WARZECHA: Ius resistendi, czyli czy staję się anarchistą

Photo by Jon Tyson on Unsplash
Od dawna ostrzegam, że bezpieczeństwem, zdrowiem, klimatem da się uzasadnić praktycznie każdy zamordyzm. I to się właśnie dzieje. Kiedy zatem przychodzi moment, gdy nawet praworządny obywatel, ale ceniący sobie nade wszystko swoją wolność, uznaje, że nie jest już w stanie takiego stanu rzeczy tolerować? I co właściwie może w tej sprawie zrobić?

Czy staję się anarchistą? Zadałem sobie ostatnio takie pytanie, gdy uświadomiłem sobie, że absolutnie nie mam ochoty przestrzegać kolejnych zakazów, ograniczeń i nakazów, które atakują mnie z ogromnym natężeniem od przynajmniej dekady. Te myśli sprowokowało zdarzenie, wydawałoby się, drobne: wytyczenie na ulicy Puławskiej, na jej odcinku między granicą Ursynowa a Piaseczna, buspasa, który zabrał kierowcom prywatnych samochodów jeden z trzech pasów ruchu. Czasami tak właśnie bywa: jakaś drobnostka prowokuje do całkiem poważnych przemyśleń.

Nie będę tutaj wyjaśniał, dlaczego decyzja miasta, żeby taki buspas tam wyznaczyć, była czystą złośliwością wobec kierowców. Jest na ten temat wystarczająco wiele materiałów w sieci. Dość, że na trasie, przenoszącej ogromny ruch z miasta do ogromnej części warszawskiej aglomeracji na jej południu, korki tworzą się teraz nawet w weekendy. Chyba jeszcze nigdy żaden z wielu wyznaczonych przez miasto buspasów nie wywołał takiej wściekłości i sprzeciwu jak ten. Chyba też jeszcze nigdy miasto stołeczne w tak ostentacyjny sposób nie uderzyło w prawa zmotoryzowanych.

Wyznaczenie buspasa w sytuacji, gdy jasne było, że musi to pognębić tysiące ludzi codziennie dojeżdżających autami Puławską w stronę centrum, jest oczywiście tylko małym klockiem w dużo większej całości: planowym tępieniu indywidualnej motoryzacji, w szczególności spalinowej. Na czym ten zamysł polega i jak się go realizuje, również nie będę tutaj tłumaczył, ponieważ robiłem to wielokrotnie w bardzo wielu swoich tekstach oraz na swoim kanale na YouTube. Analizowałem już także najnowsze decyzje UE, dotyczące rozporządzenia mającego w praktyce skasować spalinowe samochody po 2035 r. Kto ciekaw, jak to wygląda, łatwo znajdzie moje artykuły oraz wypowiedzi na ten temat.

W tym wypadku ważne jest, że nie mamy do czynienia z jakimś jednym wybrykiem, ale właśnie z częścią dużego schematu opresji wobec sporej grupy obywateli, w tym wypadku zmotoryzowanych. Ten z kolei schemat również nie jest jedyny. W różnych dziedzinach jest ich wiele. Dotyczą szeroko pojętej prywatności i osobistych wolności albo uzasadniane są dbałością o środowisko. Razem tworzą mechanizm wyższego rzędu.

Dystopie tworzone w przeszłości przez Aldousa Huxleya, Janusza A. Zajdla czy Philipa K. Dicka zaczynają się realizować na naszych oczach. Czy pamiętają państwo wizjonerski wręcz, jak się okazuje, film Stevena Spielberga „Raport mniejszości” z 2002 r. (polecam, mimo 20 lat znakomicie się do dziś ogląda) z Tomem Cruisem i Maxem von Sydowem w rolach głównych, na podstawie powieści Dicka właśnie? Proszę sobie przypomnieć scenę, w której policjanci wchodzą do budynku, gdzie przebywa główny bohater, John Anderton, któremu dopiero co nielegalnie wymieniono oczy (systemy bezpieczeństwa rozpoznają ludzi po tęczówkach – co nie jest już dziś żadną fantazją). Funkcjonariusze nie chodzą osobiście od mieszkania do mieszkania. Stają na parterze i uwalniają mikroroboty, które na pajęczych nogach rozłażą się po całym budynku, wchodząc ludziom do mieszkań i skanując im tęczówki. Oglądając „Raport mniejszości” dwie dekady temu można się było oburzyć: cóż to za bezpardonowe wtargnięcie w prywatność?! Absolutnie nie można do czegoś takiego dopuścić!

20 lat później w Polsce straż miejska (to ona ma w większości miejscowości takie uprawnienia) nie tylko ma prawo – skandaliczne – wejść bez nakazu w godzinach 6-22 na teren prywatnej nieruchomości, żeby skontrolować, czym palimy w piecu, ale może nam jeszcze wypuścić nad komin drona i potem wystawić mandat tylko na podstawie jego odczytów. Czy to się mocno różni od sceny z filmu Spielberga?

