką depresję, że tylko usiadłem na krześle i siedziałem. Tygodniami. Nie wiem ile to trwało. Kompletne dno.  

I dopiero wtedy, jak to wszystko sobie zobrazujemy, możemy mówić o Totarcie.

No właśnie, kiedy to się zaczęło?

Słowo było dla mnie zawsze bardzo ważne. Zaczęło się od mamy, której zdarzało się pisać wiersze. Kiedyś ciocia dała jej święty obrazek: Matka Boska Częstochowska. Pamiętam że samo brzmienie, układ tych słów – spowodowało we mnie uczucie iluminacji.

Poznanie pozarozumowe? Kiedy mówiliśmy o brzydkiej ulicy Leningradzkiej, przypomnieli mi się rosyjscy oberiuci. Oni też za pomocą absurdu próbowali przeciwstawić się bolszewickiej szarości, obrzydliwości i terrorowi. W ich kręgu powstało także pojęcie „mowy zaumnej”. Czy Totart świadomie nawiązywał do swoich rosyjskich poprzedników?

Świadoma kontynuacja? Trzeba zapytać, na ile dzieła oberiutów w ogóle były w PRL dostępne. Może na rusycystyce? Ja studiowałem filologię polską, Tymon Tymański angielską, Paweł Konnak polską, Darek Brzóskiewicz historię, Maciej Ruciński prawo, Artur Kozdrowski przeszedł przez polską, czeską, hungarystykę. Owszem, mieliśmy świadomość tego, czym jest „mowa zaumna”, ale dostrzegaliśmy też pewne różnice, dzielące nas od oberiutów. U nas więcej było przechylenia w stronę ekspresjonizmu. Zresztą w naszej, peerelowskiej sytuacji neoekspresjonizm miał swoją własną specyfikę. W momencie kiedy w sklepach była tylko brązowa olejna, człowieka po prostu ciągnęło do ekspresjonizmu. Sama sytuacja to wyciskała, bo ludzie w twórczym szale brali, co mieli pod ręką. I tym działali.

Wróćmy do poezji. W Gdańsku już w latach siedemdziesiątych była ona zjawiskiem żywym, tworzyło wtedy około trzydziestu poetów i poetek. My, z przyjacielem Wieśkiem Samborskim, byliśmy podrostkami tego zjawiska. Niedługo później poznałem Bogdana Kubata, zaangażowałem się w klub „Carillon” na Mariackiej. To się skończyło kiedy działacze ZSMP wyłamali drzwi i „odzyskali” klub. Na powielaczach, w miejscu pracy mamy, w Bacutilu, wydaliśmy też tomik „Poezja młodych”. Małe poruszenie, drugi numer już się nie ukazał.

Właśnie wtedy napisałem książkę pod tytułem „Niemożność”. To była książka, która właściwie nie została napisana. Wiedziałem że tego nie wydam, wymyśliłem więc koncept powieści bez początku i końca: kartki spięte kółkami, jak kołonotatnik, ale bez numeracji stron. W dowolnym momencie można wejść i wyjść. Kręcioła. To oddawało naszą sytuację. 

Jak powstał Totart?

Starałem się brać urlopy dziekańskie i jak najdłużej przeciągać studia. Bujaliśmy się na korytarzach i wtedy się poznaliśmy. Zbliżyliśmy się na gruncie emocji, negatywnej selekcji – tu nie pójdę, tam nie pójdę. Grawitacja. W 1986 r. grupa poetycka „W Zatoce” zorganizowała wieczór poetycki: Kaczmarskiego puszczali, świece palili. Zabrałem na to spotkanie pistolet startowy, podniosłem się i wystrzeliłem. Potem zdążyłem powiedzieć że chcę złożyć oświadczenie, a koledzy ściągnęli mnie na dół. Tak się umówiliśmy. Udało się. Ale zepsułem ten wieczór poetycki.

Zacząłem się czuć nieswojo – zepsuć to  łatwe. Z Bogdanem Kubatem umówiliśmy się że zrobimy swój własny wieczór. Zaprosiłem Konnaka i innych, wieczór nosił tytuł „Miasto-Masa-Masarnia”. To oczywiste nawiązanie do manifestu futurystów, ale oni byli optymistami, wierzyli w postęp techniki, a druga wojna sprowadziła to do realizmu. Nawiasem mówiąc nazwę Totart uważam za pretensjonalną. 



To nie pan ją wymyślił?

Ja, ale nie przepadam za nią. Wyrażała pretensje do bycia awangardą, a jednocześnie kojarzyła się z obrzydliwymi sowieckimi skrótowcami, jak Komsomoł. Sztuka totalna – była pyszną odpowiedzią na total, który nas osaczał, robił z nas niewolników. Kojarzyła się też z niemieckimi słowami der Todt – śmierć i Tatort – miejsce zbrodni. Bo my niejako żyliśmy w miejscu zbrodni.

Czym były zatem doświadczenia graniczne Totartu? 

To była rozpacz, desperacja, próba przyłapania rzeczywistości. Jak tu zajrzymy, pod podszewkę, może wreszcie będzie ta odpowiedź. A jednocześnie wzmagające się uczucie bojaźni Bożej – oj, bo zaraz dostanę po głowie!

To wtedy wydarzyła się tak zwana rzeźnia rzeszowska?

Najbardziej radykalny performans. Rok 1986, desperacja, ZOMO zamordowało chłopaka… Zaraz do wojska wezmą i wyślą żeby rozjeżdżać czołgami. Ale co mogę zrobić: nogę sobie uciąć, oko wyłupić? I przed występem w Rzeszowie jedna z koleżanek (mniejsza o nazwisko) zaproponowała: „Powieśmy się na tej scenie”. Zaprotestowałem.

Odezwał się w panu pozytywista pragnący „ocalić substancję narodową”.

To jednak była bariera, to byli kochani przyjaciele. Rezonowaliśmy z cierpieniu – taka mała oaza zrozumienia. W domu zjadaliśmy ostatni kawałek kiełbasy. I co ciekawe, w tej wspólnocie nie było śladu ducha tak zwanej bohemy. Nie kultywowaliśmy

stosowania używek. Zdarzało się upić, ale nie na umór, sporadycznie pojawiała się marihuana. Kiedyś pojechaliśmy w góry żeby posmakować psylocybów. Koledzy posmakowali, ja nie.

 

To dlaczego się rozstaliście? I dlaczego nazywa pan dzisiaj Totart halo z trocin?

 

Myśmy się buntowali, ale nie można z buntu robić wartości. Mnóstwo tam było brudu, urągania, prowokowania Pana Boga. Miałem narastające uczucie pułapki. Byłem tym przerażony: najpierw fale wznoszące, euforia – później odczucie strasznego przekleństwa. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak straszny będzie ten stan „płaczu i zgrzytania zębów”. A ja coś takiego przeżywałem.

 

To wtedy zniszczył pan swoje wiersze i rysunki?

Tak. Ale to mi nie pomogło. Poszedłem z tym do kościoła, ale ksiądz wysłał mnie do psychiatry. Nie mogę mieć pretensji – nie chodziłem wcześniej, to po co poszedłem później? Psychoterapeuci gdzieś się wynieśli. 

I w tym momencie pojawił się guru?

Nie, Bogdana Kacmajora poznałem ponad rok wcześniej. Zadzwonił do mnie Wojtek Hrynkiewicz, poeta, z wiadomością: jest zielarz pod Morągiem. Zwolniło się miejsce w aucie, mogę pojechać. Pewnie że pojadę! Z samej ciekawości. Przyjeżdżało już wtedy do niego wielu ludzi w całej Polski, stacja w Morągu była pełna, PKP na tym zarobiło. Pojechaliśmy. Sala jakby poczekalnia, on wyszedł: drobnej postury, chudy z czarnymi wyrazistymi oczami, długie ciemne włosy. Uniósł ręce do góry: „Z jednej ręki idą dobre rzeczy, z lewej złe”. Więc jeśli ktoś się boi, to lepiej żeby sobie poszedł.

Wyglądał na szarlatana. Ale żonę Wojtka uleczył. A lekarze nie znajdowali odpowiedzi.

Postrzegałem go jako proroka, bo nie mówił jak bioenergoterapeuta, ale używał języka Biblii. Raz przepowiedział że w Południowej Ameryce góra spadnie na ludzi. W tydzień potem usłyszałem w radio: w Wenezueli góra spadła na miasteczko, pogrzebała tysiące. Przeżyłem wtedy wstrząs – on mówi i to się dzieje. Teraz aż mi wstyd. 

A panu wtedy pomógł?

Nie bardzo. Poczułem pewną reakcję w ciele, spływanie z zatok, ale zdecydowanej poprawy nie było. Ale potem tam jeździłem, byłem częstym gościem, świadkiem wielu niezwykłych rzeczy. Ludzie którzy wychodzili z jego gabinetu, mówili nam: „Wszystko mi powiedział, co zrobiłem w życiu”.

Ożyło we mnie wówczas słowo „grzech”. Wcześniej pytałem sam siebie: o jakim grzechu mówimy? Tu ludzi na mydło przerabiają, w piecach drugimi palą. Rzeczywistość wyprana, pozbawiona sensu, porządku. To o co chodzi, jeśli jest Bóg? Nie mogłem tego poskładać. Dopiero po spotkaniu z Kacmajorem zacząłem wierzyć w istnienie grzechu.

Pewnego razu zaproponował bym do niego dołączył.



Zgodził się pan? 

Nie od razu. Coś mnie od niego odstręczało. Może mój pociąg do życia? Ale moje duchowe udręki wzmogły się na tyle, że po pół roku napisałem do niego niezwykle poważny list, składający się z jednego zdania: „Wstydzę się wszystkiego co zrobiłem”. Wtedy przyjechał z kilkoma chłopakami. Nawet nie odpisał tylko natychmiast przyjechał. Ja przed nim wtedy serce wylałem, opowiedziałem o swojej duchowej huśtawce. Teraz nikt mnie nie musi przekonywać do rzeczywistości duchowej, ja tego po prostu doświadczyłem. Natomiast jaka jest moja relacja z Bogiem – tego nie wiedziałem.

Oni wtedy odpowiadali mi tak, jakby mieli gotowy alfabet. Ja im opowiadam o niezwykłych doznaniach, a oni mi na to: tak, dzieje się z tobą to i to.

To była manipulacja, czy oni rzeczywiście wiedzieli? Jeżeli pytam przedwcześnie, proszę nie odpowiadać.

To jest właśnie pytanie z końca. Nie było tak, że oni mówili: jedziesz z nami! Nie, nie… Zostałem z tym – i dalej jazda! Zmiękłem i któregoś razu znowu przyjechali: „Jedziesz z nami czy nie?”. Wtedy uległem i pojechałem.

Kacmajor kupił ziemię pod Lubartowem. Co mnie pierwsze uderzyło, kiedy tam się znalazłem – stosy pieniędzy na parapetach. Przynosili je ludzie. Teoretycznie każdy mógł przyjść i wziąć. Ci co przyjechali, zostawiali swoje, wszyscy żyli wspólnie. Pomyślałem że znalazłem się we wspólnocie pierwszych chrześcijan. I ta szkoła prorocka, cały czas z Biblią w ręku, codziennie czytamy i analizujemy. 

Powtarzam: dziś mówi się o perswazji, o praniu mózgu, a my tu mówimy o działaniu duchowym. On operował duchem. Tylko ten alfabet co jakiś czas się zmieniał. Jechało się do jakiejś miejscowości i rozmawiało z kimś. kogo trzeba uzdrowić. Potem analiza. Miałem poważną wątpliwość, niechęć by komukolwiek zrobić krzywdę. Duchowym działaniem można wiele dać, ale też i zabrać.

Lewa i prawa ręka.

Kiedy przyszedł kryzys, zaczęliśmy kraść na wielką skalę. Ludzie nie chcą przyjeżdżać, nawracać się? Trudno, wszystko jest nasze! Idzie się do sklepu, bierze co potrzeba i wychodzi.

Nie było w tym też trochę próbowania Pana Boga?

Niestety nie. Bo w końcu się okazało że to on, Kacmajor, ma być Bogiem. Wspólnota powoli się rozpadała, wzywaliśmy Boga, ale w tych wezwaniach nie było prawdy. To nie była wspólnota pierwszych chrześcijan, ale sekta. Z czasem dochodziło do ludzi,  że ktoś nimi manipuluje. Że wszystkie ich prace, wysiłki, wzajemne sztorcowanie idą na marne. Ale ja tego jeszcze nie widziałem – do tego stopnia byłem przekonany i wrobiony.

Jedno muszę podkreślić: te wszystkie historie o handlu dziećmi, zbiorowym seksie, zabijaniu – nie miały nic wspólnego z prawdą. Myśmy po prostu nie rozmawiali z dziennikarzami i oni pisali co chcieli. Raz nawet policja przekopywała teren, szukając cmentarzyska małych dzieci.

To bardzo żywotna fama, pojawia się w historii od niepamiętnych czasów wobec wszystkich grup zamkniętych. Ale martwy człowiek, znaleziony niedaleko gospodarstwa, to fakt. Gazety pisały nawet że to pan.

To inna historia. Dwie osoby popełniły samobójstwo. Ale nie to było najgorsze. Bo myśmy stanowili dla siebie policję myśli. Myśmy nie tropili cudzołóstwa, tylko impuls, że ktoś pomyślał źle o drugim. Ten sygnał cyrkulował między nami. A jak już się pojawiła myśl nieprawomyślna albo nieczysta, to się szukało autora. Ludzie tropiący cmentarze noworodków nawet sobie nie wyobrażają, jak bardzo było inaczej. I dużo straszniej.

Co do opowiadania niektórych rzeczy nadal czuję opór, który wynika ze wstydu.

Nie będę nalegał. Proszę teraz opowiedzieć, co wydarzyło się po rozstaniu.

Nie wiedziałem co robić. Pojechałem do Berlina, potem wróciłem do Gdańska. Jakiś czas mieszkałem w przytułku braci albertynów, nie mając nawet dowodu osobistego, bo wszyscy je wyrzucaliśmy wstępując do sekty. Potem… Mniejsza z tym, jakim sposobem, ale miałem za co żyć przez trzy lata. Wynająłem pracownię w stoczni gdańskiej. Czułem że jeśli już jest po mnie, to powinienem przynajmniej o swojej historii opowiedzieć. Ku przestrodze. A jeśli Bóg mnie zachował – po tym wszystkim, co Mu zrobiłem, po tych bluźnierstwach – a ja jednak żyję, powinienem to uczynić tym bardziej. Ja, gdyby mi ktoś tak naurągał, chyba bym zabił. A zamiast tego obdarzać go łaską, otaczać opieką, dawać pracę? Bóg jest nieskończoną miłością. W stoczni znowu zacząłem pisać.

Ale proszę uwierzyć: nawet wtedy, gdy przyjąłem że Kacmajor to Bóg, modliłem się do Boga Ojca i Chrystusa. Cały czas się modliłem. Może to się wydać dziwaczne, ale tak było.

Modlitwa pana uratowała?

Uratował mnie Jezus. Cóż ja mogę powiedzieć o swoim zachowaniu?

Zapytam inaczej: pozwolił pan się uratować?

Zdecydowanie tak. Przeżyłem nawrócenie, doświadczam łaski. Ze wszystkim się zwracam do Niego, o wszystko Go proszę – i otrzymuję w obfitości. Pod koniec zeszłego roku dostałem w prezencie samochód. Ale po co mi samochód, skoro do pracy mam tak blisko, że nawet rowerem nie wypada mi tutaj przyjechać, bo bym się ośmieszył. Stał więc trzy miesiące w garażu. Dostałem go w grudniu, w marcu bliska mi osoba doznała udaru. I teraz wiem, po co mi był potrzebny ten samochód. 

