W wielkiej gablocie rozmaite przedmioty. U góry lutnia, niżej napierśnik zbroi, po lewej wysokie, skórzane buty, na dole czerwone, aksamitne rękawiczki. Przedmioty, których pozornie nic nie łączy poza tym, że powstały w czasach zamierzchłych albo są replikami tego, co wtedy powstawało. Jednak łączy je jeszcze jedna rzecz: większość z nich została zaprojektowana przez Jana Matejkę.
Czy jest w Polsce bardziej znane nazwisko malarza niż „Matejko”? Badań na ten temat nie widziałem, ale myślę, że nie. „Matejko” i „Bitwa po Grunwaldem” – to kojarzyć będzie chyba nawet najbardziej zapity obywatel spod prowincjonalnego sklepu w najdalszym krańcu kraju. Siła oddziaływania artysty, którego ojcem był imigrant z Czech, matką zaś córka imigranta z Saksonii, staje się jeszcze bardziej zadziwiająca, gdy uświadomimy sobie, że żył zaledwie 55 lat. W pracowitości i natężeniu aktywności na lata życia przebił go chyba tylko jeden z jego uczniów, Stanisław Wyspiański.
Gablota, o której mowa, wita zwiedzających wystawę „Matejko. Malarz i historia”, którą do 7 stycznia można oglądać w Muzeum Narodowym w Krakowie. MNK – trzeba dodać – w ostatnich latach celuje wręcz w znakomitych, przemyślanych, nasyconych nową treścią wystawach czasowych, by wspomnieć tylko kilka z ostatniego czasu: monograficzną wystawę dzieł Tamary Łempickiej, wystawę o modernizmie w II RP, arcyciekawą wystawę o polskich stylach narodowych w latach 1890-1918 czy niesamowity „Skarbiec Wyspiańskiego” (który miałem okazję oglądać tuż przed pandemią).
Wystawa o Matejce to nie jest klasyczna ekspozycja jego obrazów. Tych najbardziej znanych jest na niej zresztą tylko kilka. Bodaj dwa znane prawie powszechnie – „Kazanie Skargi” i „Wernyhora” – plus kilka nieco mniej kojarzonych, ale wciąż z pierwszego szeregu: „Śmierć Zygmunta Augusta w Knyszynie”, „Rzeczpospolita Babińska” czy „Polonia 1863. Zakuwana Polska”. Jednak siła wystawy nie leży tym razem w znanych obrazach. Leży w opowieści, do zilustrowania której służą również te mniej znane dzieła, a także całe mnóstwo materiałów na ogół kompletnie nieznanych, takich jak karykatury czy rysunkowe albo olejne szkice do obrazów, w tym tych najbardziej rozpoznawalnych, takich jak słynny „Stańczyk”.
To opowieść o artyście do reszty zanurzonym w polskiej historii – w okresie, gdy Polski formalnie nie było. Była natomiast w obrazach Matejki, ale też w całej aktywności cieszącego się względną wolnością Krakowa, miasta w monarchii austro-węgierskiej jednak prowincjonalnego i mniej ważnego niż choćby Lwów. Co ciekawe, sam Matejko nie widział żadnego konfliktu pomiędzy malowaniem głównie polskiej historii a byciem lojalnym poddanym wiedeńskiego cesarza, którego zresztą w swojej pracowni przyjmował. Miało to miejsce w roku 1880, a Franciszek Józef został przez artystę obdarowany obrazem „Zjazd królów Jagiellonów z cesarzem Maksymilianem pod Wiedniem”.
Innym interesującym epizodem, o którym zapewne wiele osób nie wie, jest krytyka, jaka spadła na Matejkę za obraz „Rejtan. Upadek Polski” – również jeden z najbardziej znanych. Nie chodziło tutaj o względy artystyczne – te zostały powszechnie docenione – ani też nie o dokładność historyczną. Swoboda, z jaką Matejko podchodził do prezentowania na swoich płótnach postaci z naszych dziejów była powszechnie znana i akceptowana jako szczególna licentia poetica oraz sposób osiągnięcia zakładanych celów. Wiemy przecież świetnie, że w loży nie mógł siedzieć Nikołaj Repnin, bo w czasie protestu Rejtana ambasadorem Rosji w Polsce był Otto Magnus von Stackelberg. Na sali sejmowej nie było także choćby Szczęsnego Potockiego.
Nie o to jednak szło. Oburzenie wyrazili potomkowie rodów, których przedstawiciele zostali sportretowani w roli zdrajców, a szerzej – ci, którzy uznali, że Matejko niegodziwie przypisuje winę za upadek Polski samym Polakom. W ten sposób mistrz wpisywał się w sposób myślenia krakowskich Stańczyków, przeciwstawiając się romantykom. „Policzkować trupa matki się nie godzi” – pisał wzburzony Józef Ignacy Kraszewski. „Cóż to jest, jeśli nie policzek Polsce dany?” – pytał dalej. – „Mówią, że ktoś ze łzami prawie wychodząc z wystawy zawołał, któż to kupi… chyba Moskal! I że autor miał gorzko odeprzeć – kupili żywych, mogą i malowanych kupić”. Nie wiadomo, czy Matejko faktycznie tak właśnie odpowiedział, ale przyznać trzeba, że byłaby to niezwykle celna riposta.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Berło sztuki, berło Polski. Matejko, Wajda i inni – wieszcze chorzy na polskość
ŚWIĄDER OFMCap: Sztuka jest sakralna, albo nie jest sztuką. Nowosielski – teolog malujący
W wystawie w MNK uderza wielość wątków i zdolność malarza z Krakowa do ich wyławiania, zawierania w jednym kadrze, a zarazem – do stworzenia przez całe swoje życie artystyczne niesamowitej syntezy tych wszystkich historii, wydarzeń, życiorysów. Wychodząc z ekspozycji mamy poczucie, że wszystko to jest spójne. Że każdy fragmencik jest częścią doskonale przemyślanej całości.
Zarazem kusi przyjrzenie się tym pojedynczym obrazkom i zgłębienie opowieści, które za nimi stoją, a które współczesnemu odbiorcy często nic nie mówią. Odbiorca ten przecież często sądzi nawet, że niesiona na ramionach postać na obrazie „Konstytucja 3 Maja” to król Stanisław August – a przecież jest to Stanisław Małachowski, marszałek Sejmu Wielkiego, tryumfalnie unoszący w dłoni karty z tekstem „Ustawy Rządowej”. Tymczasem niemal każdy, najmniejszy nawet obraz Matejki mógłby być wstępem do wielotomowej powieści.
Oto piękna księżna Gryfina dumnym gestem rozpuszcza długie włosy chwilę po tym, jak oskarżyła publicznie swojego męża, księcia sieradzkiego Leszka Czarnego (1241-1288) o to, że w ciągu sześciu lat małżeństwa ani razu jej nie dotknął. Książe siedzi bez słowa, patrząc gdzieś w bok, choć przecież żona obraziła właśnie jego męski honor. Odtąd Gryfina będzie się nosić nie jak mężatka, ale jak panna. Wokół tej niesamowitej sceny splatają się fascynujące historyczne wątki. Czy Leszek Czarny był impotentem czy może motyw jego działania był inny? Czym kierowała się księżna po śmierci męża, oddając krakowskie księstwo siostrzeńcowi, królowi Czech Wacławowi II?
Oto moment zamordowania przez krakowskich mieszczan Andrzeja Tęczyńskiego, brata kasztelana krakowskiego Jana, w lipcu 1461 r. Fascynująca, mrożąca krew w żyłach historia o tym, jak pozornie drobna niesnaska pomiędzy pysznym szlachcicem a skromnym rzemieślnikiem, płatnerzem Klemensem, przerodziła się w mieszczański tumult, a Tęczyńskiego przed linczem i utratą życia nie uchroniły nawet mury świątyni.
Oto spotkanie „obywateli” Rzeczpospolitej Babińskiej – niezwykłej konfraterni renesansowych intelektualistów, którego wizerunek pędzla Matejki przypomina nieco w założeniu „Szkołę ateńską” Rafaela, namalowaną w jednej z sal watykańskiego Pałacu Papieskiego. Tak jak tam widzimy obok siebie Platona, Arystotelesa, Pitagorasa czy Euklidesa, tak tutaj pojawiają się Mikołaj Rej, Jan Kochanowski, Piotr Firlej, Andrzej Frycz Modrzewski czy Jan Łaski. Wszyscy faktycznie zaangażowani w tę niezwykłą grupę, pokazujący potęgę polskiej renesansowej myśli, tolerancji, wspólnoty „padewczyków”.
Wystawa pokazuje nam nie tylko Matejkę, zanurzonego w polskiej historii, pokazującego nam uchwycone jak w błysku flesza jej czasem kluczowe, a czasem całkiem zwyczajne momenty. Pokazuje nam także w tym lustrze nas samych. Pokazuje nam nieogarnięty rozmiar kontekstu, z jakiego się wywodzimy, w jakim wciąż żyjemy, nawet jeśli kompletnie nie umiemy go już nazwać i dookreślić. Nawet jeśli nie rozpoznajemy postaci, po które krakowski mistrz sięgał. Z tego bogactwa są nawet ci, którzy bardzo chcieliby się od niego odciąć. Którzy uważają je za obciążające, może nawet wstydliwe i kompromitujące, choć jednocześnie pokazują, jak bardzo go nie znają. Nawet oni, choćby w ten koślawy sposób, muszą się do niego odnieść.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.