Jeśli do naszego kulturowego dziedzictwa i jego prezentowania podejdziemy ściśle merkantylnie, wytrącimy sobie z ręki jedno z niewielu narzędzi, pozwalających nam przeciwstawić się kulturowej i estetycznej barbarii.
Wolny rynek jest wspaniałym systemem – o ile ma się świadomość, że są rejony, gdzie nie może mieć bezwzględnego zastosowania. Kwestią sporu jest, jakie to rejony. Najogólniej można by uznać, że to te, w których w grę wchodzi pojmowane w możliwie wąski sposób dobro wspólne (jasne jest, że socjaliści mają tendencję do absurdalnego rozszerzania zakresu tego pojęcia). Należą do nich z pewnością podstawowe funkcje państwa, a więc zapewnienie bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego (aczkolwiek i tutaj można sobie wyobrazić sektorowe wolnorynkowe rozwiązania w postaci np. prywatnych więzień). Uważam jednak, że należą do nich także kwestie dbania o to, co stanowi o kulturowym DNA narodu, a szerzej – naszej sfery kulturowej, czyli Zachodu. Pod tym względem jestem bardziej konserwatystą niż liberałem, a na wizję społeczeństwa istniejącego bez państwa, niejako własnym sumptem, którą naszkicowała w „Atlasie zbuntowanym” Ayn Rand, opisując kolonię przedsiębiorców, patrzę bez sympatii, jako na groźne złudzenie.
Gdzie państwo musi się angażować
Bardzo przygnębiające były komentarze, które pojawiły się pod moją rozmową z Łukaszem Serwińskim, umieszczoną na moim kanale w cyklu „Rozmowa Niekontrolowana”. Łukasz Serwiński to prezes Fundacji inCanto, organizującej dwa festiwale: krakowski sierpniowy Musica Divina (o którym pisałem w sierpniu ubiegłego roku w Magazynie „Kontra”, a także w Salonie24) oraz podkarpacki październikowy, bardziej kameralny, Rezonanse. W wywiadzie Serwiński opowiedział, jak pokrętny i niejasny jest system publicznych dotacji (głównie z programu „Muzyka” MKiDN), jakie są koszty organizacji stosunkowo przecież niedużego festiwalu oraz dlaczego nawet przy najlepszych chęciach bez publicznego finansowania, czyli dołożenia się przez wszystkich podatników, takie przedsięwzięcie nie jest w Polsce możliwe.
Wiele komentarzy było skrajnie nieprzychylnych. Od kwestionowania zasadności wydawania publicznych pieniędzy – w ilości zresztą naprawdę niemalże pomijalnej w skali budżetu (cały program „Muzyka” to niespełna 30 mln zł, czyli niecałe 77 groszy na obywatela) – na organizowanie podobnych wydarzeń aż po mało wybredne oskarżenia, że darmozjady pasą się na publicznej kasie. Były komentarze oskarżające mnie, że zdradzam liberalne ideały, bo chodzi o muzykę, którą lubię, a były też wpisy wręcz kipiące agresją.
Żadnych „ideałów” oczywiście nie zdradziłem, ponieważ od wielu lat (może poza bardzo już dawnym okresem fascynacji nieskalanymi poglądami Janusza Korwin-Mikkego) uznaję, że zwłaszcza w sferze szeroko pojętej idei wsparcie państwa jest uzasadnione. Dobrych już kilka lat temu – można sprawdzić – argumentowałem przeciwko tym, którzy domagali się, aby całkowicie zlikwidować publiczne dotacje dla think-tanków (a żadnego nie prowadzę ani z żadnego nie czerpię korzyści). Nigdy też nie przedstawiałem się inaczej niż jako konserwatywny liberał, co oznacza łączenie tych dwóch doktryn. W niektórych sprawach wygrywa czynnik liberalny, w innych – konserwatywny.
Rozumiem źródło krytyki, może nawet złości, pojawiających się w odpowiedzi na wspomnianą rozmowę z Łukaszem Serwińskim.
W źle zarządzanym państwie, gdzie kasa trwoniona jest na prawo i lewo, gdzie na publicznych pieniądzach zawsze pasą się pociotkowie i kumple, a kontrola obywateli nad tym jest żadna, ludzie mają prawo być sfrustrowani słysząc, że ktoś chce pieniądze podatników wydawać na coś, co ich kompletnie nie interesuje.
Problem w tym, że efektem ma być wylanie dziecka z kąpielą, a grzmiący o konieczności skasowania publicznych dotacji na wszelkie prywatne przedsięwzięcia nie rozróżniają między ich rodzajami. A tu właśnie jest pies pogrzebany.
