
Każde kolejne pokolenie synów zarzuca swoim ojcom nadmiar „paplania” i niechęć do działania, do realnej zmiany społecznego układu. Po to tylko, by samemu paść ofiarą podobnych zarzutów po trzydziestu latach. I nic tak dobitnie nie świadczy o ponadczasowości tego procesu, o nędzy rewolucji – jak czytanie „Biesów” połączone z lekturą „Ojców i dzieci”.
„Socjalizm rozwija się u nas na sentymentalnym podłożu. Najgorsza bieda z tymi kąsającymi porucznikami.”
Słowa Wierchowieńskiego w zasadzie mówią już wszystko. Jedynym poważnym kłopotem, stojącym na drodze wielkiego manipulatora, który w całym kraju zakłada sieć rewolucyjnych kółek – a przynajmniej takie robi wrażenie, co zresztą wychodzi na jedno – są ci idioci, którzy na serio przyjmują instrukcje przywódcy.
No, może nie tyle na serio, ile za bardzo na serio. Bo rudymentarny stopień powagi, rzecz jasna, zachowujemy wszyscy, nieprawdaż towarzysze? Ale żeby do tego stopnia brać sobie do serca słowa instruktora? A potem taki rzuca się na przełożonego i gryzie go w ucho. Podobne rzeczy uchodzą jeszcze nam, ludziom z towarzystwa – cóż, wiadomo że Stawrogin jest lekko stuknięty, ale to przecież konwencja, hamletyzująca poza. A ciebie, poruczniczyno, przygnieciony musztrą i czynowniczym szymlem, nie stać na pozy ani konwencje. Masz słuchać i cierpieć w milczeniu. Pielęgnować w sobie złość. I rzucić się do gardła dopiero wtedy, gdy ci na to pozwolimy. Wyrywając się zbyt wcześnie psujesz nam robotę. A tego, o czym mówimy, nie traktuj z przesadną powagą. Możesz sobie nawet podejrzewać, że sterują tobą oszuści. Zostałeś wybrany z tłumu klakierów bynajmniej nie z tego powodu, że uważamy cię za niezdolnego do podejrzeń. Ważne byś był posłuszny.
Lektura Dostojewskiego, czytanego po rewolucji czarnych parasolek i czerwonej błyskawicy, zdumiewa. Jakimże to sposobem ludzie, którzy o wielkim rosyjskim pisarzu wiedzą nieskończenie więcej niż piszący te słowa – a przynajmniej takie robią wrażenie – tolerują, aprobują, co więcej, czynnie popierają tego typu działania? Przecież to wszystko zdiagnozowano już równo sto pięćdziesiąt lat temu! W sposób dogłębny i chyba wystarczający (skądinąd nie wiadomo czy cieszyć się, czy też smucić tą konkluzją).
Spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie. Ale zbytnio nie roztrząsajmy tego, co dzieje się teraz, na naszych oczach. Przecież wszyscy to widzimy. Nie ma potrzeby wracania do faktów, które znamy, postarajmy się raczej zrozumieć ich przyczynę. A tutaj lepiej już oddać głos wielkiej literaturze, tej sprzed dwóch stuleci. Ona może nam lepiej opowiedzieć o nas samych, niż nasi współcześni.
Wiem że mnie kochasz. Weź te ręce
Cofnijmy się o pół pokolenia od opisywanych wyżej czasów. Jest wiosna 1859 roku, Arkadiusz Kirsanow, jedno z tytułowych „dzieci” powieści Turgieniewa, jedzie kolaską do majątku ojca, gospodarującego w jednej z czarnoziemnych guberni na południe od Moskwy. Jedzie przez okolice, „które trudno byłoby nazwać malowniczymi”. Trafiały się rzeczki o poszarpanych brzegach, małe stawy z lichymi grobelkami, wioski, gdzie stały niskie chaty o ciemnych, na poły rozrzuconych strzechach, na wpół zapadnięte stodoły o ścianach plecionych z chrustu i na oścież otwartych wrotach obok opustoszałych gumien, cerkwie, to murowane z opadłym tu i ówdzie tynkiem, to znów drewniane z pochylonymi krzyżami i zapuszczonymi cmentarzami. […] Jak na złość spotykali obszarpanych chłopów na wynędzniałych kobyłkach; niby żebracy w łachmanach, stały przydrożne, odarte z kory wierzby o połamanych gałęziach; wychudłe krowy o skudlonej, jakby wygryzionej sierści, chciwie szczypały trawę po rowach.
Turgieniew to mistrz opisu krajobrazu, który jest czymś więcej niż tak zwane opisy przyrody, pojęcie znane nam równie dobrze, jak gombrowiczowska Gęba – i podobnie znienawidzone. Jego „Zapiski myśliwego” to samorodna perła. Czytelnik snuje się, razem z autorem, po chaszczach i szuwarach, poznaje rodzaje ziół, kształty chmur i zapachy ziemi, czasem przybiegnie mu do stóp wierny wyżeł, niosący w zębach ustrzeloną kaczkę. I to właściwie wszystko. Aha, niekiedy podczas wędrówki trafia się chłop – a to łowiący niewodem ryby, a to zbierający chrust czy też zastawiający pułapkę na leśną zwierzynę. A z prostym człowiekiem, spotkanym na pustkowiu, wypada porozmawiać, chociaż zdawkowo: co tam u was, dobry człowieku? Prosty człowiek podobnie zdawkowo odpowiada. I zza tych oszczędnych słów wyziera dramat. Dramat wiejskiego życia. Tu nie ma literackich wzlotów, nadal jesteśmy na polowaniu, nadal pachnie ziemia i szumią trawy… ale nam robi się dziwnie, jakby chciało się łkać. Idziemy dalej, zarzucając flintę na ramię.
Tak przed Turgieniewem nikt jeszcze nie pisał. Nic dziwnego że „Zapiski myśliwego” przysporzyły mu takiej erupcji popularności oraz chwały, jakiej już nigdy potem nie zaznał.
Krajobraz tej samej okolicy – mówimy o pograniczu guberni kałuskiej i orłowskiej – opisany w dziesięć lat później w „Ojcach i dzieciach”, wygląda już inaczej. Tutaj na kształtach mijanych miejsc wyraźnie odciska się, jak piętno, dramat człowieka. A piętno nadaje mu brzydoty. Tego krajobrazu nie sposób pokochać. Znamienne, że zaraz po wyżej cytowanym opisie Turgieniew ponownie kreśli widok z kolaski, tym razem w swoim dawnym stylu. Znowu, jak przy czytaniu „Zapisków myśliwego”, podziwiamy odcienie wiosennej zieleni i upaja nas zapach powietrza. Ten drugi opis to krajobraz widziany oczami autora powieści. Ten pierwszy – jest tym samym widokiem, ale w oczach Arkadiusza Kirsanowa.
Student z Petersburga, jak Kaj z baśni Andersena, widzi świat zakrzywiony drobiną szkiełka, które wpadło mu do oka. Tymże okiem ogląda mieszkańców owej okolicy, widzi ich nędzę i zastanawia się, jak by ten stan rzeczy zmienić. Ale nie współczuje ludziom, a jego zatroskanie o nieszczęsny kraj jest chłodne i zdystansowane. Rosja jest dlań jakby czarną tablicą, na której należy tylko wypisać kredą właściwy algorytm lub wzór chemiczny. W krajobrazie widzianym przez młodego Kirsanowa nie ma miejsca na miłosierdzie, nie ma go na dziękczynienie ani na skruchę.
Domyślamy się że przyczynił się do tego przybyły z nim wakacyjny gość. Eugeniusz Wasiliewicz, rówieśnik, ale i preceptor Arkadiusza, jakby starszy kolega w studenckim fachu, przedstawiony jego ojcu, Mikołajowi Pietrowiczowi, traktuje go z uprzejmym chłodem: „Cienkie wargi Bazarowa drgnęły z lekka, ale nic nie odpowiedział i tylko uchylił czapki”.
W tym zdaniu mamy zapowiedź całej intrygi, która rozwinie się w toku powieści. Bazarow jest bowiem nihilistą, o czym niebawem powiadomieni zostaną wszyscy naokoło. Jest człowiekiem który nie schyla głowy przed żadnymi autorytetami. Jak sam mówi, „w obecnych czasach najbardziej pożyteczne jest odrzucanie – więc odrzucamy”. Ten programowy nihilizm przenosi też na międzyludzkie relacje. Potrafi mówić z prostymi ludźmi ich językiem, choć gardzi nimi w głębi duszy. Potrafi też, w rozmowie z interlokutorem o odmiennych przekonaniach, rzucić mu znudzonym tonem: „Ma pan rację, ale to niczego nie dowodzi”.

Bazarow z pobłażliwością traktuje gospodarza dworu, Mikołaja Pietrowicza, jak również jego brata, Pawła, z którym toczy ideowe potyczki i z którym w końcu zetrze się w pojedynku. Ale w swoim nihilizmie posuwa się tak daleko, że nawet nie uważa go za wroga. Obaj bracia są dla niego śmiesznymi „staruszkami” (choć w rzeczywistości to jeszcze mężczyźni w sile wieku), anachronicznymi w swoim przywiązaniu do martwych prawd, zwietrzałych zasad i bezkrytycznie odziedziczonych obyczajów. Tym dystansem zaraża swojego kolegę. Arkadiusz, choć kocha swojego ojca i broni go przed kpinami Bazarowa, sam, chcąc nie chcąc, patrzy na „papę” z wyższością, której nauczył się w Petersburgu. Mikołaj Pietrowicz to czuje i to zbija go z tropu.
Przypomnijmy sobie teraz pierwsze po latach rozłąki powitanie ojca z synem, opisane w „Biesach”. Stiepan Trofimowicz Wierchowieński nie jest zwykłym prowincjonalnym szlachetką – to człowiek wszechstronnie wykształcony, a także liberał i demokrata. Nic mu to nie pomaga. Na jego wylew powitalnej czułości Piotr Stiepanowicz odpowiada: „Wiem, że mnie kochasz. Weź te ręce”. Owszem, młody Wierchowieński ma do starego żal o to, że ten latami zaniedbywał swoje ojcowskie obowiązki. Ale do końca nie mamy pewności, na ile ten żal jest szczery, na ile zaś wystudiowany. Przecież Piotr Stiepanowicz z podobnym dystansem odnosi się i do osób, które nic złego mu nie zrobiły.
Wierchowieńskiego od Bazarowa dzieli raptem kilkanaście lat różnicy wieku. Pół pokolenia. To wystarczy by zmieniły się etykietki. Piotr Stiepanowicz nie jest już z tych, którzy zwali się nihilistami, on jest socjalistą. Ale poza kręgiem tajnych, rewolucyjnych kółek, które zakłada tu i tam, w szczerej rozmowie sam na sam ze Stawroginem stawia sprawę jasno: nie jest żadnym socjalistą, ale oszustem. Oszustem, który umiejętnie korzystając z opakowanych w nowe winiety narzędzi nihilizmu chce zawładnąć światem.
Pobierz pierwszy numer Magazynu Kontra!

Pierwszy magazyn
Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie
Zwycięski skowyt
Wśród tej zbieraniny nowych ludzi jest sporo oszustów, niezawodnie jednak były i jednostki uczciwe, a nawet, pomimo wielu rysów dziwacznych, bardzo pociągające. Ludzi uczciwych trudniej było zrozumieć niż brutalnych oszustów; lecz nie wiadomo było, kto kogo ma w ręku. Wszystko to wiemy z zadziwiająco szczerego wyznania młodego Wierchowieńskiego, który przed młodym Stawroginem roztacza całą panoramę środowiska, jakie sam stworzył, lub przynajmniej walnie wspomógł jego powstawanie.
Mam sekretarzy, tajnych obserwatorów, skarbników, prezesów, regestratorów, ich zastępców… Podoba się to i łatwo daje się zaszczepić. Następną dźwignią jest sentymentalizm [tu następuje inicjalny fragment o kąsających porucznikach]. Za sentymentalistami idą zwykle szalbierze. To są nieźli ludzie. Czasem bardzo potrzebni. Zabierają jednak dużo czasu. Wciąż trzeba ich pilnować. Wreszcie siła główna, cement, łączący wszystko to wstyd przed własną opinią. Nie wiem nawet, kto nad tym pracował, kto tyle trudu włożył, aby nie pozostała im w głowie ani jedna własna myśl. Wstydziliby się jej.
Wzmianka o wstydzie przed opinią własnego środowiska to kapitalna uwaga, rzucająca światło na zagadkę, która spędza sen z oczu kolejnym pokoleniom konserwatystów i prawicowców: dlaczego „oni” są tak silni i zwarci, a my, stado proroków, tylko się kłócimy?
Geniusz literackiej wiedzy o człowieku, reprezentowany w prozie Fiodora Dostojewskiego, jest geniuszem wytrawnego śledczego. W powyższym zdaniu powiedziane jest tylko tyle, ile zostało napisane. Żadnych insynuacji. Ale w tym przypadku „tylko tyle” oczywiście znaczy też „aż tyle”. Pełne uznanie dla niekłamanego geniuszu. Niech sobie państwo przypomną zawarty na ostatnich stronach „Biesów” opis załamania się Lamszyna i wsypania przezeń rewolucyjnego kółka. „Śpieszył z wyznaniami, mówił dużo rzeczy zbędnych, o które nikt go nie pytał” – ta krótka glosa to psychologiczna perełka. Bo właśnie owe „zbędne rzeczy” przekonały prowadzących śledztwo czynowników, że badany, choć obałamucony napadem histerii, nie zmyśla, że naprawdę wie dużo o organizacji.
Zakresu wkładu własnego Piotra Stiepanowicza w budowę kółka lub też sieci kółek, w misterne nizanie na nitkę intrygi paciorków „sekretarzy i tajnych obserwatorów” – nigdy do końca nie poznamy. Być może wyczerpujący opis działań jemu podobnych spoczywa gdzieś głęboko, w zachowanych dziwnym trafem szczątkach archiwum III Oddziału, z którego niedługo potem wyłoniła się Ochrana. Ale my nie wiemy nawet tego. I chyba na tym polega problem.
A skoro my go nie rozpoznajemy, tym bardziej nie mógł go rozpoznać biedny Stiepan Trofimowicz Wierchowieński. Bo przecież on sam, swego czasu, przeszedł przez kolejne etapy wiedzy o życiu, wiedzy którą – siłą praw natury – dopiero zaczynają smakować młodzi ludzie z pokolenia jego syna. I on miał swój młodzieńczy etap, w którym „bez protestu zgodził się, że słowo ojczyzna jest niepotrzebne i komiczne, zgodził się także, że religia jest rzeczą szkodliwą”. Zgodnie z heglowską logiką antytezy kolejnym etapem życiowej mądrości było zdecydowanie postawienie się rówieśnikom. Stiepan Trofimowicz „głośno i mocno oświadczył, że buty z cholewami są mniej warte niż Puszkin, i to znacznie mniej. Wygwizdano go nielitościwie, tak że rozpłakał się publicznie, jeszcze na estradzie”.
Skąd ta niemęska reakcja szlachetnego liberała? Otóż z poczucia zderzenia z twardą ścianą głów innych szlachetnych liberałów, jego rówieśników, z którymi, jak mu się dotąd wydawało, doskonale się przecież rozumiał. Owszem, debatujmy „o skasowaniu spadkobrania, rodzin, dzieci i duchowieństwa, o prawach kobiet”, ale na Boga – nie wyrzucajmy za okno, „na pierwszą głuchą wieść ze stołecznych zakątków”, wszystkiego czegośmy się, jako ludzkość, dorobili w przeszłości!
Minęły lata. Stary Wierchowieński nadal wierzy w postęp, ale jego ideałem jest zrównoważony rozwój – jak byśmy powiedzieli dzisiaj. Dlatego nie chce przyjąć do wiadomości że pokolenie jego syna cierpi na tę samą przypadłość selektywnego skostnienia mózgoczaszki. Przecież ludzie czegoś się od siebie uczą – ci niedoświadczeni od doświadczonych, nieprawdaż? Otóż nie. Jego odważne wystąpienie w salonie gubernatorowej jest tyradą straceńca.
Oświadczam, iż Szekspir i Rafael są ważniejsi od zniesienia poddaństwa, ważniejsi od guseł ludowych, od socjalizmu, od młodego pokolenia, od chemii, ważniejsi od całej nieomal ludzkości, gdyż są już owocem, prawdziwym owocem całej ludzkości, i może nawet najpiękniejszym, jaki tylko być może!
Wierchowieński właściwie powtórzył tylko swoje niegdysiejsze stwierdzenie o butach z cholewami i Puszkinie, porównanie którego później użył jeszcze raz, przeciwstawiając wartość Madonny Sykstyńskiej cenie wozów z chlebem, podwożonym niedożywionym masom. Ale za to właśnie został po raz wtóry wygwizdany. Wypierdalać! Wtedy znowu rozpłakał się na scenie. „Niewdzięczni… niesprawiedliwi… dlaczego, dlaczego nie chcecie się pogodzić?” Oto dobre pytanie!
Ale na tamtym nieszczęsnym poranku literackim u gubernatorowej stary Wierchowieński powiedział znacznie więcej. Coś co widownia przyjęła zrazu z niemym zaskoczeniem, dopiero po chwili odreagowując je sobie na mówcy. Żeby ocenić znaczenie tej wypowiedzi, trzeba się cofnąć do rozmowy młodego Wierchowieńskiego z Karmazinowem, pod którym to nazwiskiem Dostojewski kryptonimuje właśnie Turgieniewa. Trzeba przyznać że autor Biesów opisał swojego starszego kolegę po piórze z całą branżową złośliwością, na jaką było go stać. Karmazinow przedstawiony jest tam jako zmanierowany boomer, który mizdrzy się do młodzieży, próbując nadążyć za wiatrem mody. Robi to oczywiście nie z przekonania, ale z oportunizmu, bo przecież jako wysokiej klasy obserwator nie może nie zauważać płycizny haseł, którymi szermuje pokolenie Piotra Stiepanowicza Wierchowieńskiego. O proklamacjach młodych zdanie ma wyrobione: Wszyscy patrzą na nie ze zdumieniem, gdyż przeraża ich styl, jednakże wszyscy, nie przyznając się do tego, wierzą w ich siłę. Wszyscy dawno już lecą w dół i dawno wiedzą, że nie ma o co się zaczepić. Jednego tylko podstarzały pisarz nie rozumie: skąd u starych dekadentów bierze się owa wiara w siłę tych bełkotliwych świstków papieru? „Czy w ich zwycięskim skowycie jest coś takiego, czego my nie rozumiemy?” – pyta i oczywiście nie otrzymuje odpowiedzi.
Stary Wierchowieński początkowo też tego nie rozumie. Pyta o to sam siebie „po sto razy”, próbuje też dopytać syna, ale ten tylko śmieje mu się w twarz. To doprowadza go do determinacji, a ta – do upragnionej konkluzji. Na gubernatorskich salonach, machając plikiem tych budzących emocje ulotek przed oczyma zdumionej widowni, oświadcza: Proszę państwa! Rozstrzygnąłem tajemnicę. Zagadnienie wpływu tych kartek polega na ich głupocie! […] Tak, proszę państwa, gdyby to była głupota rozmyślna, powstała na obstalunek – o, to byłoby nawet genialne! Musimy jednak być sprawiedliwi: ci panowie wcale nie udawali. To naga, szczera, krótkowzroczna głupota […]. Gdyby to wszystko było wypowiedziane o włos inteligentniej, już każdy zauważyłby nędzę tej głupoty. A teraz każdy zastanawia się, zdumiony: nikt nie wierzy, aby rzecz mogła być aż tak prymitywnie głupia. „Niemożliwe, aby za tym nie kryło się coś więcej” – powtarza każdy i szuka sekretu, dopatruje się tajemnicy, chce czytać między wierszami. Cel osiągnięty!
Nie patrzmy na to że Dostojewski, dla niepoznaki, wkłada te słowa w usta mazgaja. Czasem i mazgajowi zdarzy się powiedzieć prawdę.
Same białe klawisze
„Wszyscy dawno już lecą w dół i dawno wiedzą, że nie ma o co się zaczepić”. Taki zbiorowy stan umysłów aż prosi się o prowokację. W „Biesach” była nią żywa mysz, wrzucona za rozbitą szybę ikony Matki Bożej, patronki i niebiańskiej tarczy gubernialnego miasta. Zabawa u gubernatorowej, pożar i seria zabójstw nastąpiły niedługo potem.
Zapowiedzią ubiegłorocznej rewolucji w Warszawie był tęczowy sztandar i chusta anarchisty na twarzy Chrystusa sprzed kościoła Świętego Krzyża. Awantura wokół Margot, sama w sobie żałosna i godna zapomnienia, zaowocowała masą „proklamacji”, identycznych jak te, którymi wymachiwał przed widownią stary Wierchowieński. Na czele z listem „uznanych twórców, historyków i filozofów z całego świata”. Potem nastąpiła jesień czerwonej błyskawicy, której przebiegu przypominać chyba nie trzeba – było to zaledwie rok temu. W ciągu tego czasu jesteśmy świadkami nowego zjawiska: cały szereg ludzi, z którymi, wydawałoby się, rozumieliśmy się dotąd w lot, został z naszego kręgu rozmówców odcięty. I nie chodzi tu nawet o jakiś świadomy bojkot w tę czy drugą stronę. Po prostu nie da się pogadać. Rozmowa, także spór, opiera się na wspólnym rozumieniu podstawowych znaczeń i podstawowych wartości. I kiedy rozpada się nawet ten fundament, zanika sama możliwość rozmawiania.
Ale czy właśnie nie o to w tym wszystkim chodzi? „Czyż mamy znowu paplać przez trzydzieści lat, jak już paplano przed nami?” – to dramatyczne pytanie Piotr Stiepanowicz Wierchowieński stawia grupce liberalnych opozycjonistów, których udało mu się zgromadzić na konspiracyjnym spotkaniu. Dość już gadania! Potrzeba nam czynu, i to czynu bezwzględnego. Tym różnić się będziemy od pokolenia naszych kunktatorskich poprzedników.
Rzecz w tym, że żadnej różnicy nie było, nie ma i zapewne nigdy nie będzie. Każde kolejne pokolenie synów zarzuca swoim ojcom nadmiar „paplania” i niechęć do działania, do realnej zmiany społecznego układu. Po to tylko, by samemu paść ofiarą podobnych zarzutów po trzydziestu latach. I nic tak dobitnie nie świadczy o ponadczasowości tego procesu, o nędzy rewolucji – jak czytanie „Biesów” połączone z lekturą „Ojców i dzieci”. Wszystko jedno w jakiej kolejności, byle jedno zaraz po drugim.
Mikołaj Pietrowicz Kirsanow, o którym wspomnieliśmy na początku tego eseju, po pierwszej ostrej dyskusji jego brata, zdecydowanego konserwatysty, z nihilistą Bazarowem, zdobył się na znamienną refleksję: Kiedyś posprzeczałem się z nieboszczką matką: krzyczała, nie chciała mnie słuchać… Powiedziałem jej wreszcie, że nie może mnie zrozumieć, że należymy do dwóch różnych pokoleń. Obraziła się bardzo, ja zaś pomyślałem: cóż robić? Gorzka pigułka, ale musi ją przełknąć. Teraz nasza kolej i nasi następcy mogą nam powiedzieć: nie jesteście z naszego pokolenia, łykajcie pigułkę.
Wierzący w odwieczną walkę pokoleń Kirsanow nawet nie zauważa, że dostarcza kapitalnego argumentu na rzecz tezy przeciwnej. O walce pokoleń można bowiem mówić jedynie w sensie generacji, nie zaś w kategoriach długotrwałej chronologii. Bo jeśli wyobrażamy sobie pokolenia, ułożone na przestrzeni dziejów na kształt fortepianowej klawiatury, popełniamy błąd. Czarne tylko za młodu mieni się czarnym, by skontrastować się tym samym od białego poprzednika. Z upływem lat bieleje. Klawiatura pokoleń, oglądana z dystansu historii, składa się z samych białych klawiszy. I każde nowe pokolenie skazane jest na powtarzanie tego samego błędu, tej samej iluzji: że my jesteśmy inni. Tyle że jedni przechodzą tę przypadłość mniej, inni bardziej boleśnie.
Sam Bazarow przypłacił ją życiem. Turgieniew opisuje, jak na łożu śmierci młody nihilista otwiera jedno oko. To oko wpatruje się w księdza, który przyszedł doń z ostatnim namaszczeniem. I jest w tym spojrzeniu przerażenie. Z jakiego powodu? – ten domysł pisarz pozostawia czytelnikowi. Ale chyba w dużej mierze z powodu tego właśnie zakończenia powieści młodzi socjaliści, rówieśnicy Wierchowieńskiego, ostentacyjnie odwrócili się od Bazarowa, rozumianego jako literacki symbol pokolenia nihilistów.
