Trudno udowodnić winę, jeśli oparta jest na donosach osób o moralnie wątpliwej reputacji. Czynimy ich dziś źródłem opinii o człowieku, który swoją osobą zjednoczył miliony ludzi na całym świecie? To podejrzane i mało wiarygodne.
1.
Mrówki wychodzą spod kuchennych szafek. Nie wiadomo, gdzie spędzają zimę, ale wiadomo, że pozostawiony otwarty słoik z miodem zwabia je. A może to wiosna, o którą dzień wcześniej modliła się w kościele dziewczynka: „Zrób znów, Panie Boże, zielone łąki i odpędź chłód”, powiedziała jakby układała wierszyk. Te słowa proszące o ciepło leżały tak daleko od spraw dorosłych, którzy na chwilę, podczas liturgii, mogą znaleźć się w innym miejscu, w innym czasie, całkowicie bezpieczni, na przekór temu, co na zewnątrz, pośród histerycznej wrzawy, gdzie tylko zło się rozwija.
Ile to już trwa? Wielu straciło rachubę i pomieszała się prawda z fałszem. Ci, którzy mieli w sobie niepokój, często pomimo dużej ostrożności, są już gdzieś daleko. Niektórzy byli cyniczni i wygrali, ale co to za zwycięstwo. Inni bardzo chcieli uciec, ale nie wiedzieli dokąd można pójść. Nie zamknięto przecież miast, bowiem cały świat był nagle jednym miastem, zaniepokojonym i szydzącym. Zostali zatem. W jednej ze scen, którą przypominam sobie jak przez mgłę, prosty człowiek powiada: przecież to się musi niedługo skończyć i umiera niedługo później. Miał rację. Bardzo liczył na szczęście lub to, że oni wszyscy tylko nas straszą. Nas, liczę tu siebie i jego, którzy nie do końca wiemy, czy dzisiaj można jeszcze komu ufać. Może ktoś jeszcze czuje podobnie. W każdym razie ten człowiek w końcu umarł, zostawiając swojej córce list, gdzie powiadał nie martw się o mnie, wiem to na pewno, i jest mi go żal, ponieważ nie potrafił stanąć po stronie odmowy, a akceptacja wydała mu się nieprawdopodobna, to wszystko było zbyt fantastyczne, nagłe, zupełnie nie do pomyślenia. Czy to niezdecydowanie przesądziło o jego śmierci? Gdybyśmy byli w tragedii, być może, lecz tu dzieją się rzeczy ludzi bez ingerencji niebios i fatum. Ten, który odszedł, jest tym, który podnosi pierwsze truchło szczura epidemii z prostą nadzieją, że to żart i w dodatku marny. O czym oni mówią i dlaczego mówią falami, jakby to było obliczone i doraźne, jakby wcale nie było w tym troski, a jedynie kłótnia, ohyda, pieniądz?
I zamiast wiosny inne nagłówki. Naprawdę istotne, a przy tym ssące z krzywdy krew, jak zawsze, kiedy biją werble. Już rok biją, a rok to długo. Krzywda, nawet jeśli blisko, może stać się zwyczajna. Przestaje przerażać, staje się składową rzeczywistości, którą zaklinamy słowami byle nie przyszło to do nas, czując się bezsilni wobec tych, którzy rozgrywają naszą rzeczywistość. Więc krzywda zanika, mętnieje gdzieś na skraju horyzontu i zostaje tylko w cieniu. Nie wiadomo skąd wyłażą mistrzowie światłocienia, sztuki operowania tym, co tymczasem powinno być podbarwione na jasno, na ciemno, na widok naszych zmęczonych tym wszystkim oczu. I znowu fala ustaje. Migawki z innych źródeł pokazują rzeczy, o których oni nie mówią i nie piszą, lecz nie dlatego, że szukam niewystarczająco długo i dokładnie. Te rzeczy, które nie są im potrzebne, zostaną przemilczane. Tak wiele rzeczy jest przemilczanych, a sycimy się tymi, które nam podadzą.
