„Wszyscy jesteśmy Lepperami”. Taki dam tytuł mojej recenzji – oświadczyłem żonie, kiedy szliśmy od dworca do budynku sceny MOS. Na nową produkcję Teatru Słowackiego w Krakowie zmierzałem z bardzo silnym oczekiwaniem tego, co chcę dostać w cenie biletu. Wyszedłem z mieszanką zawodu i zaskoczenia. I to chyba dobrze, bo jest to najbardziej adekwatny zestaw uczyć, jakie powinna wywołać jakakolwiek inscenizacja kolei losu Andrzeja Leppera i jego partii.
„Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć”
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Scena MOS
Tekst: Jarosław Murawski. Reżyseria: Marcin Liber
Premiera: 29.09.2023
Czego chciałem
Trudno o lepszy materiał sceniczny. Przewodniczący Samoobrony był jednym z tych, którzy najlepiej w Polsce przyswoili sobie myśl, że polityka jest teatrem, i potrafili wyciągnąć z tego praktyczne wnioski. Logicznym jest więc, aby po latach tamten performance polityczny przetworzyć w sceniczny. Taką próbę już zresztą podjęto: w 2016 r. Teatr Polski w Bydgoszczy wystawił sztukę „Tu Wersalu nie będzie!”. Nie widziałem, więc nie jestem w stanie jej porównać z obecną produkcją „Słowaka”.
Marzyło mi się, żeby historię upadłego trybuna ludowego wyszlifować w zwierciadło, w którym mogłaby się przejrzeć III RP. Po 34 latach demokracji wszystkie elektoraty i partie, choć każda na swój sposób i w swoim kostiumie, powielają lepperowski mental i metodę. Różnica sprowadza się do jednego: populizm przestał być przeciwko systemowi, a stał się warunkiem sine qua non funkcjonowania w jego ramach.
Tak, popadam czarnowidztwo, ale trudno było nie popaść po ostatniej kampanii wyborczej, która swoją obrzydliwością przebiła wszystkie poprzednie. A tak się złożyło, że do teatru poszedłem w pierwszy weekend po wyborach. We foyer i na widowni buzowało jeszcze od euforii wywołanej przez zwycięstwo uśmiechniętej Polski.
Lepper w jego własnych słowach
Przedstawienie „Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć” miało swoją premierę 29 września tego roku. Wyreżyserował je Marcin Liber, a autorem tekstu jest Jarosław Murawski. Obaj panowie na przestrzeni ostatniej dekady wielokrotnie już ze sobą współpracowali.
Trzeba zaznaczyć, że istotną część tego, co słyszmy ze sceny, stanowi nie tekst własny Murawskiego, ale cytaty z wodza „Samoobrony” i jego akolitów z jednej strony, a politycznych wrogów z drugiej, ekscerpowane i parafrazowane z setek prasowych wywiadów, nagrań, sejmowych wystąpień, a także zeznań i podsłuchów. Pierwotnym zamierzeniem było nawet, aby taka kompilacja stanowiła 100% treści mówionych, na szczęście jednak sami twórcy doszli do wniosku, że byłoby to mało strawne.
Jest to także spektakl muzyczny. Na scenie występuje na żywo dwuosobowy zespół Nagrobki (Maciej Salamon i Adam Witkowski), który oferuje nam muzykę w poetyce rapu z dużą domieszką punk rocka, utrzymaną w posępnej tonacji i z drapieżnymi tekstami. „Będziemy wisieć albo siedzieć” – raz po razie wraca w nich memento, które przypomina ostateczny los Leppera i niejednego z członków Samoobrony.
To nie jest inscenizowana biografia
Przestrzenią, gdzie to wszystko się rozgrywa, jest scena MOS (Małopolski Ogród Sztuki). Jej profil działalności został zareklamowany na stronie www tymi słowami: „To najbardziej eksperymentalna przestrzeń Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Tutaj widz może zerwać ze swoimi przyzwyczajeniami i spróbować odnaleźć się w sytuacji wymagającej interakcji z twórcami. Artyści, działając na styku wielu sztuk, szukają inspiracji w różnych obszarach artystycznych, ze szczególnym uwzględnieniem muzyki oraz elementów wizualnych. MOS łączy dźwięk, teatr, sztukę instalacji i multimediów”.
W tak zarysowany program „Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć” w pełni się wpisuje. Postawmy zatem sprawę jasną: jeżeli ktoś gustuje w konwencjonalnym teatrze i nie trawi nowomodnego „artyzmu”, to oglądanie dzieła Murawskiego i Libera będzie dla niego doświadczeniem męczącym. To nie jest to spektakl biograficzny o Andrzeju Lepperze. Jego nazwisko (jak i prawie żadne inne) nie pada ze sceny ani razu. Nie mamy tu w ogóle do czynienia ze spójną narracją, która by miała określone personae dramatis i fabułę. Kolejne epizody dwóch dekad lepperiady wprowadzane są bez szacunku dla kolejności wydarzeń, przenikają się ze współczesnością i czasem zaprzeszłym lub w ogóle pozostają zawieszone poza czasem i historią.
Miedzy czarną a białą legendą
Nie ma czego na „Lepperze” szukać ten, kto albo nie pamięta pierwszych dwudziestu lat III RP z autopsji, albo się przedtem nie dokształci. Sam musiałem tak zrobić, ponieważ zachowałem w pamięci młokosa (rocznik 1990) dobrze tylko ostatni etap kariery Leppera. Przy tej okazji zauważyłem, że w wydawniczym mainstreamie niewiele jest w książek o wodzu Samoobrony i są one dość płytkie. W sumie to nie dziwi, nie od dzisiaj bowiem wiadomo, że w III RP raczej nie lubi się pisania zbyt dociekliwych, współczesnych biografii.
Ostatecznie sięgnąłem po reportaż „Lepperiada” Marcina Kąckiego z 2013 r. Dostarczył mi potrzebnego faktograficznego zasobu, przedstawionego jednak w jednoznacznie ”gazetowowyborczym” świetle. Dla równowagi sięgnąłem do apologetycznych artykułów Remigiusza Okraski i Jarosława Tomasiewicza z anty-establishmentowego „Nowego Obywatela”, pisanych niedługo po śmierci Leppera.
Daje to dobry ogląd nad dwa bieguny interpretacji tej postaci. Znacie? To posłuchajcie jeszcze raz. Dla (post)inteligenckich elit III RP jest kwintesencją wzgardzonej przez nich czarnosecinnej Polski: kołtuńskiej, roszczeniowej i nacjonalistycznej, a ponadto prefiguracją zła jeszcze większego, czyli kaczyzmu. W kontrze do tej czarnej legendy prosocjalni kontestatorzy „Republiki Okrągłego Stołu” tworzą wokół Leppera białą legendę zgnojonego przez establishment ludowego trybuna, który, być może, popełniał błędy, ale rozgrzesza go to, że był autentyczną manifestacją słusznego gniewu klasy ludowej.
Prawda o przewodniczącym Samoobrony, wbrew ludowej mądrości, nie leży może pośrodku, ale na pewno gdzieś pomiędzy dwiema legendami. Skoro jednak krakowski spektakl nie jest inscenizowaną biografią, czuję się zwolniony od oceny tego, czy wymierza on – lub oddaje – Lepperowi sprawiedliwość we właściwych proporcjach.
Pomimo swoich lektur i odświeżenia faktografii i tak nie zawsze potrafiłem połączyć tego, co się dzieje na scenie, z tym, co, kto i kiedy powiedział lub zrobił w rzeczywistości. Na dodatek pewne sytuacje sceniczne nigdy w realu nie zaistniały, a ich sens metaforyczny mi, prostolinijnemu adeptowi historii, umykał. No cóż, Klio z Melpomene, muzy historii i dramatu, rzadko chodzą pod rękę.
Obrazowanszczina pastwi się nad trupem?
„Bohaterem” zbiorowym spektaklu jest bezimienna trzoda działaczy „Samoobrony”, czasami występująca jako emanacja klasy ludowej i post-pańszczyźnianej, katolickiej polskości w ogóle. Animalna terminologia jest jak najbardziej na miejscu, bo postaci te wchodzą na scenę jakby wieprze, choć poprzebierane w waciaki i stańczykowskie czapki (twórcy raz po razie uznali za stosowne przypominać, że jesteśmy w Krakówku…). Po chwili przywdziewają garnitury i krawaty, ale są to dla nich tylko kostiumy, pod którymi skrywają swoją prawdziwą, zwierzęcą naturę.