Krajobraz ze szkiełkiem
Nauczyciel, który wraz z dziećmi drwi z ich Boga i z ich kołyski – jest nasz. Adwokat, który broni wykształconego zabójcy, powołując się na to, że tamten, będąc wyższym intelektualnie od ofiary, musiał zabić, gdyż potrzebował pieniędzy – także nasz. Sztubacy, którzy zabijają chłopa, aby poznać wrażenia zabójcy – są nasi. Przysięgli, którzy uniewinniają zbrodniarzy – nasi. Prokurator, który przed sądem drży ze strachu, czy nie spadnie nań zarzut braku liberalizmu – nasz, nasz. Administratorzy, literaci, o, naszych jest dużo, strasznie dużo, chociaż sami oni o tym nie wiedzą. A z drugiej strony posłuszeństwo sztubaków i głuptasów dosięgło zenitu.
Oto panoramiczny korowód „sentymentalistów, za którymi idą szalbierze”, opowiedziany przez arcyszalbierza Wierchowieńskiego, gdy przyciśnięty do ściany otwiera się przed Stawroginem. Teraz chodzi tylko o to, aby tych głupców zmusić do bezwzględnego czynu, który scementuje lokalną konspiracyjną „piątkę” i uczyni jej istnienie nieodwracalnym. A gdy już do tego kluczowego momentu dochodzi, gdy popełniona zostaje zbrodnia, szalbierczy założyciel „piątki” wyjeżdża z miasta. Jeden z morderców, na których zabójstwo towarzysza odcisnęło owo nieusuwalne piętno, dogania Wierchowieńskiego, zanim ten zdąży zniknąć z pola widzenia pozostałych rewolucjonistów. Dręczony niepewnością prosi tylko o jedną szczerą odpowiedź: czy to prawda że ich „piątka” jest tylko małym ogniwem rozległej sieci „piątek”, rozrzuconych po całej Rosji? A może jednak jest jedyną piątką na świecie?
Wierchowieński odpowiada Liputinowi szczerością, ale nie taką, jakiej tamten oczekiwał. „Głupi z pana człowiek! Teraz to już chyba wszystko jedno panu, czy jest jedna piątka, czy tysiąc”. Bo w istocie nie ma to już żadnego znaczenia. Liputin, podobnie jak jego towarzysze, już „jest nasz”. I o to tylko chodzi.
„Biesy” to dzieło wizjonera. Jest chyba zatem rzeczą oczywistą, że ta odzierająca ze złudzeń analiza ducha rewolucji nie mogła podobać się bolszewikom. Ale Dostojewskiego nie sposób było po prostu zakazać – jak robiono to z dziełami tylu innych pisarzy. Dostojewski był na to zbyt znany i ceniony, na całym świecie. Zdecydowano się więc na milczenie. W końcu nie jest to lektura zdolna porwać masy, można więc udawać, że nie istnieje.
Jednak żadnego wybitnego pisarza nie da się na dłuższą metę ignorować, nie da się go przemilczeć. W latach sześćdziesiątych XX wieku pojawił się więc Dostojewski upupiony komentarzami interpretatorów, którzy wciskali go do literackiego kanonu za cenę wygładzenia kantów jego opowieści. Pojawił się więc „wielki realista”, który swoim realizmem opisu pomógł przetrzeć drogę bojownikom o społeczną sprawiedliwość, sowieckim komunistom. A oni przecież, jak wiadomo, w sztafecie pokoleń dobiegli, jako pierwsi i jedyni, do mety z napisem „realizm”.
Taki właśnie kurs pisania o Dostojewskim wytyczył Gieorgij Fridlender, potomek żydowsko-niemieckich szerzycieli oświecenia i typowy burżuj, który w pierwszych latach po bolszewickim przewrocie zdążył jeszcze zaliczyć najlepszą ze szkół dawnego, elitarnego Petersburga, zanim przerobili ją na swoją modłę sowieccy prekursorzy hunwejbinów. Człowiek, który nim wypłynął na szerokie krytycznoliterackie wody, przeszedł krótki, acz intensywny kurs realizmu w więzieniu. Skądinąd podobnie jak analizowany przezeń mistrz słowa.
Już w pierwszej ze swoich książek Fridlender wyraźnie oddziela pisarstwo Dostojewskiego od literackiego przekazu Turgieniewa i Tołstoja. Tamci dwaj to wielcy ziemianie, piewcy „ustalonych form honoru i powinności”. Dostojewski natomiast burzy ten archaiczny i przebrzmiały porządek, pokazując człowieka takim, jakim on w istocie jest – bez maski „ustalonych form”.