To trzyma nas w ciągłym napięciu. Szukamy wejścia do zamku, w którym, wydaje się, najprawdopodobniej jest ktoś, kto dzierży prawdę i potrafi odpowiedzieć na zadane pytania, wolny od troski o swoje dobro materialne i pozycję, bo to one najczęściej przyćmiewają prawdomówność. Wewnętrzny głos kazał nam szukać sensu, to nasza robota, którą chcemy wykonać najlepiej jak umiemy, żeby z pokorą wieczorem posilić się chlebem i snem. To niewiele — praca zasadza się na szukaniu i nawet jeśli pozostanie nieskończona, sam trud godny jest pochwały. Cóż więc dziwnego w tym, że potrzebujemy kogoś, kto poręczy, choćby i własną głową, choćby życiem matki, że mówi prawdę, że chce naszego dobra, że to, co robi, to nie interes?
Wędrując zboczem góry, spotykamy ludzi wszelkiego autoramentu. Wielu z nich opowiada zupełnie sprzeczne historie. Coś, co na dole wydawało się prawdą, negowane jest wyżej. Dostrzegamy, że mieszkańcy zbocza, kryjący się w swoich ciemnych domach, skupiają się w zgromadzenia, zawiązują pakty, spiskują, żyją niby w totalitaryzmie. Obierają wrogów i linczują ich. Po pewnym czasie wędrowania to staje się zrozumiałe. To bardzo ważne odebrać bohaterom wrogiego obozu autorytet. W dodatku osadzić go na słusznym postulacie, odwołać się do troski. To wszystko wydaje się jak najbardziej słuszne, godne przepracowania. Prawdopodobnie to jedyny sposób oderwania się od traumy wiecznego wątpienia. Czy wymaga jednak całkowitego zdemonizowania? Nie wiem.
Wędrujemy po zboczu ocienionej góry zwanej Polską, na szczycie której zamek — wydrążony, pusty w środku.
2.
Zazdroszczę ludziom, którzy mieszkają z dala, może gdzieś nad rzeką, blisko stoku doliny pachnącej listowiem i źródłem i nie wiedzą, że wysoko można być podłym i nienasyconym. Ich chyba spotyka mniej; nie podróżują wszakże i nie robią cotygodniowych zakupów. Żyją w enklawach własnych rodzin albo samotnie i nie dotyka ich to, co nazywamy zgiełkiem świata. Odrzucili większość z tego, co czyni nas cywilizacją. Bez dostępu do nieprzebranej wiedzy, bez migających obrazków, muszą w ciszy zaradzić własnemu bywaniu w świecie. Odrzucili też to, co dotąd było ich sposobem myślenia o świecie, książki i filmy. Po co odrzucać książki i filmy? Dla człowieka. Ponieważ w pewnym momencie, tak czy inaczej, wydadzą się obce, dalekie i powiedzą swoim potężnym głosem: jesteśmy tylko po to, byś skupił uwagę. Opisujemy problemy i ludzi, abyś patrzył inaczej, bez pychy, bez łatwo rzuconej oceny, z rozsądkiem. Człowiek stąd, który zamieszkał nad rzeką, a który żyje po dziś dzień, jakby obok tego wszystkiego, wiedział, wiem to na pewno, jak odróżnić kosa od szpaka, a to już bardzo wiele i nie można odbierać temu powagi. Ze spraw ważnych to, co doszło do jego uszu, wziął za prawdę już wtedy, kiedy chodził z mamą na pierwsze Msze w majowe wieczory. Długo później, to znaczy dziś, wie, że robił to, ponieważ ją kochał, a ona kochała coś, czego on jeszcze nie rozumiał. I wkrótce pojął, gdy podrósł, że kłamliwy bywa człowiek, który mówi z podwyższenia, ponieważ jest człowiekiem i należy mu wybaczyć, choć to trudne, jeśli tylko przyzna się do grzechu. To dlatego postanowił się odsunąć teraz, po długim czasie od swojej młodości. Po prostu zrozumiał, że to niekończąca się wojna, a oni nie mają tyle woli i sił, żeby choć spróbować ją zakończyć. Poszedł w zupełnie przeciwnym kierunku, boso, bez misji, na skraj wzgórza, aby okiem sięgnąć swojej doliny i niewiele więcej. To mu wystarczało.
