MACIEJEWSKI: W obronie ciała. Z miłości do świata

Jedynym, co nie tylko przeciwstawia się ideologiom, ale też zwalcza samobójcze odruchy, jest wiedza o tym, że Słowo stało się Ciałem. 

commons.wikimedia.org

Jedyny mesjasz, na jakiego nas stać, ma twarz Kevina Spacey i obcięte opuszki wszystkich palców na obu dłoniach. Jego misja miała nie zostawić żadnego śladu. Ani jednego odcisku, który mógłby ją przerwać i sprawić, że dzieło nie zostanie ukończone. Jego nauczanie trwa siedem dni. W tym czasie wytknie społeczeństwu siedem grzechów głównych. Siedem będzie również ofiar jego nauczania.

Film „Siedem” Davida Finchera, sprzed przeszło ćwierć wieku, opowiada historię dwóch policjantów (Morgan Freeman i Brad Pitt) podążających śladem psychopatycznego mordercy. Schemat jego działania okazuje się makabryczną parodią dziejów stworzenia — dzień po dniu, od poniedziałku do niedzieli, wybiera on po jednej ofierze. Każda wybrana jest jako reprezentacja jednego z grzechów głównych. Ich cierpienie musi być spektakularne i budzące odrazę, a ciało przerażająco okaleczone; w sposób, który napiętnować ma kolejno łakomstwo, lenistwo, chciwość, pychę, nieczystość, zazdrość i na końcu gniew. Ale mesjasz (Spacey) nie przynosi światu odkupienia, tylko oświecenie. Co najważniejsze, tę wiedzę podziela jeden ze śledczych, mający właśnie przejść na emeryturę (Freeman). Tacy właśnie jesteśmy, tacy są ludzie i świat. Rozpacz jest najgłębszą wiedzą.

W jednej ze scen, kiedy żona jego kolegi z pracy zwierza mu się, że jest w ciąży, on opowiada jej historię swojego nienarodzonego dziecka. Namówił jego matkę do aborcji, choć w głębi serca pragnął, by urodziła. Czuł jednak — wyznaje — że nie miał prawa sprowadzić nowego człowieka na ten świat. Zabicie go w łonie matki było wyborem mniejszego zła. Większym byłoby życie. „Z każdym dniem przekonuje się, że dobrze zrobiłem. Choć nie ma takiego, kiedy bym nie żałował”. Wszystko co widzimy na ekranie, a zwłaszcza rozwiązanie kluczowej dla filmu intrygi, ma nas utwierdzić w przekonaniu, że podjął właściwą decyzję.

„Siedem” Davida Finchera można odczytać jako bardzo konsekwentny wykład starożytnej gnozy. Wiary w to, że świat został stworzony nie przez dobrego Boga, ale okrutnego demiurga. I stąd jest on jako taki miejscem ze swej natury złym; więzieniem, do którego zostajemy wtrąceni z chwilą narodzin. A jeśli wszechświat jest więzieniem, to ciało — karcerem. Klatką, w której tkwi jedyny przebłysk światła i nadziei — nasze prawdziwe „ja”, boska iskra. Stłamszona przez ciało, skrzywdzona przez świat, w którym podstępnie ją uwięziono. Oświecenie jest jednocześnie wyzwoleniem, na drodze buntu wobec świata i ciała. To ostatnie jest tak czy inaczej wrogiem. Należy poddać je kastracji lub orgii — w te lub we wte, ukarać. Jeśli stanęło na tym drugim, należy jedynie uważać, by przypadkiem nie doszło do powstania nowego życia. Zapłodnienie jest bowiem najgorszą ze zbrodni. Spędzenie płodu natomiast — aktem miłosierdzia. Czymś, czego nie wystarczy pochwalić, lecz trzeba wręcz godnie uczcić.

To obraz wahadła płynnie wykonującego swe ruchy, przesuwającego się błyskawicznie od seksualnego wyzwolenia do purytańskiego szału. Ciało — to pułapka, w którą schwytano moje prawdziwe „ja”. Seksualność — nie tyle poszukiwanie drogi do złączenia się z tym drugim, co wyzwolenie ze mnie samego. Już nie moje „tak” dla innego ciała, ale „nie” wobec mojego własnego. I wreszcie, aborcja jako uczynek miłosierdzia. Coraz częściej już nie tylko wobec kobiety, co — zwłaszcza w jej eugenicznej odmianie — dziecka. Narodziny zostały utożsamione z początkiem cierpienia. Zabójstwo dziecka w łonie matki — z okazaniem aktu łaski. Za ruchami LGBT i aborcyjnym stoi to samo przeczucie, podobna intuicja; odruch, który jest wcześniejszy od każdej ideologii. Gnostycka recydywa, gdzie ciało to klatka, a świat — kolonia karna. To dlatego oba te ruchy są uznawane za awangardę postępu.