Inny przykład z tego samego obrazu: autonomiczne pojazdy. Takich w świecie „Raportu mniejszości” jest większość. To właściwie już nie samochody, ale kapsuły transportowe, którymi się nie kieruje, a jedynie podaje cel podróży. Skutek jest taki, że gdy wokół Andertona zaczyna się zaciskać pętla wskutek sfałszowanych oskarżeń o zabójstwo, które ma dopiero popełnić, kapsuła, którą bohater podróżuje, na zdalny sygnał blokuje drzwi i próbuje odtransportować go na posterunek policji. Ta scena powinna na widzach robić olbrzymie wrażenie, bo w jednym ujęciu pokazuje, jak złowrogi jest świat, gdzie zautomatyzowany system pozwala władzy mieć całkowitą właściwie kontrolę nad obywatelem i jak pozwala to uderzyć praktycznie w każdego, całkowicie arbitralnie.


Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Ale rozejrzyjmy się wokół, wcale niekoniecznie spoglądając na Chiny, podążające coraz wyraźniej ścieżką zaawansowanego technicznie autorytaryzmu. Wystarczy, że zorientujemy się, jakie możliwości dają dzisiejsze connected cars, czyli auta na stałe przyłączone do sieci. Wprowadzenie na tej bazie systemu automatycznej kontroli nad naszym sposobem jazdy jest tylko kwestią czasu. Coś takiego zresztą już nawet w Polsce poniekąd powstało, choć na razie na zasadzie dobrowolności i rynkowej oferty: Yanosik, firma oferująca system ostrzegania przed kontrolami drogowymi, bazujący na terminalach, aplikacji i zgłoszeniach od użytkowników, wprowadziła jakiś czas temu ofertę ubezpieczeń korzystniejszych dla tych, których styl jazdy jest „bezpieczny”. Określenie tego stylu odbywa się na podstawie danych, które użytkownik zgadza się udostępniać. Z kolei autoryzowane serwisy marek, produkujących podłączone na stałe pojazdy, mają dostęp do danych na bieżąco i na ich podstawie mogą odmówić naprawy gwarancyjnej.

Od dawna ostrzegam, że bezpieczeństwem, zdrowiem, klimatem da się uzasadnić praktycznie każdy zamordyzm. I to się właśnie dzieje. Kiedy zatem przychodzi moment, gdy nawet praworządny obywatel, ale ceniący sobie nade wszystko swoją wolność, uznaje, że nie jest już w stanie takiego stanu rzeczy tolerować? I co właściwie może w tej sprawie zrobić?

Kiedyś można by stwierdzić, że odpowiedź można i należy dać przy urnie, głosując na ugrupowanie, które prezentuje bardziej liberalne poglądy. Dzisiaj, we współczesnej demokracji zachodniej, liberalizm coraz częściej wcale nie oznacza sprzeciwu wobec kastrowania praw obywateli, a odesłanie ich do urny wyborczej jest naznaczone głęboką hipokryzją. W większości przypadków mamy bowiem do czynienia z faktycznym brakiem alternatywy. Spektrum polityczne tworzą różne odcienie, ale akurat w aspekcie systematycznego ograniczania naszych obywatelskich swobód większość z nich gra tę samą melodię. Wystarczy spojrzeć, jak bardzo pozorny jest tutaj spór pomiędzy dwoma głównymi polskimi siłami politycznymi. Retoryka jest różna, ale substancja identyczna. Przy czym obecna władza posunęła sprawy o wiele dalej niż poprzednia, kontynuując i twórczo rozwijając jej kurs w tych kwestiach.

System jest bezalternatywny z wielu przyczyn. W Polsce jest to na przykład patologiczny system subwencjonowania partii politycznych, który pozwala największym graczom nie tylko zgarniać ogromne pieniądze co roku, ale je akumulować i inwestować. To tworzy barierę dla nowych sił, która na ogół okazuje się nie do przeskoczenia.

Innym czynnikiem jest przekaz mediów, docierający do największej liczby odbiorców. Nie miejsce tutaj, żeby analizować powody jego jednolitości w tej właśnie sprawie, lecz aby przekonać się, że jest ona faktem, wystarczy posłuchać co mają do powiedzenia na te tematy i stacje rządowe, i antyrządowe. Informacje o kolejnych obszarach ograniczania naszej wolności są podawane jak oczywistość, bez śladu analizy, odnotowania sprzeciwów i głosów odrębnych. Ot, po prostu tak „zdecydowano” i tak ma być. Koniec, kropka. Zero refleksji.

Ci, którzy starają się wskazywać na wynikające z tego ryzyka, są spychani na margines, naznaczani jako zwolennicy „teorii spiskowych” albo po prostu cenzurowani przez media społecznościowe, w których starają się znaleźć sobie miejsce.

Wszystko to sprawia, że miejsca na klasyczną reakcję – udział w wyborach, zakładanie własnych organizacji politycznych, wychodzenie do ludzi z własnym przekazem – praktycznie już nie ma. Niektórym przychodzi w tym momencie na myśl instytucja nieposłuszeństwa obywatelskiego, ale ona również nie wydaje się tutaj odpowiednia. Obywatelskie nieposłuszeństwo – które nie jest żadnymi przepisami usankcjonowane, więc jego granica pozostaje czysto uznaniowa – może dotyczyć jakiejś jednej sprawy, wybranego problemu. Służy na ogół nie metodycznej zmianie sytuacji, ale zasygnalizowaniu sprzeciwu w konkretnej kwestii. Nie rozwiąże problemu systemowego, rozbudowanego i wielowątkowego, choć może być wykorzystane w stosunku do jego poszczególnych przejawów.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Tym, którzy twierdzą, że od zgłaszania niezgody na sposób postępowania władzy w sferze wolności obywateli są wybory, przypominam, jak wyglądała sytuacja podczas lockdownów. Prawa obywatelskie były łamane wręcz ostentacyjnie i miało to wpływ na nasze najbardziej codzienne postępowanie. W czasie pierwszego lockdownu drastycznie ograniczono nasze najbardziej podstawowe prawo – do swobodnego przemieszczania się. Doprawdy, trudno pojąć, dlaczego i jak obywatele mieliby w takich sytuacjach czekać na wybory. Które zresztą i tak niczego nie zmienią.

Tu pojawia się myśl o buncie, choćby na małą, śmieszną nawet skalę. Ten bunt w polskich warunkach – nie jesteśmy skłonni do wielkich wystąpień, który to problem również analizowałem już kilkakrotnie – może przyjąć postać nieprzestrzegania regulacji, i to raczej poprzez kombinowanie niż jasne się im przeciwstawienie. Taki codzienny, mały bunt wielu Polaków uprawia w taki sposób, jak pan Jourdin, bohater „Mieszczanina szlachcicem” Molière’a, niemający pojęcia, że mówi prozą. Niektórzy jednak robią to świadomie i muszę przyznać, że do takich właśnie osób należę.

Czy mamy do tego prawo? Na to pytanie jestem coraz bardziej skłonny odpowiadać twierdząco. Prawo do zrzucenia złej władzy, z którego można wywodzić prawo do takiego rozbudowanego i wielopostaciowego nieposłuszeństwa, nawet w drobnych kwestiach, dawał obywatelom już Arystoteles w swojej „Polityce”. W średniowieczu i później działało ius resistendi, w niektórych dokumentach ujmowane w sposób formalny, tak jak w art. 61. Magna Charta, części angielskiego ustawodawstwa konstytucyjnego do dzisiaj. Z perspektywy XX-wiecznych doświadczeń z totalitaryzmami powinniśmy pamiętać o tym, co było esencją formuły Gustava Radbrucha, niemieckiego prawnika, który ogłosił ją w 1945 r. w swoim radiowym wykładzie: że z samego faktu, iż jakaś regulacja została uchwalona, nijak nie wynika, że jest ona słuszna i sprawiedliwa, a obywatele mają obowiązek jej przestrzegania. Lex iniustissima non est lex – prawo niesprawiedliwe nie jest prawem.

Stajemy oczywiście przed pytaniem, w jakim stopniu obywatel, szczególnie żyjący w warunkach bądź co bądź formalnej demokracji, może sam decydować o tym, co jest sprawiedliwe i warte przestrzegania. Gustav Radbruch swój radiowy wykład wygłaszał przecież w kontekście straszliwych niemieckich zbrodni popełnianych zgodnie z prawem podczas II wojny światowej, miał więc na myśli sytuacje skrajne i drastyczne. Niemiecki prawnik nie miał jednak – bo też mieć nie mógł – świadomości, w jak specyficzny i szczególny sposób mogą zostać wypaczone zachodnie demokracje siedem dekad później. Czy zatem nie powinniśmy pomyśleć o uwspółcześnieniu przedstawionej przez niego zasady? Nie mamy dzisiaj bowiem do czynienia z jakąś jedną rażącą niesprawiedliwością, lecz z całym zbiorem drobnych i pozornie rozproszonych ograniczeń naszych praw, które faktycznie tworzą coraz bardziej przerażający system ubezwłasnowolniania obywateli.

Wracając zatem do pytania: czy staję się anarchistą? – odpowiadam: nie, w żadnym wypadku. Jestem po prostu obywatelem w pełni świadomym tego, jak polityczna maszyna dzisiejszej demokracji miażdży moje przyrodzone prawo do indywidualnej wolności.


CZYTAJ TAKŻE:

Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!