KOŚCIŃSKI: Nauka koalangu pilnie potrzebna. Janusz Zajdel był prorokiem?

Photo by Guillaume de Germain on Unsplash

Stworzenie orwellowskiego świata, w którym wszyscy wierzą w to, co mówi Wielki Brat, jest wręcz niemożliwe. Ludzie jakoś sobie z tym poradzą, nawet jeśli będzie to bardzo trudne. Dlatego to nasz świat więcej ma w sobie z “Limes Inferior” czy “Wyjścia z cienia” niż z “Roku 1984”. Ludzie w tych powieściach potrafią się nie tylko dostosować, ale też oszukać system.

Podobnie my. Inaczej rozmawiamy w rodzinie, inaczej ze znajomymi, jeszcze inaczej w pracy. Teraz będziemy tworzyć i rozwijać naszą mowę (oraz zachowania) także w Internecie.

Oglądam pożółkłą kartkę papieru, zapisaną na maszynie, z ręcznymi poprawkami. To wypowiedź Janusza Zajdla (1938 – 1985), rewelacyjnego pisarza science-fiction, która z jakichś powodów nigdy nie została opublikowana. A szkoda. Zajdel podkreślił w niej, że „fantastyka – to zastępcze spełnienie odwiecznych pragnień, wyrażonych w baśniach i mitach – możliwości kreowania i niszczenia całych światów”. Ale też wskazał, że wszechobecna w niej dawniej technika przestała już fascynować. „Fantastyka naukowa pozwala nam stwarzać różne warianty rzeczywistości na zasadzie eksperymentu myślowego i wypróbowywać je. Pozwala także na mówienie o tym, czego inne gatunki literatury nie poruszają. O współczesności nigdy nie mówi się całej prawdy. Pokazując natomiast przyszłość, można wyolbrzymić istniejące dziś problemy i zagrożenia”.

Zajdla odczytywano w przeszłości dość prosto, widząc „Limes inferior” czy „Paradyzję” przede wszystkim jako powieści antykomunistyczne. Owszem, w takim myśleniu jest wiele racji; ostatecznie Zajdel widział autorytaryzm, przede wszystkim peerelowski, na własne oczy. Ale autor miał chyba spojrzenie szersze, niż tylko nakierowane na odwzorowanie PRL czy postaw ludzi funkcjonujących w systemie komunistycznym. Kreował światy, w których totalitaryzm stawał się czymś realnym. I pokazywał, że życie w takich światach jest z konieczności zupełnie inne, niż to normalne. Te jego światy mają jeszcze jedną, ważną cechę. Nic nie jest w nich prawdziwe: ani systemy totalitarne, ani działanie w nich ludzi. Ludzie bowiem okłamują się nawzajem; udają, że coś robią, coś popierają lub ganią – a inni przyjmują to w sposób naturalny, „odwdzięczając się” analogicznym udawaniem. Zajdel pokazywał, że można funkcjonować w warunkach braku wolności, czy też w warunkach koniecznej akceptacji systemu, który jest ewidentnie zły – ale też udowadniał, że nie musi to oznaczać łamania ludzkich kręgosłupów moralnych. Ludzie w jego powieściach potrafią się nie tylko dostosować, ale też oszukać system. Inaczej niż u Orwella, u którego system mógł zniszczyć każdego, kto mu się przeciwstawił.

Koalangiem w system

Przyjrzyjmy się więc światom przez Zajdla stworzonym. Spróbuję zacząć od „Limes inferior”. Ktoś (kosmici?) zmusił ludzi na Ziemi do przekształcenia planety w rodzaj federacji izolowanych od siebie obszarów, w których lokalne społeczeństwa funkcjonują według narzuconych zasad. Podzielone są one na sześć klas, od zerowej (najwyższej) po szóstą (najniższą), zależnie od wiedzy, umiejętności i posiadanej inteligencji. Każdy dostaje „punkty”, rodzaj pieniędzy – tyle samo czerwonych, w zależności od klasy odpowiednią ilość zielonych i w zależności od rodzaju wykonywanej pracy właściwą ilość żółtych. Za czerwone można z trudem przeżyć; za zielone dostaje się lepsze towary, a za żółte – te luksusowe.