Festiwale muzyczne bywają różne, ale sęk w tym, że tu mówimy o bardzo konkretnym rodzaju przedsięwzięcia: wydarzeniu, które przybliża publiczności (bez płacenia za bilety) muzykę, będącą bez najmniejszych wątpliwości – zarówno pod względem kryterium wieku, jak i wagi dla rozwoju europejskiej kultury, dla naszego dziedzictwa, dla wszystkiego, co powstawało później – właśnie zachodnim dziedzictwem kulturowym w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Kompozytorzy tacy jak prezentowani na Musica Divina czy Rezonansach – Orlando di Lasso, Josquin Desprez, Mikołaj Zieleński, Girolamo Kapsberger, Girolamo Frescobaldi, Thomas Tallis, John Dowland, William Byrd, Heinrich Ignaz Franz von Biber, by wymienić tylko tych, którzy zapełniali program w ubiegłym roku – to dla europejskiej muzyki postaci tak fundamentalne jak dla literatury Miguel de Cervantes, Mikołaj Rey, Dante Alighieri czy William Szekspir lub dla malarstwa Rubens, Fra Angelico, Rembrandt, Michał Anioł, van Eyck, Tycjan czy Rafael Santi. Nie bez powodu poszerzam sferę, o której mowa, o literaturę i malarstwo, bo chodzi o pokazanie pewnej ogólniejszej reguły i zasady.
Nieodzowność mecenatu
W komentarzach pod moją rozmową z Serwińskim najbardziej uderzające było, jak wiele osób wydawało się kompletnie nie rozumieć kulturotwórczej roli tego dziedzictwa, którego granice czasowe możemy bez większego problemu zakreślić, zatrzymując je mniej więcej na końcówce XIX w. Niektórzy z zadziwiającą dezynwolturą – tak to przynajmniej odbierałem – byliby gotowi skazać to dziedzictwo na nieistnienie, jeśli nie broniłoby się na wolnym rynku.
Sprawa oczywiście nie jest prosta także historycznie. Przecież większość tych dzieł, wydawałoby się, powstawała w warunkach właśnie rynkowych. Nie było w XIV czy XVIII wieku państwowych pieniędzy „na kulturę”. Ale czy aby na pewno?
Owszem, i Michał Anioł, i Georg Philipp Telemann, aby zarobić na życie, musieli się wpisywać w to, co się wówczas sprzedawało – co się oglądało czy czego się słuchało. Ale ich praca bywała opłacana faktycznie właśnie z tego, co według ówczesnych miar było pieniędzmi publicznymi, tyle że dysponowali nimi nie ministrowie, ale władcy, nagradzający nimi twórców wedle własnego upodobania i gustu. Powtarzam jednak: faktycznie były to bardzo często pieniądze de facto publiczne, bo pochodzące z czynszów, podatków, opłat uiszczanych na rzecz suwerena. Gdy Bach pracował dla księcia von Anhalt-Köthen, to dostawał pensję nie od wiernych i masowych słuchaczy, zauroczonych jego „Koncertami brandenburskimi”, ale od księcia właśnie, który czerpał dochody z przymusowego opodatkowania własnych poddanych. Telemann, który przez większość życia pracował jako tak zwany dyrektor muzyczny miasta Hamburga, był opłacany już w wprost z publicznej, a więc miejskiej kasy. Aczkolwiek zarabiał również na sprzedaży swojej muzyki prywatnym odbiorcom (wtedy w postaci nut). Rzecz nie jest więc wcale tak zero-jedynkowa, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
Porównując to z sytuacją obecną – finansowana z „publicznych” pieniędzy była sztuka naonczas „współczesna”, która dziś już współczesną nie jest. Jest spatynowaną i szacowną podstawą naszej kulturowej tożsamości, a ja nigdy nie domagałem się i domagać się nie będę, żeby z pieniędzy podatników finansować aktualne twory sztuki. Również dlatego, że nie istnieje tu moim zdaniem prosta linearna zależność, to znaczy nie jest tak, że obecna sztuka współczesna za, powiedzmy, 300 lat nabierze takiej patyny i będzie tak szacowna, jak dzisiaj dzieła Bacha czy Telemanna. Sztuka – nie tylko muzyka – odeszła od metafizycznych założeń, które były podstawą poszukiwania piękna (czasem nawet w pozornych przejawach brzydoty, co znajdujemy choćby u Rembrandta) i zaczęła się degenerować. Nie zestarzeje się zatem tak, jak starzała się sztuka minionych wieków. Ale to już temat na inne rozważania. Wracajmy do naszych baranów.
Bez kultury nie ma cywilizacji
Jeżeli ktoś nie rozumie znaczenia tego wszystkiego, co tworzy nasz, zachodni i europejski, kulturowy szkielet, to zapewne nie zgodzi się z postulatem podtrzymywania go pieniędzmi publicznymi, a więc również pochodzącymi od tych, którzy nie są tym zainteresowani w żadnym stopniu. Tu nie ma wspólnej podstawy i wspólnego języka pojęć, więc nie bardzo nawet jest jak takiego kogoś przekonywać. I nie chodzi tutaj wcale o to, żeby, stając w Toledo przed obrazem El Greka, mieć natychmiast przed oczami cały krajobraz kulturowych przenikań i powiązań, jakie prowadziły do jego wyjątkowych obrazów i potem z nich wychodziły. Chodzi wyłącznie o to, żeby coś oglądającemu zaświtało, żeby pojawił się jakiś nawet nie w pełni uświadomiony impuls, że oto ma przed sobą coś wyjątkowego, coś, czego dotychczas nie widział, a jednak widział – w wielu postaciach i miejscach. Jeśli natomiast ktoś taki wzrusza ramionami i oznajmia (a przytaczam prawie dosłownie jeden z głosów komentatorów): „Tyle nawet lepszych obrazów w historii zgniło, bo nie miał kto płacić za ich utrzymanie – niech sobie i ten zgnije, jeśli na siebie nie zarobi” – to nie mamy o czym rozmawiać. Może to skojarzenie zbyt radykalne, ale jednak takie właśnie mam: z komunistami i sowieckim podejściem do kulturowego dziedzictwa. Tam chodziło wprawdzie o skazanie na niebyt tych dzieł, których nie dało się wpisać w ideologię, a tutaj – tych, które „nie zarobią”, ale metoda myślenia jest ta sama.
Jeżeli natomiast uznajemy, że mowa o dziełach, które w pewien sposób tworzą nas wszystkich, nasze otoczenie, świat, w którym żyjemy, naszą siatkę pojęć i skojarzeń, choćbyśmy sobie tego nie uświadamiali – to nie powinniśmy mieć kłopotu z uznaniem, że jest to dobro wspólne w najściślejszym tego słowa znaczeniu. A zatem rzeczy, na które publiczne pieniądze warto wydać tak samo jak na policję czy wojsko.
Zadziwiające, że krytycy takiego stanowiska nie dostrzegają, iż najsilniejsze kraje Europy traktują dziedzictwo kulturowe jako element swojego asortymentu miękkiego oddziaływania także na międzynarodową rzeczywistość i ładują w nie naprawdę ogromne pieniądze, wykraczające dalece poza to, co można uznać za niezbędne. W każdej zaś sytuacji, w której Polacy padali ofiarą obcego najazdu, to właśnie nasze kulturowe dziedzictwo stawało się jednym z pierwszych celów. Niemcy przeprowadzili grabież polskich dzieł sztuki na ogromną skalę, zabronili wykonywać utwory Chopina i z premedytacją wysadzali największe zabytki architektury. Gdyby mogli decydować „liberałowie”, być może nie byłoby akcji ratowania ołtarza Wita Stwosza z Bazyliki Mariackiej we wrześniu 1939 r. czy arrasów królewskich, bo przecież to kosztowało, a dzieła te na swoje ratowanie „nie zarobiły”.
Jest także czynnik lokalny, a więc skłonność danego społeczeństwa do finansowania zachowania dziedzictwa kulturowego i jego materialna gotowość, aby to czynić. Wszelkie praktyczne doświadczenia wskazują, że w Polsce jest z tym niestety źle. Rozważania, dlaczego tak jest, zajęłyby dziesiątki stron. To zapewne i skutek upadku tradycji prywatnego mecenatu, i niezbudowania z powodu wojen i czasów komuny klasy średniej z prawdziwego zdarzenia. Jeśli ktoś chciałby sprawdzić, jak na te kwestie patrzą w Polsce ludzie naprawdę bogaci, niech przyjrzy się, czym zajmują się namiętnie osoby takie jak Dominika Kulczyk, ostatnio lansująca głównie „świadomość menstruacyjną”.
Dość, że państw, gdzie prywatne pieniądze mają w tej dziedzinie przewagę nad publicznymi, jest niewiele i są to przede wszystkim kraje anglosaskie ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Jednak nawet w USA współfinansuje się utrzymanie dziedzictwa kulturowego publicznymi pieniędzmi. Nowojorskie Metropolitan Museum of Art otrzymuje dofinansowanie z kasy miasta Nowy Jork na pokrycie swoich bieżących potrzeb operacyjnych, a także z funduszy federalnych, przede wszystkim z National Endowment for the Humanities oraz Institute of Museum and Library Services.
Sztuka musi żyć
Oczywiście, jak przy każdym wydawaniu publicznych pieniędzy, także i tu powinny obowiązywać zasady przejrzystości i rzetelności. Pomówmy więc o niektórych aspektach praktycznych. Przede wszystkim zatem przez cały czas mówię finansowaniu ochrony i udostępniania (o tym więcej za moment) autentycznego dziedzictwa kulturowego, a nie wytworów sztuki nowoczesnej albo jakichś mglistych inicjatyw społecznych. Czy da się tu wyznaczyć precyzyjne granice? W dużej mierze – tak. Jedną z najbardziej oczywistych jest wiek. W polskich warunkach, gdzie nasze kulturowe dziedzictwo materialne zostało straszliwie przetrzebione wskutek wojen, praktycznie każdy artefakt z okresu zakreślonego co najmniej umowną granicą 1918 r. będzie zasługiwał na ochronę. A wiele późniejszych także. Kto obejrzał choćby w Muzeum Narodowym w Krakowie znakomitą wystawę o polskim modernizmie, wie, o czym mówię.
Oczywiście nie jest tak, że absolutnie każde dzieło jest tej samej wartości, choć to już sprawy trudne do jednoznacznego wymierzenia. Dlatego dobrym rozwiązaniem – niestety niestosowanym w Polsce – jest powierzenie decyzji o dofinansowaniu nie urzędnikom ministerstwa lub powoływanym przez nie ekspertom, ale działającym w oparciu o publiczne pieniądze niezależnym trustom, polegającym na specjalistach w danej dziedzinie. Tak to wygląda choćby w Wielkiej Brytanii, która jest o tyle ciekawym przykładem, że ma bardzo dobrze rozwiniętą tradycję prywatnego finansowania przedsięwzięć artystycznych, a mimo to państwo nawet tam w tym partycypuje poprzez instytucje takie jak Arts Council England.
Niektórzy mniej zapalczywi krytycy publicznego dofinansowywania imprez, prezentujących dorobek kulturowy, takich jak festiwale organizowane przez inCanto, twierdzili, że zadbanie o przetrwanie dziedzictwa to jedna sprawa, ale przecież inną są już koncerty, czyli jego udostępnianie, i tego państwo nie powinno dotować. Wyobraźmy sobie zatem, że kolekcja Czartoryskich z „Damą z łasiczką” na czele zostaje w całości zdigitalizowana (tak zresztą już jest – to w nowoczesnym muzealnictwie standard i to także kosztuje) i można ją sobie oglądać na komputerze, ale dotacje nie zapewniają już pokrycia kosztów jej udostępniania.
(Tu dygresja: być może wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy, ale udostępnianie dzieł sztuki pociąga za sobą ogromne koszty, od ubezpieczenia, poprzez zabezpieczenie, na intensywniejszej konserwacji skończywszy. Kosztują przecież specjalne szkło muzealne, którym powinny być zabezpieczone niektóre obrazy, czy urządzenia do utrzymania odpowiedniej wilgotności w muzealnych salach. O alarmach nie mówiąc.)
Kolekcja jest zatem zamknięta w specjalnym magazynie – nie da się jej zwiedzać i obejrzeć z bliska. Takiej możliwości nie zapewni żadne prywatne finansowanie, a już z pewnością nie finansowanie z biletów. Musiałyby one być wówczas horrendalnie drogie, a zatem byłaby to sztuka dla bardzo wybranych, których z kolei jest na tyle niewielu, że bilety musiałyby być jeszcze droższe i – koło się zamyka. Żaden z oddziałów Muzeum Narodowego nie mógłby istnieć i działać bez dotacji, idących w setki milionów złotych. Czy taka sytuacja byłaby satysfakcjonująca?
Identycznie jest z muzyką. Tak, jest dostępna na płytach i nawet jeśli uznalibyśmy, że słuchanie płyty to trochę więcej niż oglądanie gotyckiej Madonny w internecie zamiast na wystawie, to wciąż zasada jest ta sama: bez kontaktu z żywym odbiorcą kulturowe dziedzictwo staje się martwe. Tak jak gotyckie czy barokowe rzeźby były tworzone po to, żeby oddziaływać na żywego człowieka bezpośrednio, tak samo muzykę, która jest naszym kulturowym dziedzictwem, tworzono po to, żeby była słuchana na żywo. Owszem, nie było wówczas technologicznych możliwości, jakie istnieją obecnie, ale to nie zmienia istoty sprawy. Technologia uzupełnia możliwości kontaktu ze sztuką, ale nie zastępuje tego najbardziej podstawowego sposobu, jakim jest oddziaływanie na żywego słuchacza czy widza. Kto w zachwyceniu stał pośrodku Kaplicy Sykstyńskiej, własnymi oczami chłonąc wizję Sądu Ostatecznego Michała Anioła, albo słuchał na koncercie wspaniałego, dynamicznego, polifonicznego Credo z Wielkiej Mszy h-moll Jana Sebastiana Bacha, ten wie, że nie zastąpi tego żadna płyta, reprodukcja czy internet.
Pojawia się również argument, że „biedacy” i „ci gorsi” mają finansować rozrywkę dla „elity”. Pomijając już traktowanie dziedzictwa kulturowego jako „rozrywki” – co świadczy o niezrozumieniu tematu – jest to po prostu całkowita nieprawda. Jest wręcz przeciwnie: publiczne dofinansowanie prezentowania kulturowego dziedzictwa służy właśnie temu, aby dostęp do niego mieli wszyscy, a nie jedynie przedstawiciele elity. Na koncert niebiletowany może wejść każdy; na taki, gdzie bilety nie kosztują fortuny – także dzięki publicznym pieniądzom – podobnie.
Walczmy z barbarią i estetyczną degrengoladą
Na koniec trzeba napisać o wiążącym się z tym jeszcze jednym arcyważnym aspekcie sprawy: możliwie szerokie udostępnianie publiczności dziedzictwa kulturowego, które nas stworzyło, jest sposobem walki z otaczającą nas estetyczną degrengoladą. Jeśli ktoś nie rozumie, o czym mówię, niech spróbuje odnaleźć w sieci wspominany przeze mnie kilkakrotnie film BBC, którego pomysłodawcą i narratorem był śp. Sir Roger Scruton: „Why Beauty Matters” z 2009 r. Nie miejsce tu na analizowanie, jakie są źródła wspomnianej, wszechogarniającej degrengolady – w filmie Scruton diagnozował to trafnie. Natomiast każdy, kto nie jest pozbawiony pewnego naturalnego wyczucia, dostrzeże, że świat wokół staje się coraz brzydszy – mówiąc w uproszczeniu. Jeśli do naszego kulturowego dziedzictwa i jego prezentowania podejdziemy ściśle merkantylnie, wytrącimy sobie z ręki jedno z niewielu narzędzi, pozwalających nam przeciwstawić się kulturowej i estetycznej barbarii. Może na małą skalę, ale jednak.
Zaś walka z barbarią w tej dziedzinie gdzieś tam łączy się z wieloma innymi kwestiami, z którymi walczyć trzeba. Można to potraktować jako argument żartobliwy, ale klimatystyczni terroryści nie bez powodu próbowali uszkodzić wybitne dzieła sztuki, takie jak „Słoneczniki” van Gogha czy „Dziewczynę z perłą” Vermeera.
Organizowany przez inCanto od dwóch lat (najbliższa edycja stoi niestety pod znakiem zapytania) festiwal Rezonanse jest chyba moim ulubionym wydarzeniem muzycznym. Skupione w jednym weekendzie koncerty – jeden w piątek, po dwa w sobotę i niedzielę – odbywające się w zabytkowych, kilkusetletnich drewnianych kościołach i cerkwiach Podkarpacia, to klimat absolutnie unikatowy. Zaś duża część publiczności to nie żadna „elita”. W październiku ubiegłego roku rozmawiałem dłużej z młodym człowiekiem, kierowcą TIR-a, jeżdżącym głównie w Skandynawii, mieszkającym w okolicy, który był chyba na wszystkich koncertach. Obecność dziesięciorga koneserów muzyki dawnej nie ucieszyłaby mnie tak jak obecność tego jednego człowieka, którego Rezonanse zainteresowały, wciągnęły, zafascynowały i coś w nim posiały. To był najlepszy przykład praktycznego wypełniania misji, o której w rozmowie ze mną mówił Łukasz Serwiński. I za tę misję warto zapłacić wspólnymi pieniędzmi.
CZYTAJ TAKŻE:
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.