Żaden z ośmiorga aktorów i aktorek nie ma przypisanej roli i każdy z nich raz po razie staje się Lepperem albo którymś z barwnej, choć nigdy nienazywanej z imienia, menażerii działaczy Samoobrony (Pamięta ktoś jeszcze nazwiska takich tuzów jak Łyżwiński, Maksymiuk, Beger i Hojarscy?). Są to indywidua moralnie i estetycznie odrażające, które zasypują kontur Polski zbożem, a potem szukają pod nim Sejmu, aby na niego, pardon le mot, nasr…ć. Aby dodać temu wszystkiemu posmak bluźnierstwa, chyba obowiązkowego w „odważnym” polskim teatrze, adorują maryjnym „Salve” wielką kukłę maciory, która zostaje zawieszona nad sceną i wisi tak przez cały spektakl.
W pierwszym więc wrażeniu jawi się to wszystko jako modelowy seans pychy i pogardy Sołżenicynowskiej obrazowanszcziny, czyli epigonów inteligencji, którzy swój wysoki status łączą z pogardą dla ludu, któremu rzekomo chcą przewodzić.
Ileż małości trzeba, aby grubo dekadę po śmierci Leppera wyciągać z trumny jego truchło tylko po to, aby je znowu postawić pod pręgierzem i przypomnieć sobie, jak się kiedyś tego chama baliśmy i gardziliśmy nim jednocześnie. Poprzez ten akt przemocy symbolicznej można odnowić swoje poczucie wyższości nad milionami małych Lepperów, którzy ciągle jeszcze stoją na drodze do Polski światłej, świeckiej i światowej.
Między młotem chamofobii i kowadłem chłopomanii
Murawski i Liber wiedzieli, jak mniemam, że taki właśnie festiwal pogardy ukontentowałby niemałą część ich publiki, rozumieli jednak również to, że jeżeli temu ulegną, ściągną na siebie z kolei gromy kolegów i recenzentów użądlonych chłopomanią. Mnoży się ich bez liku wskutek ostatniego „zwrotu ludowego” i coraz głośniej krzyczą na każdy, prawdziwy lub urojony, przejaw kulturowej dyskryminacji klasy ludowej. Autorzy postanowili zatem zjeść ciastko i mieć ciastko, więc najpierw po całości upodlili polski lud, a potem z równym zapałem zaczęli własny paszkwil dekonstruować.
Dekonstrukcja te realizowana jest poprzez publicystyczne wstawki, którymi gęsto cały spektakl jest przetkany. Aktorzy zwracają się w nich wprost do publiczności i próbują, albo przynajmniej udają, że próbują, wciągnąć ją do interakcji i stawiać w niekomfortowej sytuacji. Ze sceny więc pada pytanie „Czy twórcy tego spektaklu są klasistami? […] Czy my mamy prawo opowiadać o wsi, o ruchu ludowym? Czy ja się będę z tego spowiadał? A jak będę, to komu? Prawicy, czy lewicy? […] Ja bym chciał się zmieścić gdzieś pomiędzy chamofobią a chłopomanią, ale obawiam się, że nie ma nic pomiędzy”.
Zgodnie z tą konstatacją w czasie spektaklu wahadło emocji odchyla się raz po razie od jednej karykatury do drugiej. I tak głos „ludu” poucza elitarną widownię: „Ojczyzna nasza, tj. lud polski, zawsze była odłączona od ojczyzny szlachty […] Jeżeli było jakieś zetknięcie między krajem szlachty polskiej a krajem ludu polskiego, to była to styczność, jaka zachodzi między zabójcą a ofiarą”. I znowu chciałoby się na takie kaznodziejstwo przewrócić oczyma, bo to popłynięcie z nurtem mody mocno już przechodzonej, a w polskim teatrze obecnej przynajmniej od „W imię Jakuba S.” Pawła Demirskiego z 2011 r.
Ale to nie wszystko. Dochodzi nawet do tego, że aktorzy wprost żądają od widzów przeprosin za pańszczyznę. I zostają one wymuszone, choć od razu obnaża się absurdalność takiego aktu. Bo przecież i widzowie, nawet ci krakowscy, „wszyscy są z chłopa”, a takie przeprosiny są spóźnione o 150 lat i w gruncie rzeczy „ch… dają” (cytat) współczesnej wsi, którą interesują realne problemy, takie jak zapaść komunikacji publicznej, czy wymuszona bezżenność wskutek odpływu młodych kobiet do miast.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
BRZYSKA: Nie tylko nagość i prowokacja – o klasycznym teatrze współczesnym
KOCZAJ SChr: Wokeistowskie źródła pociechy
WARZECHA: Publiczne pieniądze i dziedzictwo kulturowe
Nie przepraszam za pańszczyznę
Ja sam nie wymamrotałem pod nosem słowa „przepraszam”. Mam komfort tego, że moja własna wyobrażona pamięć przodków immunizuje mnie na ludowy zwrot, przynajmniej w jej polskim kostiumie. Ślązacy inne mieli folwarki, inną szlachtę i inne drogi do unarodowienia, więc całe to wypominanie, kto był panem, a kto chamem, średnio ma u nas rację bytu.
Patrzę zatem na to polskie miotanie się na zasadach obserwacji uczestniczącej, jak, toutes proportions gardées, Bronisław Malinowski na Papuasów. I widzę, że całe to kajanie się za pańszczyznę zakrawa na kabotyństwo. Nie chodzi nawet o to, że genetyka jest nieubłagana, i w żyłach wszystkich, nawet tych z nazwiskami na „ski”, płynie pomieszana krew, i szlachecka, i chłopska (ta druga gdzieś w 90%).
Przede wszystkim fiksacja na tym, co minęło bezpowrotnie 150 lat temu, to wygodna wymówka dla epigonów inteligencji na niezajmowanie się tym, co tu i teraz, czyli aktualnymi problemami aktualnego „ludu”.
Najłatwiej mi to przedstawić w pisarstwie historycznym. Wystarczy pewne porównanie. W 1980 r. amerykańską historiografią wstrząsnęła „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych”. Jej autor, Howard Zinn, poprowadził narrację od Kolumba do czasów możliwie sobie najbliższych, czyli lat 70-tych XX w., a wraz z kolejnymi edycjami stale ją aktualizował.
A w Polsce? W 2020 r. wyszła „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego, który otwarcie i wielokrotnie powołuje się na inspiracje Zinnem. Narracja Leszczyńskiego dociągnięta jednak została tylko do 1989 r., czyli autor oddzielił się od opisywanej historii otuliną ponad 30 lat, ledwo zasygnalizowanych frazesem „III RP nie spełniła emancypacyjnych obietnic elit formujących »Solidarność«…”
Także dla tak zawężonych ram czasowych przyjęte przez Leszczyńskiego proporcje są wyraźnie przesunięte na korzyść zamierzchłej historii. Większość jego książki zajmuje opis systemu folwarczno-pańszczyźnianego, jego genezy, rozwoju i demontażu. Mniej lub bardziej udolni imitatorzy Leszczyńskiego poszli tym właśnie tropem i dostaliśmy prawdziwy wysyp historii pańszczyzny, „chamstwa” i polskiego „niewolnictwa”. Dzieje się to z uzasadnieniem, że w myśl Braudelowskiego „długiego trwania”, dziedzictwo pańszczyzny ciągle determinuje obecne relacje między klasą rządzącą i klasą ludową. Być może tak jest.
Nie zmienia to faktu, że „ludowa historia III RP”, a składa się na nią nie tylko lepperyzm, ale choćby poakcesyjny exodus na londyński zmywak, wciąż czeka na swojego Howarda Zinna.
Przypomina to wszystko pamiętną scenę warszawskiego salonu w III części „Dziadów”. Beneficjenci Królestwa Kongresowego pouczają młodych gniewnych, że nie należy pisać na zbyt aktualne tematy: „Jak opiewać [w]spółczesne wypadki? Zamiast mitologiji są naoczne świadki […] – Wieleż lat czekać trzeba, nim się przedmiot świeży, jak figa ucukruje, jak tytuń uleży? – Ze sto lat”.
W tym kontekście zaproponowana nam przez Murawskiego i Libera opowieść o lepperyzmie, „cukrująca się” od lat zaledwie kilkunastu, to ożywczy powiew. Niemałej satysfakcji dostarcza też, że przy okazji wykpiwa się inteligenckie zamiłowanie do samobiczowania. „Chłosta to polska tradycja” – palnął kiedyś Lepper, choć co innego miał wtedy na myśli.
Anty-mit III RP?
Obaj panowie z zapałem wbijają szpilki również w musical „1989”, choć jest to takie przekomarzanie w rodzinie. Obydwa spektakle wyprodukowane przecież zostały przez ten sam Teatr Słowackiego, a nawet współdzielą ze sobą część obsady. Nie sposób porównywać obie produkcje, bo to koncepcyjnie zupełnie inne teatry i w innej skali zrealizowane. Musical, pomysłu Marcina Napiórkowskiego, reklamowany jest jako polski „Hamilton” i stanowi produkcję wystawną, a do tego znacznie bardziej lekkostrawną, bo trzyma się popularnej konwencji i linearnej fabuły.
Niemniej, twórcy „Leppera” bardzo chcieli, aby ich dzieło było odebrane jako votum separatum wobec przedstawionego w „1989” „pozytywnego mitu” założycielskiego nowej Polski. III RP w wizji Murawskiego i Libera jawi się jako kolejna niedotrzymana obietnica egalitaryzmu, która polskiemu ludowi jest składana przy każdym kolejnym narodowym zrywie. Ze sceny pada więc taki wyrzut: „Ja nikomu niczego nie obiecywałem, to mi obiecywano. Że jak pomożemy, to: ulżenie w niedoli, wyrównywanie szans, podzielenie się wygraną, szacunek i akceptacja. Nam to co kilkadziesiąt lat od kilkuset lat obiecują. A jak się na nasze nieszczęście damy przekonać […], ryj komu trzeba obijemy […], to się z towarzysza i kolegi znów chamami stajemy”.
Porównując „Leppera” i „1989” uderzyło mnie również odmienne podejście do Kościoła i katolicyzmu. W pisanej dla portalu Klubu Jagiellońskiego recenzji „1989” zauważyłem, że w „pozytywnym micie” III RP ogromna i pozytywna rola Kościoła w mobilizacji społecznej tamtej epoki została zredukowana do kilku zdawkowych aluzji, a Jan Paweł II, ikona tamtej epoki (i to najdosłowniej, skoro to jego portret wisiał na stoczniowej bramie), w ogóle został wygumkowany z przestrzeni symbolicznej.
Tymczasem Murawski i Liber w chyba każdym swoim spektaklu z upodobaniem kręcą antykatolicką korbą i nie inaczej robią w „Lepperze”. Spektakl wielokrotnie i z ostentacją chłosta kościołkowy obskurantyzm i hipokryzję ludowego katolicyzmu. Trudno tej chłoście odmówić faktograficznej postawy, ponieważ wśród masek ubieranych przez Leppera była też religijność na pokaz, włącznie z żenadą w postaci błagalnej pielgrzymki na Jasną Górę, którą próbował zatrzeć złe wrażenie po seks-aferze.
Twórcy „Leppera” nie odpowiadają za to, co jest, a czego nie ma, w spektaklu Napiórkowskiego i vice versa, ale w szerszej perspektywie różnica podejścia daje do myślenia.
W jednym i tym samym teatrze, dla zbliżonej widowni wystawia się równolegle dwa spektakle, które pretendują do przekazania jakiejś prawdy o najnowszej historii Polski. I okazuje się, że w teatrze można o Kościele mówić źle, albo nie mówić o nim wcale. Tertium non datur.
Jak pisałem na wstępie, z „Leppera” wychodziłem trochę zawiedziony i trochę zaskoczony, ale przynajmniej nie drażnił mi dziąseł posmak landrynek, który towarzyszył mi po „1989”. Rozdrapywanie ran III RP, nawet jeśli wybiórcze i mocno odrealnione, okazało się ciekawsze niż mitologizowanie jej początków, a karykaturalna chłosta postinteligencji to zdecydowanie bardziej zabawne widowisko niż masowanie jej obolałego ego.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.