3.
Słowo jest jak pocisk. Nie bez powodu szkalowanie warto zacząć od oszpecenia imienia. Skojarzenie można przekształcić, jeśli zastosuje się daleko idącą indoktrynację, szczególnie wśród młodzieży. Zastosowana na szeroką skalę zmieni percepcję tłumu, a to jedynie on, bezosobowy, nieuchwytny, ma w sobie tyle pychy, aby myśleć, iż jest autorem księgi winy, słusznej kary i podarowanego przebaczenia. Starzy są już niepotrzebni, mogą gnić, a zanim zaczną, tłum wyda ich na śmieszność. Niewiele brakuje, by kukły dawnych proroków formował ze słomy i podpalonych rzucał w nurt wody, ciesząc się własną, nową świętością. Wystarczy nowe przekleństwo utworzone od imienia, wystarczą cztery cyfry, aby kapela zagrała swoją błazeńską piosenkę. Wszak kto pisze księgę, nadaje też role. Zatem podjąć tego rodzaju narrację: z twarzy uczynić mordę, z człowieka zranione, umierające zwierzę, ze zwierzęcia szatana odpowiedzialnego za całe zło i powiedzieć: ecce homo.
Wielu szykuje się do dalszej drogi. Żeby wyruszyć w udaną podróż, trzeba włożyć porządne buty. Najlepsze będą takie na wysokiej podeszwie, wówczas poślizgnięta na mokrym krawężniku stopa nie dozna urazu. Ale i więcej trzeba powiedzieć, żeby odkryć walory konkretnego obuwia. W takich butach można zajść nie tylko daleko, ale i wymierzyć celnego kopniaka, najlepiej w czułe miejsce, w splot słoneczny albo w udo, aby wił się z bólu ten, któremu wymierzamy sprawiedliwość. Takie buty, porządne i twarde, mogą też zdeptać jakieś z czułością uprawiane miejsce i same jej nie zaznać, bowiem guma podeszew nie ma w sobie żadnego pomyślunku ani nawet celu swej drogi, to wszystko nadaje im ten, który buty włożył, tak zwany człowiek. Moglibyśmy zatem zadeptać ogród, w którym jesienią, na przymarzającą ziemię spadają jabłka, aby zgnić wraz ze zdrowymi, których dłoń gospodyni nie zdołała — ze starości albo braku czasu — podnieść. Albo i coś większego niźli ten ogród moglibyśmy zniszczyć, może miejsce, które zabobonni nazywają jeszcze świętym? Ale kto dziś zabobonny, ten, co na świętą ziemię pluje, czy ten drugi, który świętą ziemię szanuje ciszą, czasem i próbą odmiany?
Podobno nic nikomu nie będzie darowane, ale to poniekąd nie nasza rzecz. Trudno udowodnić winę, jeśli oparta jest na donosach osób o moralnie wątpliwej reputacji. Czynimy ich dziś źródłem opinii o człowieku, który swoją osobą zjednoczył miliony ludzi na całym świecie? To podejrzane i mało wiarygodne. Na czyichkolwiek „zeznaniach” opieramy oskarżenie, nie musimy nikogo demonizować, żeby udowodnić jego winy. Nie musimy tryumfalnie wołać godziny jego śmierci, zadowoleni, że dano nam jeszcze chwilę. Z czym pozostaniemy, wybijając wszystkie świętości? Porozwalane kościoły, zerwane więzi, ścięte drzewa, a na końcu myśl o zbyt wielkiej pamięci i zbyt małym sercu.
CZYTAJ TAKŻE:
BORKOWICZ: Biedni Polacy patrzą na Wojtyłę
MACIEJEWSKI: Niekończąca się krucjata
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.