Oczywiście czytelnicy znający PRL natychmiast rozpoznają aluzje. Czerwone – bo stuzłotowe banknoty tradycyjnie miały kolor czerwony. Zielone – bo takie były (i są) dolary. Żółte – bo luksusowe towary uprzywilejowani (np. wysoko postawieni działacze PZPR) mogli kupować w sklepach „za żółtymi firankami”. I kolejna, widoczna aluzja: ludzie zmuszeni są żyć w narzuconym systemie, rzekomo niesłychanie korzystnym, faktycznie jednak całkowicie aberracyjnym, niezgodnym z jakąkolwiek tradycją i wręcz wymuszającym oszukiwanie na masową skalę.

Co więcej, to oszukiwanie – np. dziwny zawód „liftera” uprawiany przez głównego bohatera, Sneera (fałszywe podwyższanie klasy; osoby niższych klas nie miały szans na pracę, a więc i na żółte punkty) – okazywało się nie tylko tolerowane, ale wręcz oczekiwane przez władze. Cały system opierał się zatem na narzuconym absurdzie, na który odpowiedzią było totalne oszustwo.

W „Wyjściu z cienia” wszystko jest jasne od samego początku: Ziemię opanowali kosmici, tajemniczy Proksowie, których nikt nigdy nie widział – podróżują w zamkniętych kapsułach, „kapsach”. Podobnie jak w „Limes inferior”, Proksowie wymuszają na Ziemianach stworzenie nowego, absurdalnego systemu politycznego, w którym cały nasz glob podzielony zostaje na kwadraty, pomiędzy którymi nie ma łączności i które dość łatwo jest nadzorować. W oficjalnej propagandzie Proksowie to przyjaciele, którzy uratowali Ziemian przed obcą inwazją. Owa inwazja to faktycznie wielki humbug.

Wyjaśnienie tej książki może być bardzo proste: Proksowie to odpowiednicy Sowietów. Kontrolują Ziemię tak, jak Sowieci kontrolowali PRL. W rzeczywistości wcale nie są przyjaciółmi, bo wykorzystują ludzi, zabierając im to, co jest im potrzebne na ich własnej planecie – na przykład miód. Jednak wspólnym działaniem ludzie mogą ich pokonać, bo w rzeczywistości Proksowie wcale nie są tak silni, jak usiłują się przedstawić.

Natomiast Paradyzja, opisywana w powieści pod tym właśnie tytułem, jest – w oficjalnej propagandzie – państwem funkcjonującym na stacji orbitalnej, krążącej wokół planety Tartar. Paradyzyjczycy poddani są nieustannej inwigilacji, a niepodporządkowanie się wymogom stawianym przez władze może prowadzić do wysłania do przymusowej pracy w kopalniach Tartaru. Mieszkańcy Paradyzji stworzyli więc specjalny język, koalang, który pozwala się skutecznie komunikować w taki sposób, by inwigilujący ludzi system nie rozpoznał prawdziwego znaczenia wypowiadanych słów.

Tu analogie do polskiej rzeczywistości są bardziej odległe. Koalang to odwrotność partyjnej „nowomowy”, którą częstowali nas pezepeerowscy aparatczycy. Ale też Zajdel ewidentnie starał się pokazać, że stworzenie orwellowskiego świata, w którym wszyscy wierzą w to, co mówi Wielki Brat, jest wręcz niemożliwe. Ludzie jakoś sobie z tym poradzą, nawet jeśli będzie to bardzo trudne.

Dyktatura nie znika

Jeśli spróbujemy oddalić się od rzeczywistości, która otaczała autora tych powieści – PRL, „demoludy” od zachodu i południa oraz Sowiety od wschodu – wypada się zastanowić, co z jego pisarstwa ważne jest dziś.

Otóż – istnieje dziś grupa państw totalitarnych. Najlepszym przykładem jest Korea Północna; tam chyba zwyciężyła wizja Orwella. A przynajmniej wydaje się nam, że zwyciężyła, bo w oficjalnych przekazach (np. północnokoreańskiej TV) widzimy, jak ludzie witają kolejnego Kima – przywódcę, wielbiąc go jak połączenie cesarza i boga. Gdy umiera, płaczą rzewnymi łzami, szlochając z rozpaczy.

Ale pojawiają się wieści, że jednak do Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej docierają nielegalnie jakieś filmy z Chin (też komunistycznych, ale zdecydowanie bardziej otwartych na świat). Że widziano jakichś ludzi, którzy sprawiali wrażenie ostrożnie i w ukryciu modlących się, choć religia jest czymś w KRLD zakazanym. Czyżby więc niektórzy w Korei Północnej stosowali metody jak z Paradyzji? Oficjalnie klaskali, śmiali się albo płakali, ale po cichu stosowali jakąś wersję koalangu?

Alternatywą do takiego postępowania jest otwarty sprzeciw – i represje. Tak jest na Białorusi, czyli tuż za naszą wschodnią granicą. Przez minione lata Białoruś była krajem mocno przypominającym Paradyzję właśnie. Wszyscy wiedzieli, że wybory są fałszowane – ale brali w nich udział. Wszyscy wiedzieli, że rządzi Aleksander Łukaszenko, ale uczestniczyli w parodii demokracji, jaką stworzył. Związek Polaków na Białorusi był nielegalny (istniała jego legalna, łukaszenkowska wersja, ale jedynie pozorująca działalność), ale funkcjonował, tolerowany przez władze. Podobnie jak rozliczne partie opozycyjne i organizacje społeczne, nie mogące nic, ale jakoś trwające. To się zmieniło, bo społeczeństwo publicznie sprzeciwiło się dyktatorowi. Pozory musiały zniknąć. W chwili pisania tego artykułu na Białorusi było już ponad 800 więźniów politycznych, a w ciągu powyborczego roku do aresztów trafiło około 40 tysięcy ludzi. Żeby żyć pod „opieką” Proksów, trzeba przynajmniej udawać, że się w ich przyjaźń wierzy. Żeby działać jak Sneer, należy dostosować się do aberracji istniejącego systemu. By nie trafić na Tartar, konieczne jest posługiwanie się koalangiem. Inaczej rządzące reżimy pokażą swoje twarde ręce.

Demokratyzacja 

Ale Zajdla powinni czytać nie tylko w Korei Północnej i na Białorusi. I gdzie indziej mamy do czynienia z próbami wciskania na siłę ludziom takiego czy innego sposobu funkcjonowania. Nawet, jeśli sam pomysł wynika z jak najbardziej szczytnych założeń i słusznych celów, efekty mogą być co najmniej mizerne.

W świecie powszechnie przyjmuje się teorię demokratyzacji. Generalnie, mówi ona o tym, że demokracja jest najlepszym systemem politycznym, a świat do niej dąży. Samuel Huntington opisał kolejne fale demokratyzacji, pierwszą w latach 1828-1926, drugą 1943 – 1962 i trzecią od 1974, przedzielone falami odwrotu od demokracji. Wszystko jednak na zasadzie „dwóch kroków naprzód, jednego kroku w tył”.

Skoro demokracja jest tak dobra, to wszyscy – nawet, jeśli nie mają takich tradycji i wcale nie zamierzają być demokratyczni – jeśli demokratami nie są, to przynajmniej demokrację pozorują. Skrajnym przykładem jest Afganistan. Amerykanie weszli do tego kraju, chcąc zniszczyć al-Kaidę, a więc radykalnych integrystów islamskich. W efekcie ich aktywnych działań w kraju tym powstało demokratyczne państwo z prezydentem na czele. Funkcjonowało przez wiele lat; dorobiło się – z pomocą Amerykanów i za amerykańskie pieniądze – sporej armii, która w teorii bez problemu powinna pokonać głównego przeciwnika, czyli antydemokratycznych i (równie jak al-Kaida) skrajnie islamistycznie nastawionych talibów. Ale gdy żołnierze US Army i ich sojusznicy zaczęli się z tego kraju wynosić, okazało się, że demokratyczne państwo było tylko pozorem. Zawaliło się jak prawdziwy domek z kart, a armia poszła w rozsypkę – i władzę przejęli talibowie. Co, żeby było jasne, wcale nie przyniosło szczęścia narodowi afgańskiemu. Rzecz jednak w czym innym.

Zapewne Afganistan nie był gotów do stania się demokratycznym państwem. Jest to kraj wielonarodowościowy, w którym szczególną rolę odgrywają rozmaite klany. W przeszłości osobą łączącą jego mieszkańców był król. Potem już takiego człowieka nie było. Możemy się zżymać, że przecież prezydent był wybierany w demokratycznych wyborach, uzyskując konkretne poparcie – ale widać, że była to raczej demokracja pozorowana, niż faktyczna.

Pozorowanie demokracji ma oczywiście miejsce i gdzie indziej. Miałem okazję rozmawiać w Kazachstanie z kilkoma znaczącymi politologami. Z dużej odległości wydaje się nam, że jest to kraj rządzony autorytarnie, ale od czasu do czasu dają o sobie znać nastroje opozycyjne i wybuchają protesty społeczne. Ale Kazachstan również jest państwem, w którym dominują klany czy rody – i to walczące między sobą. Czasem jedni podburzają ludzi przeciwko drugim. Demokracji w naszym rozumieniu tam nie ma; władzę, mówiąc w największym skrócie, sprawuje dominujący klan. Ale formalnie rzecz biorąc są tam liczne atrybuty kraju demokratycznego: wybory prezydenckie i parlamentarne oraz wybory do władz lokalnych. I niekoniecznie dochodzi do „cudów nad urną”. Niestety; nie wszystko da się łatwo zmierzyć i ocenić według zachodnich, a więc i naszych standardów.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Nowomowa

Jeśli zaś mówimy o koalangu, to trzeba pamiętać, że ustawicznie trwa walka pomiędzy dwiema tendencjami – jedną do stosowania jakiejś wersji nowomowy i drugą do przeciwstawienia jej własnego języka.

Dzisiejsza nowomowa to język poprawności politycznej. Nie jest on wynalazkiem nowym. W Stanach Zjednoczonych przez długi czas używano określenia Caucasian (Kaukazyjczyk?) jako politycznie poprawny zamiennik słowa „biały”. Podobno ludzie o białym kolorze skóry wywodzą się z Kaukazu. W ostatnich latach na szczęście powrócono do określenia White – „biały”.

Nie przypadkiem poprawność polityczna widoczna jest zwłaszcza w angielskim, języku aspirującym do rangi potocznej mowy globalnej. Jedna ze stron internetowych przytacza sto przykładów związanych z wiekiem, wyglądem, płcią, zdrowiem czy religią. Niektóre słowa łatwo przetłumaczyć i zrozumieć, inne dużo trudniej. Dość oczywiste są te związane z określeniem narodowości. Nie wypada mówić Eskimos, odpowiedni jest Inuit. Podobnie z Indianami – to w USA „rdzenni Amerykanie” (w Kanadzie „pierwsze narody”). Ale i australijski Aborygen staje się powoli „rdzennym Australijczykiem”. Zamiast Bożego Narodzenia ma być „Festiwal Zimowy”; nie należy mówić „panie i panowie” tylko „wszyscy”, a „prostytutka” staje się „pracownicą seksualną”.

Jak na razie przeciwnicy nowoczesnej nowomowy wydają się być na przegranej pozycji. W jakiejś mierze bowiem poprawność polityczna jest kojarzona z uprzejmością. Mówienie do kogoś „Eskimos” było uznawane za nieuprzejme; uznawano, że słowo to wywodzi się z  języków kri: askamiciw znaczy jedzący na surowo. Ale dziś uznaje się, że etymologia tego słowa jest inna: po innuicku ayaškimew  to łowca chodzący w rakietach śnieżnych. Czyli jednak Eskimos jest słowem właściwym, tyle, że jeszcze mało kto o tym wie.

To wszystko jednak jest niczym wobec trudności w poruszaniu się w świecie mediów społecznościowych. Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, bo jeśli ktoś jedynie wrzuca na Facebooka zdjęcie szczególnie pięknego kotleta z ziemniakami i surówką, podpisując je „oto mój obiad”, kłopotów mieć nie będzie. Gorzej jeśli zechce napisać lub opublikować coś związanego z polityką. Etyczny kodeks Facebooka (podobnie jak innych platform), choć używają go miliony, a nawet miliardy ludzi, nie został nigdzie opublikowany w całości. I zgodnie z tym kodeksem Facebook postanawia, by kogoś na jakiś czas zablokować, albo w ogóle wyrzucić. Od tego można się odwołać, ale przecież tylko za pośrednictwem jakiegoś facebookowego formularza. A jeśli odwołanie nie zostanie uwzględnione, człowiek w błyskawicznym tempie staje się osobą wykluczoną. Bo nieobecność w mediach społecznościowych jest rodzajem wykluczenia.

Co więcej, główne media społecznościowe starają się zablokować możliwość powstania konkurencji. Dobrym przykładem może być sytuacja po przegranych przez Donalda Trumpa wyborach prezydenckich w USA. Obwiniony o upowszechnianie fake newsów, został usunięty z Twittera; jego zwolennicy usiłowali rozwinąć konkurencyjne platformy, np. Parler, co jednak zostało uniemożliwione przez  największych graczy. I nie chodzi tu o to, czy lubimy Trumpa, czy też nie; giganci w rodzaju Facebooka są niezależni od jakiegokolwiek państwa czy organizacji międzynarodowych, pozostają poza jakąkolwiek kontrolą i w gruncie rzeczy mogą wpływać na przebieg wydarzeń w świecie, a nawet przyczynić się do obalenia lub utrzymania dowolnego rządu. 

