Prezydent Sri Lanki uciekł dopiero co wojskowym samolotem na Malediwy wraz ze swoją rodziną i najbliższym otoczeniem. Uratował zapewne w ten sposób życie, bo gdyby dorwał go rozwścieczony tłum, wątpliwe, czy Gotabaya Rajapaksa uszedłby z życiem. O Sri Lance i tamtejszym masowym buncie mówi się w Polsce w głównych mediach niewiele – a szkoda, bo jest to poglądowy przykład tego, do czego może doprowadzić centralnie planowana gospodarka w połączeniu z narzucaniem „zielonych” pomysłów w rolnictwie.
Gospodarczy upadek Sri Lanki, na której warunki dla rolnictwa są po prostu doskonałe, nastąpił z powodu wprowadzenia w życie absurdalnej koncepcji przestawienia wszystkich upraw na „zielone” tory, co oznaczało między innymi rezygnację z nawozów. Zakaz ich importu wprowadzono zaledwie w kwietniu ubiegłego roku. Pod wpływem protestów nieco go rozluźniono w listopadzie, ale nie przywrócono rządowych subsydiów, co sprawiło, że nawożenie stało się horrendalnie drogie. To z kolei – nietrudno było taki skutek przewidzieć – zaowocowało radykalnym spadkiem plonów i koniecznością m.in. importu ryżu, choć od 17 lat wyspa była w tej dziedzinie nie tylko samowystarczalna, ale też była eksporterem. Tymczasem produkcja w ciągu zaledwie pół roku spadła o 20 proc., wymuszając konieczność importu za niemal pół miliarda dolarów. Ceny ryżu wzrosły o 50 proc. Najbardziej ucierpieli mali rolnicy, uprawiający po kilka hektarów. Ich plony spadły nawet o 60 proc. Do tego doszła nieprzemyślana polityka inwestycyjna, w ramach której finansowano nikomu niepotrzebne, spektakularne projekty, oparta na druku pustego pieniądza. Czerwcowa inflacja sięgnęła 50 proc. Ceny żywności wzrosły o 80 proc. Zaś rządowy plan, który do tej katastrofy doprowadził, nosił tytuł „Widoki pomyślności i chwały”. Brzmi znajomo?
Możemy myśleć, że Sri Lanka, dawny Cejlon, leży tysiące kilometrów od nas, w innej strefie kulturowej i ekonomicznej. Że nas to nie dotyczy. Zapewne w takiej intensywności i rozmiarze jak na sąsiadującej z Indiami wyspie – faktycznie nie. Ale nie łudźmy się: pewne mechanizmy są uniwersalne.
Europejski zielony ład dla rolnictwa, wspierany zawzięcie przez polskiego komisarza Janusza Wojciechowskiego i w zasadzie także przez partię rządzącą, to to samo, co narzucił swoim obywatelom prezydent Rajapaksa, może w nieco łagodniejszej formie. W połączeniu z fiskalną lekkomyślnością, manią wielkości, centralnie planowaną gospodarką (państwo jest najważniejsze – skąd my to znamy?) i pogarszającą się międzynarodową koniunkturą musiało to dać taki skutek, jaki dało.
W tym samym czasie w Holandii trwają brutalnie tłumione protesty rolników. Symbolem stała się już scena, gdy policjant całkowicie bez powodu strzelał do odjeżdżającego już spod policyjnej blokady ciągnika, kierowanego (legalnie) przez 16-latka. Holenderscy rolnicy, wyzywani od „dupków” i „śmieci” przez premiera Marka Ruttego, bronią się przed programem elegancko nazwanym „Programem terminacji gospodarstw hodowlanych”, który oficjalnie ma służyć ochronie klimatu poprzez zmniejszenie emisji tlenków azotu. Faktycznie – co nie jest żadną tajemnicą, bo przedstawiciele rządu mówią o tym w zasadzie otwarcie – chodzi o to, żeby wyrzucić rolników z ich ziemi, bo trzeba tam pobudować nowe pasy startowe lotniska, nowe supermarkety czy osiedla. A wszystko to w czasie, gdy światu grozi kryzys żywnościowy, a holenderscy farmerzy mają jedne z najwydajniejszych gospodarstw na świecie. Wbrew pozorom wydarzenia z okolic Amsterdamu, Hagi czy Utrechtu łączą się z tymi z okolic Kolombo, Negombo czy Galle. I tu, i tam pretekstem są szalone zielone idee samozwańczych zbawców ludzkości. I tu, i tam ludzie wychodzą na ulice, żeby bronić w gruncie rzeczy zdrowego rozsądku.
W polskiej historii zapisało się powstańcze hasło naszych chłopów: „żywią y bronią”. Coraz bardziej okazuje się, że jest to hasło o uniwersalnym wydźwięku. Przy czym dzisiaj rolnicy w wielu miejscach świata bronią nas przed zielonym fanatyzmem, wpędzającym nas nieuchronnie w ubóstwo i cofającym cywilizacyjnie o dekady.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.