Słowo „roztropność” jest rzadko używane nie dlatego, jak mi się zdaje, że stało się archaiczne; raczej: zaczęło się wydawać archaiczne, ponieważ jest rzadko używane, a jest rzadko używane, ponieważ niewiele jest dookoła nas roztropności. I chyba mało kiedy widać to tak wyraźnie jak w momentach największych napięć.
Trzy są tedy rodzaje dyspozycyj, z których dwie są wadami (pierwsza z powodu nadmiaru, druga z powodu niedostatku), jedna zaś, a mianowicie zachowanie właściwej miary, jest zaletą; wszystkie te dyspozycje wzajemnie się sobie poniekąd przeciwstawiają, ile że obie skrajności przeciwne są zarówno środkowi, jak i nawzajem między sobą, środek zaś jest przeciwieństwem obu skrajności […]
Tak pisze Arystoteles w II Księdze „Etyki nikomachejskiej”, w rozdziale „Przegląd poszczególnych cnót”. Zachowanie właściwej miary, które Stagiryta oznacza jako cnotę w przeciwieństwie do skrajności, można po polsku nazwać pięknym, a rzadko dziś używanym określeniem: roztropność. Słowo „roztropność” jest rzadko używane nie dlatego, jak mi się zdaje, że stało się archaiczne; raczej: zaczęło się wydawać archaiczne, ponieważ jest rzadko używane, a jest rzadko używane, ponieważ niewiele jest dookoła nas roztropności. I chyba mało kiedy widać to tak wyraźnie jak w momentach największych napięć.
W ciągu zaledwie kilku miesięcy świat wokół nas ze stabilnego stał się skrajnie niestabilny i wydaje się, że grozi lada chwila wybuchem. Czas covidowych wygibasów i nonsensów z 2020 czy 2021 r. zaczyna prawie wywoływać nostalgię jako mimo wszystko okres utraconej względnej równowagi. W tych okolicznościach roztropność powinna być towarem szczególnie poszukiwanym, a już zwłaszcza u rządzących.
Zresztą to właśnie u nich jest ona największą cnotą, a powinna być też absolutnym wymogiem dobrego rządzenia. Można zrozumieć, gdy roztropności brakuje zwykłym obywatelom. Oni mają prawo popadać w emocje i przede wszystkim – jako niedecydujący o wspólnocie, którą jest państwo wraz ze wszystkimi jego mieszkańcami – mają prawo cierpieć na niedostatki roztropności. Konsekwencje jej braku ponoszą bowiem tylko oni sami lub ich najbliższe otoczenie, a nie całe państwo. Co innego politycy. Jeżeli oni pozwalają sobie na emocjonalność, brak namysłu i nieroztropność, cierpi wskutek tego cała zbiorowość.
Tydzień temu pisałem w tym miejscu o szerszym obrazie sytuacji na świecie, jedynie delikatnie go naszkicowując. Tamten tekst powstał przed ogłoszeniem mobilizacji w Rosji, przed wybuchem masowych protestów w Iranie, przed zagadkowymi plotkami o rzekomym zamachu stanu w Chinach oraz przed najprawdopodobniej celowym uszkodzeniem gazociągów, prowadzących z Rosji do Niemiec. A przede wszystkim przed wypowiedzianą przez Władimira Putina i lekko tylko zawoalowaną groźbą wykorzystania w konflikcie taktycznej broni jądrowej. Ta ostatnia kwestia właśnie w kontekście mobilizacji zmienia obraz sytuacji najbardziej.
Od polskich przywódców od początku konfliktu oczekuję roztropności. Nie dostaję jej jednak. Był tylko jeden moment, gdy taki roztropny odruch się pojawił – chodziło wówczas o propozycję dostarczenia Ukrainie bezpośrednio z Polski naszych MiG-29. Był to jednak tylko rozbłysk, który szybko zgasł. Od tamtego momentu można odnieść wrażenie, że na arystotelesowskiej skali nasi politycy – głównie z obozu władzy, z panem prezydentem na czele, ale również wielu z opozycji – nie tylko dobili do skrajności nadmiaru, ale nawet starają się chwilami przesunąć ostateczną jej granicę jeszcze dalej. Arystoteles w „Etyce nikomachejskiej” podaje nawet przykład takiej skrajności: zuchwalstwo. Tak się składa, że przykład idealnie pasujący do naszej sytuacji.
Wygląda to trochę tak, jakby polityczna elita umówiła się, że uzna wszelkie negatywne dla nas scenariusze rozwoju sytuacji za z definicji niemożliwe. Tak jakby sprawy mogły pójść dla Polski wyłącznie w dobrym kierunku. Czy przykładowo Putin może użyć broni jądrowej? Nie, a nawet jakby użył – zapewnia pan prezydent – to odpowiedź naszych sojuszników będzie druzgocąca. Nie wiem, jak ma mnie to pocieszać, ale przede wszystkim nie widzę w takim dictum ani śladu roztropności.
Roztropny polityk tydzień temu powstrzymałby rozpędzone konie i uznałby, że jednak okoliczności się zmieniły. Zapewne trzeba nasze założenia i strategię przemyśleć, może przebudować, a może nawet stworzyć od nowa. Przede wszystkim zaś – co jest podstawowym obowiązkiem polskiego polityka – należy dbać o własne państwo oraz obywateli i im o tym powiedzieć. Zapewnić ich, że o tym się właśnie myśli i to mając na uwadze – planuje dalsze poczynania. To także jest element roztropności. Ta dbałość może nawet oznaczać decyzje, które będą sprzeczne z emocją tychże samych obywateli, ale właśnie od tego są politycy.
Nie miejsce tu, żeby prezentować konkretne alternatywne propozycje, bo też nie o tym jest ten felieton. On jest o braku roztropności. O tym, że gdy po raz kolejny przed kamerą, na scenie czy na trybunie pojawia się ktoś z obozu władzy, można bez pudła założyć, że jego mowa będzie buńczuczna, pełna brawury, lekceważąca zagrożenia. Że nie będzie w niej śladu namysłu nad pogarszającą się dla nas sytuacją, a jeśli wzmianka o tym się nawet znajdzie, to na zasadzie pustego retorycznego chwytu.
Starając się uchwycić dłuższą perspektywę, można by zadać sobie pytanie, czy zawsze na roztropności nam nie zbywało czy też był jakiś moment, kiedy ją w naszych dziejach pogubiliśmy? Bo przecież – powiedzmy szczerze – takich mamy polityków, jakich sobie wybieraliśmy i jakim pozwoliliśmy naszą scenę polityczną zawłaszczyć. Jeśli mogą się oni nie kryć z brakiem roztropności – ba, nawet się nim popisywać, jakby stanowiło to cnotę – to znaczy, że takie są oczekiwania publiki. Czy zawsze tak było? Pozostawiam to do namysłu P.T. Czytelnikom.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego