Tak się składa że postać Karola Wojtyły, czy komuś się to podoba, czy też nie – tkwi w samym środku zarówno najnowszej polskiej historii, jak i modelu polskiego Kościoła. I nasze gorące spory w pewnym momencie wprost nie mogły o jego osobę nie zahaczyć.
Przekornie nawiązuję tytułem do znanego eseju Jana Błońskiego, opublikowanego w 1987 r. w „Tygodniku Powszechnym”. Robię to zresztą nie po raz pierwszy, bo to figura nośna i chyba ponadczasowa. Błoński nawiązał do wiersza Miłosza opisującego jak to nasi rodacy, patrząc na mury płonącego getta, pogrążali się w beztroskiej zabawie. A ta zabawa była wręcz kpiną z tragedii żydowskiego powstania. Polsko-żydowskiego, ale to już inny problem. W każdym razie i Miłoszowi i Błońskiemu chodziło o to, że pełne dystansu lub drwiny opinie na temat owego desperackiego zrywu eo ipso wystawiały moralne świadectwo nie tyle Żydom, ile samym opiniodawcom.
Spróbujmy jednak pójść nieco dalej i odpowiedzieć na pytanie, co skłoniło Polaków, niektórych Polaków, do śmiania się z „palących się Żydków”? Śmiali się, bo byli sadystami? Wszyscy? Proszę wybaczyć, ale tak prostackie wyjaśnienie mi nie wystarcza. Aby się długo nie rozwodzić – nie o Żydach przecież tu piszę – odpowiem od razu: śmiali się, bo tym złym śmiechem odreagowywali swoje na Żydów oburzenie. „Dobrze wam tak!” Czy było to oburzenie słuszne, to już zupełnie inna sprawa.
Dochodzimy tu do uniwersalnej ludzkiej cechy. Pewne wady, których korzenie tkwią w każdym z nas, lubimy przypisywać in toto pewnym ludzkim zbiorowościom. I z reguły są to grupy przez nas nielubiane. To nie my, tylko oni – możemy wtedy powiedzieć, a to już pierwszy, zdecydowany krok do etapu oburzania. Bo przecież łatwiej jest się oburzać, niźli bić we własne piersi. Obie postawy, nominalnie w równym stopniu, są odżegnaniem się od zła. Tyle tylko że łatwiej to zrobić „po taniości”. I wtedy – hulaj dusza! Teraz wystarczy jedno uderzenie prętem w mentalną klatkę, by natychmiast rozległ się wrzask oburzonych do żywego małp.
Taką sytuację mamy w kraju właśnie obecnie. Popatrzmy: jeżeli w ogóle istnieje coś takiego jak archetyp polskości, to jest on obiektem gorącego polskiego sporu. Bardziej jeszcze odeń gorący spór dotyczy Kościoła, które to pojęcie my, społeczność podobno w większości katolicka, ostatnio pod wpływem medialno-politycznego żargonu pozwoliliśmy sobie zeksternalizować.
Kościół, ten zły Kościół – to przecież nie my, tylko oni. Biskupi, hierarchowie, księża, w każdym razie „oni”, nie my. I zło, które ten zepsuty Kościół czyni, możemy teraz z czystym sumieniem potępić.
Tak się składa że postać Karola Wojtyły, czy komuś się to podoba, czy też nie – tkwi w samym środku zarówno najnowszej polskiej historii, jak i modelu polskiego Kościoła. I nasze gorące spory w pewnym momencie wprost nie mogły o jego osobę nie zahaczyć.
Źle albo wcale
De mortuis nihil nisi bene – o zmarłych, jeśli już mówimy, to tylko dobrze: przypominam tę starą zasadę bynajmniej nie po to, by biadolić nad jej złamaniem. Owszem, o świętej pamięci Karolu Wojtyle lwia część „opiniotwórczych środowisk” zaczęła mówić nagle, i z reguły nie są to zdania pochlebne. Zwraca moją uwagę co innego: milczenie, którym do niedawna otaczaliśmy jego pamięć. Nie było to milczenie dobre. Przeciwnie, cisza wokół tej postaci, jaka zapadła niedługo po jej zgonie, jeśli skonfrontować ją z nieusuwalnym rzekomo śladem, jaki pozostawiła na kartach naszej najnowszej historii, była tak przykro dojmująca, że zagłuszyć ją mógł tylko hałas naszych codziennych sprzeczek. I zagłuszał.
Teraz wielu z nas mówi o nim jak o osobie wcześniej nieznanej. Albo precyzyjniej: jak o bajecznym herosie ze szkolnych czytanek, którego chwalebny życiorys weryfikuje współczesna nauka. Lub koryguje współczesna poprawność, jak w przypadku Bogu ducha winnego Mieszka Pierwszego, o którym jakiś czas temu pewna pani senator orzekła, że „zapewne palił i gwałcił”. Ale Jan Paweł II nie żył tysiąc lat temu, spora część Polaków żywo go pamięta, zaś całkiem spory odsetek deklaruje, nawet dzisiaj, że płakał podczas transmisji jego pogrzebu. Skąd wzięło się to milczenie i skąd teraz tak nagła potrzeba jego zagadania?
Piszę te słowa na trzy tygodnie przed terminem marszu „w obronie dobrego imienia”. Jego inicjatorzy chcą w ten sposób wyrazić protest przeciw, jak mówią, atakowi na pamięć o papieżu. Z kolei zwolennicy rewizji tej pamięci, a ich gronie prawie wszystkie ośrodki opiniotwórcze chcące uchodzić za światłe i rozumne, zarzekają się że żadnego ataku tutaj nie ma, jest tylko wysiłek dotarcia do prawdy.
Czyżby? Wszystkich zbulwersowanych „nowymi, szokującymi dowodami” rzekomej nieczułości biskupa Krakowa, a później Rzymu, na krzywdę ofiar seksualnych nadużyć, warto by zapytać: a ogarniają państwo pamięcią pięć ostatnich lat? Już nie mówimy tu o roku 2005 (zagadka: co się wtedy wydarzyło?), tak wysokich wymagań nie stawiajmy, ale o latach kończących drugą dekadę tego stulecia. To wtedy zaczęła się moda na mówienie źle o Wojtyle. Zgoda – uprzedzam polemiczną kontrę – owa moda nie wzięła się znikąd, napędziły ją pytania o postawę papieża wobec afer Groëra, McCarricka czy Degollado. Ale to właśnie wtedy nauczyliśmy się (i szybko przyzwyczaili) mówić o nim głośno TYLKO w niekorzystnym kontekście. Źle albo wcale – odwrotnie jak w cytowanym rzymskim porzekadle. I nie chodziło tam bynajmniej jedynie o kontekst niewyjaśnionych przecież, przynajmniej jeszcze wtedy, kwestii owych afer. Karol Wojtyła nagle stał się passé w całym zakresie swojej bogatej osobowości: począwszy od głoszonej przezeń eklezjologii, skończywszy zaś na osobistych upodobaniach. Od tej pory w wielu gronach wręcz nie wypada mówić o nim pochlebnie. Z przykrej konieczności wspomnę też o setkach żartów i minorum gentium żarcików, jakie na temat Wojtyły pojawiły się wtedy w internecie. Przeważnie w postaci memów. A przykro mi nie dlatego że nie lubię żartów, bo lubię. Nie znoszę wulgarnej estetyki, a nade wszystko banału.
Dopiero na tym gruncie ogólnego dystansu ktoś z premedytacją zaszczepił sadzonki nieufności. Jedna z pierwszych jaskółek tej tendencji, wydana dziesięć lat temu książka Ekke Overbeeka nosiła znamienny tytuł: „Lękajcie się”. To przecież pierwsze, publicznie rzucone słowa Wojtyły po wyborze na papieża, niejako motyw przewodni jego pontyfikatu! Autor, mieszkający w Polsce Holender, musiał zdawać sobie sprawę, że nadając taki tytuł swojej książce godzi nie w rzekome milczenie wokół afer z tym pontyfikatem związanych, ale w samą istotę nauczania Jana Pawła II. I chyba o to mu właśnie chodziło. Tomasz Sekielski, który w 2019 r. opublikował w sieci film „Tylko nie mów nikomu”, świadomie zakończył go kadrem z papieskim portretem, aby zasugerować „kto za tym wszystkim stoi” – a przecież jego dokument oparł się na udowodnionych faktach przemilczania problemu nadużyć nie przez Wojtyłę, ale przez jego sekretarza, Stanisława Dziwisza. Wtedy nie było jeszcze tych „dowodów”, o których teraz wszyscy mówią – a jednak spora część Polaków uwierzyła na słowo takim ludziom jak Overbeek czy Sekielski, gdy ci suflowali nam wniosek: wszystkiemu winien jest Jan Paweł II. Nie o to chodzi by złowić króliczka, ale by gonić go – jak skomentował tego typu kombinacje jeden z moich przyjaciół.
Dziwny to zatem akt oskarżenia, jaki naród wystosował wobec swojego niegdysiejszego duchowego nauczyciela: najpierw zarzut, dopiero potem, niechby nawet pasujące doń, fakty. Czy nie przypomina to nam metod rodem z epoki podobno słusznie minionej?
Altra parte i kardynał Sodano
Aprioryczna chęć oczernienia postaci Jana Pawła II to nie jedyny z kardynalnych zarzutów, jakie stawiam autorom i promotorom tej antypapieskiej kampanii. Bo chyba słowo „kampania” nie jest tutaj nadużyciem? Sugestia jakoby Wojtyła, jako głowa Kościoła katolickiego, stał na czele spisku milczenia, jest kompletnie nieprawdziwa. I to niezależnie od tego, czy w ogóle i do jakiego stopnia uzasadnione okażą się oskarżenia przeciw papieżowi formułowane. Podczas jego pontyfikatu na górnych piętrach kościelnych struktur toczył się bowiem pojedynek, w którym udział brały dwie strony. Wiemy o tym nie tylko z przecieków i półsłówek co mniej dyskretnych purpuratów. „Druga strona” (altra parte po włosku), chroniąca seksualnych napastników i pedofilów w sutannach, to termin, jakim w kręgach osób próbujących rozbić tę mafijną strukturę określano przeciwników. Cztery lata temu użył tego terminu papież Franciszek w odniesieniu do zamrożenia w 1999 r. procesu księdza Degollado, ale już na dwadzieścia lat przed Franciszkiem posługiwano się nim w kontekście sprawy arcybiskupa Groëra. Można oczywiście założyć że to czysty przypadek, lecz chyba podstawowa czujność nakazuje przynajmniej w tę możliwość wątpić. Ten czujności zabrakło „ujawniaczom”, skądinąd tak wyczulonym na wszelkie, nawet wątpliwe poszlaki – jeśli tylko mogą one zdyskredytować Jana Pawła II.
Owszem, niektórzy z łowców sensacji posuwają się wprost do sugestii, że to Wojtyła stał na czele „drugiej strony”. Jako osoba pamiętająca początki akcji na rzecz ofiar seksualnych napaści ze strony księży – a działo się to około 2000 r. – mogę zaświadczyć że w kręgu wtajemniczonych wiedzieliśmy o istnieniu owej „strony”, choć nie znaliśmy jeszcze terminu altra parte. Zdawaliśmy też sobie sprawę, choć nikt nam nie dawał na to dowodów na piśmie, że liderem „drugiej strony” jest watykański sekretarz stanu, kardynał Angelo Sodano.
Wojtyła kontra Sodano – taka była perspektywa tych, którzy nierzadko z narażeniem własnej kariery jako pierwsi próbowali zaalarmować papieża o polskich księżach-drapieżnikach oraz o kryjących ich biskupach. A czasem o przypadkach gdy jedni bywali drugimi – jak w historii Juliusza Paetza.
Ten, arcyważny przecież wątek jest kompletnie pomijany przez „ujawniaczy”. W najnowszej książce Overbeeka „Maxima culpa”, liczącej pięćset stron tekstu głównego, postać kardynała pojawia się… trzykrotnie. Dwa razy marginalnie, natomiast raz Overbeek jednoznacznie, acz bez podania żadnych dowodów twierdzi, że to nie Sodano, ale Wojtyła stał na czele kościelnej szajki kryjącej księży-pedofilów. Na tej podstawie, stosując metodologię Overbeeka, mógłbym wyciągnąć wniosek że to sam autor „Maxima culpa” kryje Angelo Sodano. Tego nie uczynię, natomiast odpowiedzialnie mogę powiedzieć że Overbeek, świadomie lub nie, uczestniczy w subtelnej akcji podstawienia, w miejsce prawdziwego winnego, innej osoby.
Jeżeli tak czynią ludzie przedstawiający się jako niezależni dziennikarze, którzy wnikliwie przykładają się do publicystycznego śledztwa w imię prawdy – cóż powiedzieć o masie ich czytelników, z których większość nigdy o kardynale Sodano nie słyszała?
CZYTAJ TAKŻE:
„Papież-Polak” i miłość własna
Jak wykazał sondaż Instytutu Badań Pollster, przeprowadzony w tydzień po wyemitowaniu filmu „Franciszkańska 3” autorstwa czołowego reprezentanta „ujawniaczy”, Marcina Gutowskiego, 70 procent Polaków nadal uważa Jana Pawła II za autorytet i darzy zaufaniem.
Można powiedzieć że wstrząs tektoniczny, jakim miał być film autora „Bielma” oraz książka Overbeeka, przeszedł w narodzie bez większego echa. Niestety, wrażenia tego nie potwierdzają opinie użytkowników internetu: tutaj naszą cyberprzestrzeń w większości zapełniają opinie oscylujące pomiędzy nieodpowiedzialną krytyką a żenadą i skandalem.
Prywatnym internautom idą w sukurs niektóre media, nawet te uważane dotąd za poważne. Przykład? Ofiara wykorzystana przez księdza: Podać papieża do sądu? Szaleństwo. Ale to właśnie należało zrobić. To cytat z katowickiego wydania „Gazety Wyborczej”. Histeria nakręca się sama.
Wśród nieco tylko rozsądniejszych spośród tych opinii dominują różne odcienie niechęci lub niechętnej obojętności. Internautka o nicku „Monikaa” pisze: Dla mnie nieważne są dokonania JPII na żadnym polu – pobłażliwość dla zboczeńców w sutannach dyskredytuje go całkowicie i nieodwracalnie. Podziwu godną szczerością wykazał się mężczyzna, który stwierdził: Wojtyła? Winny czy nie, to mu się należy. Tak jak należy się całemu Kościołowi. Nie zapisałem cytatu, ale myśl powtarzam wiernie.
Są też przypadki zawiedzionej miłości. Myślę o osobach, które znały Jana Pawła II osobiście i piszą obecnie, że wtedy go kochały, albo że się z nim przyjaźniły – ale dziś czują się papieżem rozczarowane. Trudno tu o sprawiedliwą ocenę takich postaw, zapewne każdy przypadek trzeba traktować oddzielnie, a ja nie chcę uogólniać, gdyż niektóre z tych osób znam osobiście i pracowałem z nimi. Zamiast tego podzielę się doświadczeniem własnym.
Miałem z nim kontakt osobisty cztery, może pięć razy. Za każdym razem w większej grupie osób. I za każdym razem czułem że mnie mija, nawet nie zauważywszy. Nie odczułem tego jako przykrości, nie miałem i nie mam też o to do Jana Pawła pretensji. Jednak dopiero niedawno sobie to wytłumaczyłem. Widać papieża oddzielał ode mnie niewidzialny mur emocji ludzi, moich rodaków, którzy czekali na jego jedno spojrzenie lub jedno słowo. I on, urodzony aktor, te fluidy musiał jakoś wychwytywać i na nie odpowiadał. A ja nigdy nie lubiłem przepychać się do przodu.
Podczas jednej z polskich pielgrzymek rozmawiałem o Wojtyle z pewnym ważnym świeckim katolikiem. O papieskich homiliach wyrażał się w superlatywach. W pewnym momencie skomentował nawet jakiś „kremówkowy” przerywnik, dodany ot, tak – dla zaczerpnięcia oddechu: „Papież powiedział to z genialną prostotą”. W tym momencie odniosłem wrażenie że ktoś tu na siłę dorabia skrzydła płazowi. Nie mówię oczywiście o osobie Jana Pawła, ale o sytuacji.
Dziś ów świecki katolik pisze że widać pospieszyliśmy się z tą kanonizacją.
Masowym refleksem emfazy i zawiedzionej miłości własnej przedstawicieli intelektualnych elit jest wizerunek „Papieża-Polaka”. Żeby było jasne: uważam że Karol Wojtyła, tym co dla nas uczynił, nieodwołalnie wpisał się w model polskości. Wyrzucać go stamtąd to trochę tak, jakby wyrzucać Piotra Skargę lub Adama Mickiewicza. W tym sensie atak (chyba już udowodniłem, że w całym obecnym sporze istnieją jednak elementy ataku), powtarzam: atak na Jana Pawła jest jednak, choćby pośrednio, atakiem na Polskę. Jednak właśnie dlatego mój sprzeciw budzi i zawsze budziło hasło „Papież-Polak”. Bo brzmi ono tak, jakbyśmy redukowali jego zasługi do samego faktu bycia Polakiem. Ot, udało się jednemu z naszych.
Tak się składa że miłośnicy tego sloganu stają dziś po przeciwnej stronie barykady względem „ujawniaczy” i ich zwolenników. Dlaczego więc wymieniam ich tutaj jednym tchem z krytykami papieża? Albowiem oni, podobnie jak dzisiejsi krytycy, nigdy go nie słuchali. Owszem, podziwiali, ale nie słuchali. Bo gdyby słuchali, nie nazywaliby go „Papieżem-Polakiem”, ale Janem Pawłem Wielkim, którym w istocie był.
Mówię tu, rzecz jasna, nie o biernym słuchaniu, ale o poważnej i długotrwałej refleksji, jaka wypływać winna z uczestnictwa w jego homiliach i lektur jego encyklik. On przecież właśnie do tego nas wzywał, nie do oklasków.
Wymagał wiele – przede wszystkim od siebie samego, ale także od nas. To okazało się zbyt trudne. Jedni się odeń odwrócili od razu, inni robią to teraz – pod pretekstem że Karol Wojtyła ich zawiódł. Jeszcze inni, zamiast słuchać i czytać, woleli urządzać mu owacje. I to się teraz na nas wszystkich odbija. Coś poszło nie tak. Widać ktoś tutaj zawinił. Ale chyba przecież nie my?
Tekst powstał w ramach projektu pt. „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.