Co dzień nowe słowo

Co w tej sytuacji pozostaje? Odpowiedź jest prosta: trzeba uważnie czytać Zajdla i doskonalić posługiwanie się koalangiem…

Oczywiście, nie oznacza to, że powstanie jakiś nowy język, czy też może „antyjęzyk”. Zajdlowski koalang był czymś żywym i zmiennym; tworzył się co dzień, co chwila. I w tym tkwiła jego siła! Być może więc będziemy zmieniać nasz język w zależności od miejsca, w którym się nim posługujemy. W jakiejś mierze dzieje się tak i dziś – inaczej rozmawiamy w rodzinie, inaczej ze znajomymi, jeszcze inaczej w pracy. Teraz będziemy tworzyć i rozwijać naszą mowę (oraz zachowania) także w Internecie. I nie tylko w kontekście poprawności politycznej. Popatrzmy na naszego sąsiada ze wschodu. W październiku pewna mieszkanka Bobrujska skazana została na dwa lata więzienia za obrazę Aleksandra Łukaszenki. W mediach społecznościowych napisała: „W moim słowniku nie ma słów, które pasowałyby do tej szumowiny”. Mówiąc brutalnie, ona jeszcze nie nauczyła się pisać tak, by wymowa jej słów była zrozumiała dla wszystkich, ale żeby nie została za to skazana (choć, rzecz jasna, w dyktaturze człowiek może trafić do więzienia za nic).

I nie spodziewajmy się jakiejś lingwistycznej rewolucji ani powstania „językowego podziemia”, a raczej takiej obrony przed narzucaniem nam czyjejś woli (bez znaczenia, z pobudek lewicowych, prawicowych czy zupełnie bezideowo) która pozwalałaby nam na skuteczną komunikację z innymi, myślącymi podobnie do nas. Kiedyś przeciętny człowiek komunikował się tylko z ludźmi żyjącymi blisko niego (w sensie geograficznym); dziś bez problemu możemy rozmawiać z całym światem. To rzuca nam zupełnie nowe i nieznane wcześniej wyzwania. 

Będzie to proces naturalny, a nie sztucznie przez kogokolwiek stworzony – tak, jak mieszkańcy Paradyzji stworzyli koalang całkowicie spontanicznie. Nie ma co siadać z piórem w ręku nad pustą kartką papieru (Stanisław Lem napisałby zapewne: z piórem umaczanym w inkauście…) ani z palcami nad klawiaturą komputera i biedzić się nad zasadami koalangu. On już istnieje – nawet, jeśli jego istnienia nie dostrzegamy. I będzie rozwijał się coraz szybciej, chociażby dlatego, że wymuszają to media społecznościowe.

We wspomnianej na początku wypowiedzi, Janusz Zajdel wskazywał, że „w dzisiejszej science-fiction przewagę ma antyutopia. Mało jest wizji optymistycznych. Ludzie, poszukując w fantastyce potwierdzenia własnych obaw, mają nadzieję, że owe pesymistyczne prognozy zostaną dostrzeżone i przez tych, którzy są tych obaw sprawcami”.  Te słowa są aktualne i dziś. Ale obawiam się, że Mark Zuckerberg i jego koledzy nie czytają science-fiction. Gdyby Zajdel obudził się dziś z wiecznego snu, miałby gorzką satysfakcję, że pisząc swe powieści blisko czterdzieści lat temu („Limes inferior” w 1982, „Wyjście z cienia” – 1983, „Paradyzja” – 1984) dobrze wyczuł co może się stać w przyszłości. Byłoby niesłychanie ciekawe przeczytać, co miałby do powiedzenia dziś. Czyli – czego mamy się obawiać w 2060 roku i później…


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Piotr Kościński
Piotr Kościński
dziennikarz, analityk ds. międzynarodowych, wykładowca, autor kilku powieści. Doktor nauk społecznych. Wieloletni dziennikarz działu zagranicznego "Rzeczpospolitej" (m.in. korespondent w Kijowie), szef programu Europa Wschodnia w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, a obecnie adiunkt na Akademii Finansów i Biznesu Vistula. Prezes Fundacji Joachima Lelewela.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!