Bo jeżeli jakaś idea i idący za nią wielki projekt napędzają dzisiaj postęp technologiczny, to jest nią, między innymi, właśnie gnoza. Marzenie o nieśmiertelności przez wyzwolenie się z biologii, przesiadkę z ciał na cyfrowe nośniki. Nami samymi nie może być przecież to nieznośne, wadliwe nosidło ducha. Wyzwolimy boską iskrę funkcją kopiuj / wklej. Zapiszemy naszą prawdziwą treść, nasze człowieczeństwo na twardym dysku, nośniku wieczności. Posthumanizm pod jedno ramię bierze aborcje, pod drugie — teorię gender. I w trójkę ruszają na spotkanie przyszłości. Po trupach, po ciałach.

Jeżeli na to kosmiczne gnojowisko może zstąpić jakiś anty-mesjasz, to będzie on posłańcem złego demiurga, kimś takim jak Doe (Kevin Spacey) w filmie „Siedem”. Głosicielem ewangelii bólu i ciemności. Niebezpiecznym psychopatą.

Jedynym, co nie tylko przeciwstawia się ideologiom, ale też koryguje błędne intuicje i zwalcza samobójcze odruchy, jest wiedza o tym, że Słowo stało się Ciałem.

Nie dotykaj mnie

Wszystko zaczęło się komplikować, kiedy człowiek zaczął ugrzeczniać wielkie szaleństwo Boga. To przeciwko niemu zaprotestowała reformacja, dużo bardziej niż przeciw grzechom Kościoła. One były tylko ujściem, kroplą goryczy, która przelała kielich z nieskończonym boskim miłosierdziem. Ludzkie łapska zaczęły być tak brudne, że myśl o tym, iż faktycznie dotykają Ciała Chrystusa, stała się nie do zniesienia. I okazało się, że łatwiej i bezpieczniej jest z tego drugiego zrobić metaforę, niż umyć te pierwsze. Luter, Kalwin, Zwingli mogli mówić idącym za nimi ludziom różne rzeczy, spierać się między sobą na śmierć i życie. Ale Panu Bogu powiedzieli to samo: za daleko się posunąłeś, za blisko nas podszedłeś. To niemożliwe, żebyś chciał nagminnie dotykać swoim ciałem naszych języków, wkraczać swoim blaskiem i chwałą do naszych przewodów pokarmowych. Nie odchodź od nas, po prostu odsuń się krok lub dwa. Niech widzą Cię nasze oczy, niech dosięga myśl. Ale nigdy więcej nas już nie dotykaj.

Dlatego reformacja jednocześnie znosiła celibat i rozpętywała purytańską krucjatę przeciwko zmysłom. To właśnie robi dusza, kiedy wygna się ją ze świątyni ciała. Nigdy więcej nie złoży w niej już ofiary swemu Bogu, nie musi utrzymywać jej w mistycznej czystości, dla bezpieczeństwa — nawet nie powinna. Niech wpuści do niej świat, wykorzysta w jakichś bardziej praktycznych celach. Jednak od początku był to dużo bardziej odruch rezygnacji, niż radosnej ulgi. Czemuś, co nie może być święte, nie można ufać. Skoro ciało nie może nas już porwać w górę, niechybnie będzie chciało pociągnąć nas w dół, ku przepaści potępienia. Zakryjmy je więc, na wszelki wypadek, odpowiednio wysokim dekoltem.

Dla dwudziestowiecznej rewolucji seksualnej reformacja była dokładnie tym samym, co dziki kapitalizm dla komunizmu w oczach Karola Marksa. Koniecznym etapem pośrednim. Nieodzowną orką na wcześniej istniejącym porządku. Wyzwoleniem sił, które swojego spełnienia będą szukać w ostatecznej rewolucji. Nie byłoby hippisów, gdyby wcześniej nie pojawili się purytanie, nie byłoby pigułki antykoncepcyjnej bez gorsetu. Z kolei dzisiejszej nowej, seksualnej etykiety (czy może raczej księgowości) i pomysłów nakazujących przed zbliżeniem seksualnym uzyskiwać każdorazowo zgodę (póki co bez dopowiedzenia, że musi być ona notarialnie potwierdzona), nie byłoby, gdyby nie Lato Miłości, a więc idea seksu pojęta jako coś w rodzaju towarzyskiej uprzejmości. Najpierw ciało przestało być Słowem, potem stało się bełkotem. By na końcu przybrać formę umowy cywilno-prawnej.