W tym miejscu „realistyczna” narracja zaczyna rozmijać się z realnością. Dostojewski, owszem, był wielkim realistą, jego realizm jest wszakże zjawiskiem dość specyficznym. Świat widziany jego oczami ma ostre kontury, w oku obserwatora domyślamy się jednak obecności tej szklanej drobiny, o której wspomina baśń Andersena.
Zarówno Turgieniew, jak i Tołstoj, obaj wyśmienici znawcy zakamarków ludzkiej duszy, celowali jednocześnie w opisie świata zewnętrznego (tak to ujmijmy, gdyż pojęcie „opisy przyrody” zohydziły nam wykłady profesora Pimki). Te fragmenty „Zapisków myśliwego”, „Ojców i dzieci”, „Wojny i pokoju” czy może szczególnie „Anny Kareniny” pokazują nam przecież, że świat zewnętrzny obiektywnie istnieje i trwa – niezależnie od naszych subiektywnych przeżyć. Nawet gdy tołstojowska femme fatale rzuca się pod koła pociągu, jej ból i żałoba najbliższych nie potrafią przesłonić nam jasnego wspomnienia żniw, opisanych wcześniej w tej samej powieści. Podobnego rozdwojenia brak u Dostojewskiego. Tam świat jakby nie wychodzi z głowy człowieka. Doskonałym tego przykładem jest wędrówka miotanego rozpaczą Raskolnikowa po ulicach i zaułkach Petersburga. Wędrówka opisana genialnie – ale tylko z punktu widzenia bohatera „Zbrodni i kary”. Innego punktu widzenia w książce nie ma. Nędza cuchnących uliczek rosyjskiej stolicy jest w istocie opisem stanu duszy zbrodniarza. W tym krajobrazie nie ma miejsca na przebaczenie, nie ma go na nadzieję, a tym bardziej dziękczynienie. Nie ma tam wreszcie Tego, który połączył gwiazdy Plejad, rozluźnił więzy Oriona i wypuszcza o czasie Gwiazdę Polarną. Gdy Hiob pyta Boga o przyczynę zła, ten odpowiada mu pytaniem: Czy dałeś koniowi siłę, grzywą przystrajasz mu szyję i sprawiasz, że biegnie jak szarańcza, aż silne parskanie przeraża? Zamiast oczekiwanego wykładu z teodycei Pan opowiada Hiobowi o pięknie ciała polującej lwicy, mocy hipopotama i majestacie wiotkiej gazeli, gdy ta rodzi swoje młode. Nie pytaj o więcej, wyjdź z własnej głowy i popatrz na świat, który stworzyłem.
U Dostojewskiego – z całym szacunkiem dla wielkiego pisarza – tego świata nie widzimy. Biegniemy tylko w koło, jak cząsteczka w Wielkim Zderzaczu Hadronów, po wewnętrznej stronie czaszki jego powieściowego bohatera. Nie dziwi zatem gdy ów kończy na stryczku lub z samobójczą kulą w głowie, jak Kiriłow. Albo też się nawraca, jak Raskolnikow. Ale tu właśnie leży problem. Bo w realnym świecie z pewnością znamy osobiście kogoś, komu przypadki Soni Marmieładowej czy księcia Myszkina dały impuls do głębokich rozrachunków z własnym sumieniem. Ale czy znamy kogokolwiek, kto zainspirowany losem tych postaci doznał autentycznego, głębokiego nawrócenia? Albo nawet kogoś, kto dobrze wiedząc o wrodzonej ułomności człowieka potrafi zatrzymać się w zachwycie nad surowym pięknem rozgwieżdżonego nieba? I robi to właśnie dzięki lekturze Dostojewskiego?
Świętość bohaterów rosyjskiego pisarza jest tym rodzajem aury, w której istnienie w głębi serca się nie wierzy. Jest nieosiągalnym ideałem. A wiara w nieosiągalny ideał prowadzi do fatalizmu. Ten zaś – do pokusy przyłączenia się do ziemskiego zwycięzcy. Bo przecież „wszyscy dawno już lecą w dół i dawno wiedzą, że nie ma o co się zaczepić”.
Cytaty z „Biesów” w tłumaczeniu Tadeusza Zagórskiego, z „Ojców i dzieci” w tłumaczeniu Joanny Guze.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.
