Barbaria zabrała się za demolowanie polskiego systemu edukacji, który i tak nie był w najlepszej kondycji. Przez osiem poprzednich lat nie przeprowadzono żadnej sensownej reformy, jedynie łatano, nie tykając kwestii zasadniczych oraz pozostając przy patologii testozy. Przedstawione teraz przez Ministerstwo Edukacji Narodowej (sama ta nazwa obecnie jakoś średnio pasuje do działalności resortu) propozycje zmian w podstawie programowej sprawiają zaś, że włosy podnoszą się na głowie.
Kto ma trochę wyobraźni, świadomości społecznej i kulturowej, ten doskonale zrozumie, jakie będą konsekwencje „uśmiechniętej i przyjaznej szkoły”, którą promuje dzisiaj MEN. A przecież i tak mamy już teraz ludzi, będących produktem szkoły z ostatnich dwóch dekad: tak zwane pokolenie Z (swoją drogą – czy następne to w takim razie „pokolenie Ź”?). Pewne cechy, które pojawiają się u tych ludzi z dużą regularnością, budzą ogromne obawy, by nie rzec: przerażenie. Szkoła w takiej postaci, jaką chce jej nadać obecne kierownictwo MEN, ten dramat jeszcze pogłębi.
O problemach pokolenia Z czytałem wielokrotnie. Co innego jednak czytać dziennikarski tekst, nie mając pewności, czy prezentowane w nim przykłady są autentyczne, a całkiem co innego usłyszeć konkretne historie od kogoś, kogo zna się od lat i ma się do niego zaufanie. Taka sytuacja przydarzyła mi się niedawno. Rozmawiałem ze znajomą z, powiedzmy, sektora pozarządowego. Z oczywistych powodów nie będę bliżej mojej rozmówczyni identyfikował.
Nieduża organizacja, którą ta osoba kieruje, stanęła w ostatnim czasie przed koniecznością zrekrutowania nowej osoby do obsługi jednej ze sfer swojej działalności. Od mego banalnego pytania, czy udało się już kogoś znaleźć, zaczęła się opowieść mocno przygnębiająca. Dowiedziałem się nie tylko, jakie są predyspozycje ludzi w wieku 20-30 lat, którzy do rekrutacji się zgłosili, ale też, dlaczego trzeba było się pożegnać z poprzednim pracownikiem oraz jak zachowują się inne osoby z tej grupy wiekowej, z którymi organizacja współpracowała lub współpracuje na różnych zasadach.
Oto kilka przykładów (proszę wybaczyć, ale bez konkretów, co oczywiste).
Osoba, należąca do zespołu współpracowników, wspomagającego organizację przy jednej z imprez, przypadkiem usłyszała uwagi do również swojej pracy, które moja znajoma kierowała do szefa tegoż zespołu. A wiedzieć trzeba, że mówimy o ludziach z najwyższą kindersztubą, którym przez gardło nie przechodzi nawet łagodniejsze przekleństwo, więc nie tu mowy o jakimś mobbingu, agresywnym tonie czy mieszaniu z błotem. Wspomniana osoba wpadła w depresję. Nie pojawiła się już w pracy, a ze swojej „traumy” wychodziła przez bodaj trzy tygodnie.
Inna osoba, której powierzano proste zadania, nie była w stanie ich wykonać bez rozpisania sobie na karteczce kolejności podstawowych działań. W kontaktach z ludźmi była sparaliżowana strachem.
Jeszcze inny pracownik organizacji ukrywał przez wiele miesięcy własne niedociągnięcia, co niestety mogło ważyć na wizerunku całości. Kiedy sprawa wyszła na jaw, chciano tej osobie przedstawić propozycję naprawienia sytuacji, swoistego resetu i rozpoczęcia pracy na nowych zasadach. Nie doszło jednak do tego, bo po pierwszej krytyce osoba ta po prostu rzuciła papierami.
To tylko kilka spośród wielu więcej opowieści.
Nie lepiej wygląda sprawa znalezienia nowych ludzi. Dużej części zgłaszających się nie chce się nawet napisać listu motywacyjnego, a jeśli go piszą, to wielu z nich robi to byle jak, na odwal, w ogóle nie uwzględniając specyfiki konkretnego miejsca, do którego się zgłaszają. Mają za to niemal bez wyjątku bardzo wyśrubowane oczekiwania finansowe, kompletnie niewspółmierne ani do własnych kompetencji, ani do zakresu działań, jaki miałby im przypaść.
Do rozmów zakwalifikowało się ostatecznie jedynie kilka osób – po prostu z innymi nie było sensu rozmawiać – a zatrudniono tę, która jako jedyna użyła w odniesieniu do swoich przyszłych obowiązków słowa „odpowiedzialność”.
Od innej osoby słyszałem niedawno historie o poszukiwaniu i zatrudnianiu opiekunki do kilkuletniego dziecka. Powtarzają się te same cechy: niepunktualność, „swobodne” podejście do własnych obowiązków, lekceważenie tychże oraz absurdalne oczekiwania finansowe.
Owszem, rodzynki się zdarzają. Na przykład znajomemu dyrektorowi muzeum diecezjalnego jakiś czas temu właściwie kompletnym przypadkiem trafiła się osoba właśnie z pokolenia Z, będąca żywym przeciwieństwem wszystkich wyżej wymienionych cech: samodzielna, z inicjatywą, ambitna, chłonąca wiedzę, ponadprzeciętnie inteligentna. Dzisiaj z powodzeniem realizuje w pracy własne, naprawdę ambitne i świetnie pomyślane projekty. Słowem – skarb. Ale to naprawdę w dzisiejszym czasie unikat.
Nałóżmy teraz na opisane wyżej fatalne cechy, dominujące w pokoleniu dzisiejszych dwudziestokilkulatków, potencjalny wpływ wymyślanego właśnie systemu edukacji, a dostaniemy receptę na klęskę: kolejne pokolenia psychicznych mimoz, niezdolnych do zmierzenia się z twardością realnego życia, chorobliwie przewrażliwionych na swoim punkcie, nieumiejących wykazać się inicjatywą, a jednocześnie pozbawionych fundamentu twardej wiedzy, tworzącego naszą tożsamość. Perspektywa przerażająca, szczególnie gdy dotrze do nas, że nie jest to jakiś przypadkowy efekt, ale najpewniej pożądany i jak najbardziej zakładany rezultat.
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: