WARZECHA: Rottenberg, Sasnal, Kozyra i gumowy penis

fot. Łukasz Warzecha

Pan Sasnal udzielił niedawno wywiadu „Gazecie Wyborczej”. Jestem przyzwyczajony do tego, że artyści celebryci – obojętnie, z której strony politycznego sporu – gdy pozwala im się swobodnie mówić, okazują się nierzadko, mówiąc najdelikatniej, niespecjalnie błyskotliwi, przy czym ten brak błyskotliwości nadrabiają często głębokim ideologicznym zaangażowaniem. A jednak, przyznaję, elukubracje pana Sasnala nawet mnie zaskoczyły.

Zacznę od wspomnienia.  

Wspomnienie jest z roku 1999. Wtedy to artystka nowoczesna, Katarzyna Kozyra, słynna już wówczas z „Piramidy zwierząt” (kto chce, niech sobie wyszuka), pojechała do Wenecji reprezentować Polskę na tamtejszym biennale sztuki współczesnej. Dzieło, które reprezentowało nasz kraj, było filmem. Na filmie pani Kozyra chodziła po męskiej łaźni z doczepionym gumowym penisem. Dzieło nazywało się „Łaźnia męska”.

A teraz cytat.

Owe 24 lata temu poszedłem do galerii „Zachęta”, żeby o „Łaźni męskiej” porozmawiać dla nieistniejącego od lat dziennika „Życie” z ówczesną dyrektor „Zachęty” Andą Rottenberg – osobą, która dla artystów nowoczesnych była jak matka i guru zarazem. Oto fragmenty tej rozmowy (linku do całości nie ma; zawartość gazet w tamtym czasie nie była w całości umieszczana w sieci, a „Życie” od lat nie istnieje, nie ma więc także jego internetowego archiwum):

 

Chciał pan ze mną rozmawiać o sztuce. Rozumiem, że ma pan odpowiednie wykształcenie.

Nie, ale to nawet lepiej, bo chciałbym z Panią porozmawiać jako laik i wielbiciel sztuki. Chciałbym, żeby Pani, jako profesjonalistka, wyjaśniła, na czym polega wartość artystyczna dzieła pani Katarzyny Kozyry, które będzie reprezentować Polskę na biennale w Wenecji.

Ja nie jestem kuratorem wystawy pani Kozyry w Wenecji. Wykładnia jest zawarta w katalogu.

Chciałbym się jednak dowiedzieć, jakie jest przesłanie dzieła, pokazującego panią Kozyrę z przyklejonym penisem w męskiej łaźni. Czy mogłaby to Pani w kilku słowach wyjaśnić?

Nie można w kilku słowach wyjaśnić wielkości Leonarda Da Vinci i na przykład tajemnicy uśmiechu Giocondy.

Pani porównuje dzieła pani Kozyry do dzieł Leonarda Da Vinci?

Tego nie wiem, to czas pokaże. Mówię przykładowo. Może pan by chciał, żebym panu wyjaśniła zasady sztuki Pipilotti Rist? Słyszał pan to nazwisko?

Nie.

To może byśmy ją porównali do Tacity Dean?

Bardzo możliwe, że taka pani faktycznie istnieje, ale my się cały czas nie rozumiemy.

A ja pana nie rozumiem. Wykładnia jest zawarta w tym, co jest bardzo obszernie opisane i w tym katalogu, i w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” sprzed kilku dni.

Tak, to faktycznie obszerne. Ale proszę wyobrazić sobie zwykłą osobę, która nie będzie czytać 50 stron wyjaśnień, dlaczego pani Kozyra przykleiła sobie gumowego członka i tak będzie reprezentować Polskę za granicą. Gdyby przeciętny człowiek zobaczył kadry z jej filmu, to pomyślałby sobie: jakiś kolejny pornos.

Jaki pornos?!

Takie jest skojarzenie. Są takie filmy, gdzie kobiety sobie przyczepiają to i owo i ze sobą baraszkują. […]

Ja nie mogę wyjaśniać niczego laikowi, który nie chce wiedzieć. Jak by chciał wiedzieć, to by pan przeczytał artykuł w „Gazecie Wyborczej”, chciałby zobaczyć wideo, które Kozyra zrobiła i przygotował się na przyjęcie tej wiedzy. Pan odrzucił to dzieło, zanim pan je jeszcze zobaczył. […]

Czy, Pani zdaniem, pojęcie dobrego smaku ma w sztuce jakieś znaczenie, czy też jest przebrzmiałe?

To zależy od tego, co nazwiemy dobrym smakiem. To pojęcie się zmienia. Ta prawidłowość dotyczy nie tylko sztuki, ale wszystkiego. […]

To znaczy, że pani Kozyra może właściwie zrobić wszystko, sfilmować to i będzie to poza smakiem i kategoriami umożliwiającymi ocenę?

Nie tylko pani Kozyra, robi to wielu artystów, tylko są oni mało znani w Polsce.

Czyli gdybym ja zaplanował jakiś performance, coś na przykład z wydalaniem ekskrementów, to też mógłbym powiedzieć, że to sztuka i…

To już było. 40 lat temu.

To trzeba by wymyślić coś innego. Może jedzenie ekskrementów?

To było zrobione w filmie Passoliniego.

 

Dlaczego wróciłem do tego wywiadu? Ponieważ tak się składa, że po wielu, wielu latach poszedłem znów do „Zachęty”, tym razem nie po wywiad, ale aby zobaczyć wystawę „Pejzaż malarstwa polskiego”, zorganizowaną przez niesłusznego, pisowskiego dyrektora galerii dr. Janusza Janowskiego. Na tę wystawę bym jednak nie trafił, gdyby nie to, że zaintrygowało mnie najpierw zdjęcie jednego z obserwowanych przeze mnie instagramowiczów, a następnie przeczytałem o proteście autorów części dzieł na wystawie pokazywanych. Artyści ci przybyli do galerii 23 listopada, gdzie odczytano list, w którym nie zgadzają się na pokazywanie swoich dzieł na wystawie, ponieważ „nie zgadza się to z ich światopoglądem”. Nie wiadomo tak dokładnie, co się z nim nie zgadza, ale wywnioskować można, że zapewne fakt, iż „Zachętą” nie kieruje dożywotnio Anda Rottenberg.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Artyści zakleili swoje nazwiska na dużej tablicy na pierwszym piętrze, gdzie wymieni są autorzy wszystkich prezentowanych na wystawie dzieł. Gdy jednak odwiedziłem galerię dwa dni później, po tych protestacyjnych zaklejkach nie było już śladu. Po protestujących artystach również. W końcu – ile można protestować? Inna sprawa, że taki protest permanentny i okupacyjny można by ładnie sprzedać jako nowoczesny performans.

Pod listem przeciwko wystawianiu swoich prac na wystawie podpisali się Agata Bogacka, Tomasz Ciecierski, Jan Dobkowski, Łukasz Korolkiewicz, Marcin Maciejowski, Magdalena Moskwa, Wilhelm Sasnal, Marek Sobczyk, Paweł Susid i Leon Tarasewicz. Do pana Sasnala jeszcze wrócimy. Poza nim z tego grona kojarzę jedynie Leona Tarasiewicza. Proszę mi wybaczyć, ale jako faszysta i prostak, który nie przeczytał obszernej egzegezy występu pani Kozyry z gumowym penisem w łaźni męskiej, gustuję raczej w Velazquezach, Massysach, Boschach, Tycjanach, Vermeerach czy Rembrandtach.

(Swoją drogą – czy słyszeli Państwo, żeby jacyś klimatyczni sekciarze przykleili się do Sasnala? W sensie – nie dosłownie do Wilhelma Sasnala, bo to mogłoby mu utrudnić tworzenie kolejnych zaangażowanych dzieł, ale do jakiegoś jego obrazu. No właśnie, ja także nie, a to przecież niewybaczalne niedopatrzenie.)

Cieszę się, że na wystawę dotarłem. Spośród prezentowanych tam ponad 200 głównie obrazów (i pojedynczych instalacji) moją uwagę przyciągnęło może około 20 proc. To nieźle, bo muszę przyznać pod wpływem tego doświadczenia, że przecież nie wszystko, co powstawało w ostatnich latach, jest równie godne uwagi jak pokazywany tam obrazek pana Sasnala, przedstawiający głównie czarną plamę (jest to, o ile pamiętam, podobno czyjś portret; a może panu Sasnalowi po prostu wylała się na płótno farba – nie wiem, nie znam się).

Część pokazywanych dzieł zahaczała o sferę sacrum. Czasami dość prosto, a czasem faktycznie intrygująco. Mówiąc całkiem serio – znalazłem na wystawie kilka, może kilkanaście obrazów, które bez cudzysłowów i kpin nazwałbym sztuką. Proszę wybaczyć, że nie podaję autora (autorki być może?), ale zdjęć podpisów nie robiłem, zaś nazwiska i tak nic by mi nie powiedziały. Jednak szczególnie w pamięć zapadł mi obraz, ukazujący kobiecą sylwetkę od trochę powyżej pasa w dół do lekko poniżej kolan. Kobieta ubrana jest w ciemnogranatową suknię o tłoczonym wzorze, przypominającym tkaniny będące stałym elementem flamandzkich dzieł z XVII w., co, jak przypuszczam, nie było nawiązaniem przypadkowym. Lewą dłonią podciąga sukienkę, ukazując lewe udo, na którym wytatuowany jest św. Jerzy walczący ze smokiem. Środek jego sylwetki przesłania coś w rodzaju pokutnej opaski, tyle że złożonej z różowych koralików i wisiorków.

Niektórzy, widząc zdjęcie tego dzieła na Instagramie mocno się oburzyli – ale to zbyt szybki odruch. Jest w tym obrazie jakaś tajemnica, jakieś pytanie. Sami się zastanawiamy, czy to bardziej wyraz szczerej, acz nowoczesnej dewocji – czy może raczej jakaś perwersja? Już samo to, że takie pytanie jest zasadne, pokazuje, że nie jest to tępa prowokacja, taka jak „dzieło” Artura Żmijewskiego (nie aktora, ale tak samo się nazywającego „artysty nowoczesnego”, który swego czasu nakręcił film, na którym kopuluje ze średniowiecznym krucyfiksem). Nawiązanie do barokowych flamandów dodaje zagadkowości. Możemy odczytywać kod z tego obrazu na kilka sposobów, tak jak na kilka odczytujemy – toutes proportions gardées – uśmiech Mony Lisy.

Ale to niejedyny intrygujący obraz. Ten sam autor ukazał wytatuowaną na kobiecych plecach Matkę Bożą, przeszytą siedmioma mieczami boleści. Inny zabawił się z formą El Greco. Jeszcze inny niemalże powtórzył holenderską martwą naturę w typie barokowym, dodając do niej półnagą (acz skromnie przysłoniętą ramieniem) modelkę. Było tego więcej – nie ma sensu pisać o każdym godnym uwagi obrazie. Coś jednak mówi mi – choć oczywiście mogę się mylić – że te dzieła, na które zwróciłem uwagę i które zapamiętałem, nie były akurat namalowane przez tych artystów, którzy swoje nazwiska wcześniej na planszy w galerii zaklejali.



Na wystawie „Pejzaż malarstwa polskiego” odbywał się milczący spór pomiędzy dwoma paradygmatami sztuki: platońskim i relatywistycznym. Ten drugi mówi to, co swego czasu powiedziała w jednym z wywiadów Tracey Emin, autorka słynnego „dzieła” „Moje łóżko”: instalacji, pokazującej zaplamione i zabałaganione łóżko, obok którego walają się zmięte pudełka od papierosów, po prezerwatywach czy butelki. W 2010 r. wartość rynkowa tego dzieła wynosiła milion funtów. Pomyśleć, że rano po wstaniu z łóżka wielu z nas jest od razu potencjalnymi milionerami…

Otóż pani Emin oznajmiła, że sztuką jest to, co ona uważa za sztukę, bo ona tak mówi. To znaczy – nie chodzi o to, że aby coś było sztuką, musi to nią ogłosić konkretnie Tracey Emin. Każdy może po prostu powiedzieć, że coś, co stworzył, jest sztuką i to będzie sztuką. (Muszę spróbować kiedyś tego numeru ze swoim łóżkiem, może pójdzie choć za 100 tys. złotych.)

Pierwszy paradygmat, platoński, powiada natomiast, że piękno jest całkowicie niezależne od naszego postrzegania – że istnieje obiektywnie, a my jedynie możemy go poszukiwać. W tym paradygmacie artysta jest obarczony właśnie zadaniem poszukiwania piękna i przybliżania jego odwzorowanej postaci odbiorcom. Chodząc po „Zachęcie” starałem się znaleźć te dzieła, w których wyczuwałem potrzebę poszukiwania piękna przez twórcę.

A teraz wróćmy do tych, którzy swoje nazwiska zaklejali. Jednym z nich, jako się rzekło, był Wilhelm Sasnal. Pana Sasnala kojarzę z dwóch rzeczy. Po pierwsze – z tego, że mocno lansowała go przy różnych okazjach „Krytyka Polityczna”. Po drugie – z jakichś jego obrazków. Cóż, obrazki jak obrazki. Właśnie: obrazki. Nie „obrazy”. Aczkolwiek w przypadku wielu z nich skrajne polityczne zaangażowanie autora nie pozostawia wątpliwości.

Otóż pan Sasnal udzielił niedawno wywiadu „Gazecie Wyborczej”. Jestem przyzwyczajony do tego, że artyści celebryci – obojętnie, z której strony politycznego sporu – gdy pozwala im się swobodnie mówić, okazują się nierzadko, mówiąc najdelikatniej, niespecjalnie błyskotliwi, przy czym ten brak błyskotliwości nadrabiają często głębokim ideologicznym zaangażowaniem. A jednak, przyznaję, elukubracje pana Sasnala nawet mnie zaskoczyły. Przez moment myślałem nawet, że kliknąłem niewłaściwy link i czytam wywiad z członkiem Lotnej Brygady Opozycji – ale nie, to Wilhelm Sasnal, naczelny artysta fajnopolacki. Zresztą proszę zobaczyć samemu.

 

Przed wyborami zastanawialiśmy się z Anką, co się stanie, jeśli ten syf w Polsce będzie trwał. Uznaliśmy, że po prostu przestaniemy wychodzić z domu. […]

Chociaż kiedy jesteśmy z Anką za granicą, tęsknimy za domem. […] W okolicy nie ma wrogiego środowiska, sądząc po tym, jakie wisiały banery przedwyborcze.

A ty wieszałeś jakiś?

Nie, ale mam flagę tęczową, więc chyba wszystko jasne. […]

Jeszcze zanim zbudowali płot na granicy polsko-białoruskiej, malowałem obrazy z motywem muru – mur mnie interesował z różnych względów. Kiedy zobaczyłem zdjęcie z konferencji przed tym płotem – są na nim Kaczyński, Błaszczak i jeszcze ktoś – wrzuciłem je sobie do folderu z obrazkami, które chciałbym namalować. Wcześniej myślałem, że nigdy nie namaluję tych typów.

Dlaczego?

Są niewarci, żeby im poświęcać uwagę. Zasługują na pogardę i, jak to powiedzieć… są niegodni, żeby ich malować. Owszem, malowałem już portrety polityków: Marine Le Pen, Geerta Wildersa, Awigdora Liebermana – dlatego, że są faszystami, to był mój sprzeciw wobec nich. […] Kaczyńskiego ani jego otoczenia malować nie chciałem, bo czułem się z tym źle, że oni aż tak mnie zajmują, żyją w mojej głowie. A jeśli miałbym ich namalować, to w jaki sposób? Dopiero to zdjęcie z konferencji na granicy polsko-białoruskiej spełniło moje wyobrażenie o tym, jak można namalować syf. […] Zdjęcie było zrobione wiosną, świeżo po tym, jak zbudowali tę zaporę. Stoją we trzech przed mikrofonami, za nimi płot, buty zakurzone. Najpierw postanowiłem, że namaluję ich do góry nogami – na znak niezgody. Ale już rok temu namalowałem w ten sposób łebka odpowiedzialnego za strzelaninę w Stanach, taka niewinna twarz. Jego portret wisi do góry nogami. I w końcu namalowałem Kaczyńskiego, Błaszczaka i tego trzeciego inaczej, ale wydaje mi się, że wystarczająco wymownie. To mój protest. […] Taki Kaczyński czy Ziobro nie są ludźmi zdrowymi. To przypadki patologiczne. Absolutnie nie żartuję, moim zdaniem oni się nadają do leczenia. Przecież wszystko to, co nam zrobili, było totalną dewastacją świata, w którym żyjemy, niszczeniem państwa, relacji międzyludzkich.

Ja sam miałem wcześniej potrzebę zrozumienia ludzi, którzy ich popierają, czułem empatię, miałem poczucie winy, że mnie się udało, a im nie, ale z czasem tej tolerancji i próby ich zrozumienia było coraz mniej. Jak można – muszę to powiedzieć – być tak głupim, żeby dać się zmanipulować bredniom, które oni wygadują, nasilając np. lęki przed uchodźcami. To znaczy przed kim? Przed setką, tysiącem, nawet dziesięcioma tysiącami ludzi, którzy uciekają przed nędzą albo wojną?

 

Oszczędzę państwu dalszego ciągu tego strumienia świadomości (mówiąc między nami, sam nie byłem w stanie przebrnąć przez to do końca). Dodam jedynie, że w przelocie uchwyciłem, iż pan Sasnal „nie je zwierząt”, zatem spójność ideologiczna jest całkowita. Zwrócę uwagę tylko na dwie kwestie.

Po pierwsze – na ów niezwykle sprytny i przebiegły koncept malarski, żeby w ramach protestu namalować Jarosława Kaczyńskiego, Mariusza Błaszczaka i „tego trzeciego” do góry nogami. Myślę, że ten niezrealizowany, ale przecież powzięty początkowo plan wsadzenia artystycznego kija w szprychy pisowskiej machiny śmierci wystarczająco dosadnie recenzuje możliwości umysłowe pana Sasnala.

Po drugie – pan Sasnal wyznaje, że on nawet początkowo chciał jakoś zrozumieć tych pisowców. Nie polityków oczywiście, bo dla nich zrozumienia ani wybaczenia nie ma, ale ich wyborców. No, ale, proszę państwa, ile można?! Po drugich wyborach w 2019 r. to nawet najcierpliwszy antyfaszysta mógł stracić cierpliwość i pan Sasnal stracił. Oczywiście ci pisowscy barbarzyńcy zniszczyli dobro i wspólnotę, i je trzeba odbudować, no ale przecież nie z tym bydłem, które na PiS głosowało.

Może jeszcze zastanawiają się Państwo, o co właściwie chodziło z tą panią Kozyrą wyposażoną w gumowe męskie przyrodzenie w męskiej łaźni. Zaspokoję państwa ciekawość. Oto opowieść o tym wybitnym dziele ze strony polskiego pawilonu na weneckim biennale z roku 1999:

 

Artystka penetruje pojęcie inności i tożsamości, przeprowadzając transformację samej siebie – staje się z pozoru (te pozory to charakteryzacja: owłosienie, penis) mężczyzną, by wejść do miejsca, gdzie tylko mężczyźni mają dostęp. Problematyka inności, przebrania, rozwarstwienia osiąga tutaj swoją artystyczną kulminację. Ukazana w łaźni żeńskiej inność kobiety w odniesieniu do każdorazowego kontekstu kulturowego, w łaźni męskiej staje się innością, biegnącą na osi kulturowego mitu mężczyzna – kobieta. Inność Jednego zestawiona tu zostaje z innością Mnogiego. Ubierając się w atrybuty męskości, artystka demaskuje ich symbolizm, pokazując, że są one kartą identyfikacyjną przepuszczającą do innego świata. W tym świecie jednak inna już dla samej siebie, artystka przebrana za Innego doznaje szokującego doświadczenia inności całkiem nowego typu. Również jako „mężczyzna” jest obca dla innych mężczyzn. Lekko tylko zaznaczona biseksualna prowokacja ujawnia nowe, zasadnicze rozwarstwienie. Artystka staje się obiektem pożądającego zainteresowania właśnie jako „inny mężczyzna”. Seksualność odsłania się jako fenomen wykraczający poza podziały płci, a „męskie” i „żeńskie” stają się wartościami ustanowionej kultury, której symbolem jest łaźnia.

 

Cieszę się, że mogłem państwu pomóc. Polecam się.

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!