To tu, w ciele, rodzi się lub gaśnie nadzieja. O wiele wcześniej, zanim nazwiemy coś prawicowym lub lewicowym, postawimy tabliczkę ogłaszającą przynależność do cywilizacji życia albo śmierci. Na początku był dotyk. I decyzja — zostać czy pójść dalej? A może w ogóle uciec z krzykiem?

Co zrobić z wizją Wszechmocnego stającego się embrionem, a następnie płodem, w łonie młodej Żydówki? Przychodzącego na świat zupełnie naturalnie, tą samą drogą co każdy z nas, a następnie aż nazbyt dosłownie umierającego, po trwającej wiele godzin męce. I całkiem niemetaforycznie oferującego ci codzienne zjadanie fragmentów swojego ciała, zresztą dokładnie tego samego. Co po czymś takim masz myśleć o swoim własnym ciele? I co o tym drugim, które kochasz? Spróbujmy zacząć pytać o właściwe rzeczy: czy usta, które otwierają się na spotkanie z ciałem Chrystusa, mogą całować tak samo jak te, które nigdy świadomie tego nie zrobiły? To tu wszystko się rozstrzyga — miałkość teorii gender czy tragedia aborcyjnej praktyki stanowią tylko konsekwencje. Fragmenty tego samego procederu, do którego przykładamy się własną obojętnością i chłodem. To nie jest wojna abstrakcyjnych idei, lecz jak najbardziej namacalnych ciał. Czy którekolwiek z naszych ciał może być w takim razie zwolnione z udziału w niej ? A niby na jakich zasadach?


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Rozkosz, która nie mija 

Największym błędem, jaki można w tym miejscu popełnić, jest przekonanie, że wystarczy po prostu pewnych rzeczy nie robić. Tak jakby Chrystus wzorem miłości uczynił jakąś perfekcyjnie powściągliwą panią domu, a nie prostytutkę, która wytarła Mu stopy rozpuszczonymi włosami. Nie wyróżnił jej dlatego, że umiłowała go stosowniej, tylko dlatego, że bardziej. W przeciwieństwie do Lutra et consortes, Bóg chce dotykać i być dotykanym. Do końca. Wymaga od naszych ciał dokładnie tej samej konsekwencji, z jaką On sam z wcielenia wywiódł Krzyż.

Jeżeli zbliżając się do siebie okazujemy się bezradni wobec zmysłów i instynktów, wydani nawzajem na pastwę naszych ciał, to nie wolno się zatrzymywać. Skoro raz zaczęliśmy się tarzać po tej łące, to już nigdy więcej nie stawajmy na nogi. Bo jeżeli istnieje jakaś jeszcze głębsza intymność, to tylko ta, która towarzyszy pielęgnacji starzejącego się, albo rozkładanego śmiertelną chorobą ciała. W każdym spazmie rozkoszy tkwi zapowiedź przedśmiertnego skurczu. Łóżko w hospicjum jest przedłużeniem tego małżeńskiego. To ten sam mebel, tylko bardziej. „Oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci” — słowa, bez wypowiedzenia których nie powinno się zbliżać do upragnionego ciała, nie są ceną, opłatą wstępną. To raczej przepustka do jeszcze głębszego zjednoczenia. Ostatnia wspólna noc jest wciąż nocą poślubną. Tyle, że jeszcze bardziej.

Ekstaza bliskości nie powinna mijać — pod tym względem nauka moralna Kościoła jest doskonale zgodna z twórczością literacką dedykowaną dla pań w okresie przekwitania. Niech trwa nie minuty czy godziny, ale całe lata. Niech nie daje się nam wyspać, niech ząbkuje i uczy chodzić. „Chwila” rozkoszy nie stanie się pełna, dopóki nie zacznie się jej co roku śpiewać „Sto lat”. Bo tam, gdzie na pierwszy rzut oka widać nieżyciowe reguły, jest tylko konsekwencja. I upór w dążeniu do przeżycia i doświadczenia swojej cielesności bardziej niż wypada, bardziej niż byśmy się ośmielili.

Spotkanie z ciałem, w przeciwieństwie do każdej abstrakcyjnej idei czy literackiej metafory, rodzi zobowiązanie. Za każdym razem pyta o to samo — czy zostaniesz ze mną, aż to wszystko się skończy? Dasz radę dotrzeć do końca? A opuścić je wtedy to więcej niż grzech. To błąd.

Dokładnie to samo pytanie zadaje wychodzące na spotkanie naszych ust i gardeł ciało Chrystusa. Czy będziesz ze mną do końca, nawet jeśli po drodze przydarzyłoby się męczeństwo? Czy wydasz swoje ciało za Mnie, tak jak wydałem Swoje za ciebie? Cielesność zawsze pociąga za sobą wzajemność, nie tylko wtedy, gdy rozgrywa się między ludźmi, ale także między człowiekiem i Bogiem. To dlatego Eucharystia rodzi męczenników, a abstrakcyjne kodeksy moralne mogą wydać na świat co najwyżej hipokryzję. To jak różnica między przygodą a etykietą. Tą pierwszą każdy w głębi serca pragnie przeżyć, tej drugiej nikomu specjalnie nie chce się nawet przestrzegać.

Nasze ciała również czeka podróż dużo dłuższa i bardziej niesamowita, niż nam się zwykło wydawać. W końcu, jeżeli nie mają być naszym więzieniem, muszą być skazane na jakiś ciąg dalszy. Wieczną radość albo potępienie. Muszą zdać sprawę ze wszystkiego, czym były za życia.

Tę prawdę trudno jest nam sobie przyswoić, podobnie jak dwojgu kochankom trudno jest przyjąć do wiadomości, że z trwającej właśnie chwili zapomnienia może powstać przyszły kapitan reprezentacji Polski w piłce nożnej.

Słowo przemawia Ciałem

Problem wynika z ciasnoty naszej chwilowej perspektywy. Z tego, że nasz umysł — pod tym względem nic nie zmieniło się od chwili popełnienia grzechu pierworodnego — jest mocno upośledzony, jeśli chodzi o przewidywanie konsekwencji swoich działań. Może właśnie dlatego tak lubi wynosić się ponad ciało. A potem oburzać na nie, że jest tak bezwstydnie nagie. Tak jakby tylko myśl mogła być lotna lub głęboka, jakby Słowo nie stało się Ciałem, sprawiając że każda powierzchnia nabrała głębi. Że góra kamieni, zwana katedrą, może być zapowiedzią Nowego Jeruzalem, a płótno pokryte farbą — modlitwą.

W dramacie Paula Claudela „Atłasowy trzewiczek” jeden z bohaterów wyraża gorące przekonanie, że tylko malarstwo Rubensa może wyzwolić Flandrię od protestanckiej herezji:

Czegóż to chcieli ci smutni reformatorzy, jak nie stłumić Boga,

Sprowadzając chemię zbawienia między Bogiem a człowiekiem do jakiegoś poruszenia wiary,

Do jakiejś osobistej a pokątnej transakcji w ciasnym pokoiku,

Rozdzielając wiernego i jego zlaicyzowane ciało…

Kto zatem lepiej niż Rubens dokonał pochwały Ciała i Krwi

— tego samego ciała i tej samej krwi,

Które sam Bóg zapragnął przybrać, a które są narzędziem naszego zbawienia?

Podobno nawet kamienie wołać będą! Czemu więc tylko ciału odmawiasz języka?

To Rubens zmienia mdłą i cienką wodę w nieśmiertelne i wyborne wino.

Herezji miały oprzeć się nie argumenty, ale biodra o rubensowskich kształtach. Nie to, co chłodne i wyrozumowane, ale to, co gorące i tętniące życiem. Myśl nie jest w stanie się domyślić, że to Ciało w swojej chwale i krągłościach wygra tę bitwę.

Tak właśnie pokonuje się wszystkie herezje i błędy, fałszywe przeczucia i kulawe ideologie. Kłamstwo jest w stanie zbić każdy argument. Umysł bywa wobec niego bezradny. Ale Słowo przemawia Ciałem.

Podczas pisania tego tekstu towarzyszyły mi książki „Kobieta i mężczyzna. Esej o mistyce ciała” Fabrice’a Hadjadja oraz „Co Bóg złączył” Gustava Thibona. Fragment dramatu Claudela cytuję za tą pierwszą.

Zdjęcie wyróżniające tekst to „Ekstaza św. Marii Magdaleny” Caravaggio, Public domain, via Wikimedia Commons


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Jan Maciejewski
Jan Maciejewski
urodzony w 1990 roku w Mysłowicach na Śląsku. W przeszłości redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressji”. Obecnie felietonista magazynu weekendowego „Plus Minus”. Mąż Oli, tata Julka, Anieli i Stefana.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!