Co więcej, pytania na które tak długo nie znajdowałem odpowiedzi, widzę dziś w zupełnie nowym świetle. Chociażby problem wolności, którą dziś się absolutyzuje. Pamiętam jak w stanie wojennym zbudowaliśmy barykadę na Leningradzkiej. Stanęła od strony komendy MO, z drugiej strony wyrwaliśmy ogrodzenie. Taki kawałek wolności. Dostałem wtedy prawdziwego zawrotu głowy: jestem wolny, chociaż przez pół godziny! To poczucie miało później swoje odbicie w Totarcie. Wyrywanie sobie kawałka, chwili, a wszystko inne precz! Tak też młodość wyobraża sobie wolność. Tymczasem ona realizuje się jak koan buddyjski, jak oksymoron: w całkowitym poddaniu Chrystusowi.

Jeśli człowiek zdaje sobie sprawę ze swojej natury, rozumie że sam z siebie nie może się uwolnić. Powierzyć się Chrystusowi – oto wolność prawdziwa.

Inna rzecz, której nie mogłem zrozumieć przez pięćdziesiąt lat, waliłem głową o podłogę – okazałą się bardzo prosta. Cierpienie wrażliwych, czujących stworzeń. Na początku stworzenia była czysta miłość. W Księdze Jonasza Pan chce ocalić nie tylko mieszkańców Niniwy, ale i ich bydło. A ofiary ze zwierząt nie znaczą tego, że Bóg ich nie kocha. Przeciwnie, ofiara jest unaocznianiem grzechu przelania krwi. Pokazaniem jak straszne jest to zarzynanie. To nie jest tak, że Bóg każe zabijać zwierzęta aby się najeść. Pokazuje jak straszne jest zło. Miła jest Mu woń ofiary, ale przecież nie dlatego, że lubi pieczyste! 

To właśnie mówi Izajasz: będzie tak, jak Bóg stworzył, lew legnie pospołu z cielęciem. Jeśli myszka kocha swoje dzieci, a kotek kocha swoje kocięta – a jednocześnie  kotek zjada myszkę, to nie jest to porządek miłości. W stworzenie weszło zło. Święty Paweł o tym wspomina: stworzenie oczekuje uwolnienia z przepaści grzechu.

Co w takim razie znaczy teoria ewolucji? Ona w istocie głosi że śmierć tworzy życie. A to przecież jest kompletnie nielogiczne. Nie może być tak, że śmierć jest przed grzechem, ona jest skutkiem grzechu.

 

Nie zamierzam obalać teorii ewolucji. Ale o ile dobrze rozumiem, pański protest budzi utożsamianie jej z postępem. Zmieniamy się poprzez rozwój, aby mogło być nam lepiej – tak brzmi potoczna wykładnia myśli Darwina. Tymczasem jest dokładnie na odwrót: zmieniamy się gdy jest nam źle, a dobrobyt bynajmniej ewolucji nie służy. I potwierdza to nauka.

Zwrócę tutaj uwagę na przypowieść Jezusa o ziarnie, które ma obumrzeć aby wydać plon. I to jest właściwy porządek rzeczy. Nie postęp, ale uprawa. A kultura, słowo pochodzące od Rzymian, jest właśnie tą uprawą.

 

Zdjęcie wyróżniające tekst – Zbigniew Sajnóg w kadrze z filmu ” TOTART, czyli odzyskiwanie rozumu” . Fot. printscreen


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Jacek Borkowicz
Jacek Borkowicz
Ur. 1957, eseista i publicysta, z wykształcenia historyk Kościoła, z zamiłowania badacz etnotopografii. Członek Europejskiego Instytutu Kultury. W przeszłości redaktor w kilku polskich czasopismach. Żonaty, ojciec czwórki dzieci, mieszka w Józefowie koło Warszawy.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!