Dyskretni dyktatorzy: Kaczyński i Salazar. Próba paraleli

Dwaj pracowici ogrodnicy ponurego Edenu obiecali im zapewnić “małą stabilizację” materialną i “dużą stabilizację” duchową. Pewne jutro w każdym sensie tych słów. Bezpieczeństwo granic nie tylko państwowych, ale i etycznych. Spokój za cenę zastoju. Pewność za cenę swobody. Prawa socjalne za cenę pracowniczych. Elitaryzm wypłacany w monecie populizmu. Izolacjonizm żyrowany niechętnym, ale dość konsekwentnym poparciem Stanów Zjednoczonych. Reżim Salazara trwał w ten sposób dekady. Władza Kaczyńskiego osiem lat. Jest to zapewne znak czasów.

W 1820 r. Joachim Lelewel “rozważył i nakreślił” paralelę historyczną zestawiającą dzieje Polski oraz Hiszpanii. Próba zrozumienia własnych problemów poprzez ich uogólnienie i zestawienie z doświadczeniami innego narodu wydaje się poznawczo cenna i intelektualnie nęcąca. Idąc śladem wielkiego historyka, spróbuję dokonać podobnego porównania, tym razem rzecz jasna z perspektywy lat 20. XXI raczej niż XIX stulecia. Wywód ten muszę jednak opatrzeć krótkim wstępem metodyczno-humoralnym.

Kiedy piszę te słowa, dni są krótkie, deszczowe i chłodne, a nastroje społeczne naznaczone dziwną jakąś tęsknotą nie tyle za przeszłością, ile za przyszłością, która nie nadeszła.

Nikt w Polsce nie będzie łamany kołem, ani nikt też koła nie złamie; nawet dla największych wzmożeńców, staje się jasnym, że chodzi tylko o to, aby raz na parę lat kołem zakręcić. Kto spadł z karuzeli z ministrami w 2015 roku, teraz znowu na nią wskakuje.

 

Możemy sobie najwyżej pogratulować, ze staliśmy się starą, zasiedziałą, przewidywalną demokracją, w której spór polityczny od dwóch dekad porządkuje rywalizacja tych samych dwóch partii. Stronnictwa te zadziwiająco wiele łączy (historia, personalia, polityka kadrowa, programowy brak programu), a dzieli w zasadzie jedno: wzajemna nienawiść. Daleko mi zatem do nastroju hiszpańskiej fiesty, bliżej do portugalskiego saudade. Zdecydowałem więc, że moja paralela będzie zatem warszawsko-lizbońska, z jednego balkonu Europy będę spoglądał na drugi.

Mam też w pamięci refleksję przywołanego powyżej Lelewela, że łatwiej, szybciej i zwięźlej jest pisać paralelę dwóch żyć wybranych postaci, aniżeli dziejów dwojga narodów. Występując tutaj jako eseista, nie historyk, muszę się zatem liczyć z tym, że wyczerpanie tematu uzyskuje się za cenę wyczerpania Czytelnika. Najlepiej będzie zatem wycofać się na z góry upatrzone pozycje i zestawić nie Polskę z Portugalią, ale polskiego polityka z portugalskim. Kierunek poszukiwań podpowiedział mi stary wywiad z Radosławem Sikorskim, który dawny Marszałek Sejmu udzielił portalowi EUobserver. Próbując wytłumaczyć cudzoziemcom charakter “reżimu” Jarosława Kaczyńskiego zestawił on prezesa PiS z Antonio Salazarem. 

Porównania do Hitlera, Stalina czy Putina, do których tak już przywykliśmy, to ledwie niewyszukane obelgi; szkoda czasu się nimi zajmować. Iberyjski dyktator zaproponowany jako punkt odniesienia jest tymczasem wyzwaniem tysiąc razy ciekawszym: do dziś wielu na polskiej prawicy go podziwia, za wzór męża stanu stawiał go Stefan kard. Wyszyński, jego życie i dzieło wciąż prowokują do rozmyślań i sporów. Pozostaje mi mieć nadzieję, że podobnie będzie z tymi paroma nakreślonymi przeze mnie stronicami.

 

Wsobni i osobni

Zacznijmy od rzeczy powierzchownych, ale kryjących pod spodem większą prawdę. Mam tu na myśli wygląd, głos, ogólną prezencję. Rozważając te błahostki napotykamy bowiem na pierwszy paradoks, ale i na pierwsze podobieństwo: ani Salazar, ani Kaczyński nie wyglądają, ani nie brzmią jak autorytarny wódz. Więcej w każdym z nich z Andreottiego niż z Mussoliniego. Człowiek postronny, nieuświadomiony, miałby wrażenie, że to wykładowcy akademiccy starej daty – którymi zresztą faktycznie byli. Różnica byłaby tu tylko taka, że Portugalczyk to belfer w nienagannym, trzyczęściowym garniturze, który starannie przygotowany wykład czyta z kartki, Polak zaś lepiej czułby się pewnie w swetrze naciągniętym na niewyprasowaną koszulę oraz w konwencji swobodnej, erudycyjnej gawędy. Wrażenie “akademickości” pogłębił jeszcze nieubłagany czas, który dla mężów stanu zawsze biegnie szybciej. Z biegiem lat widzieliśmy coraz bardziej zużytych mówców, wysuszonych polityką i zmęczonych władzą, której ciężar ich przygniatał, a z której profitów korzystać nie umieli albo nie chcieli. Znamy też tych wiekowych profesorów, którzy tak przywykli do patrzenia na świat z wysokości swojej katedry i do przemawiania z pozycji autorytetu, że zupełnie odwykli od dyskusji.

Różnica zdań natychmiast budzi ich gniew. Nie mają też cierpliwości dla potocznych mniemań. Potakiwanie im zaczynają odbierać jako naturalny i oczywisty przejaw dobrych manier oraz szacunku względem starszego wiekiem, dostojniejszego szarżą. Tego rodzaju izolacja rzadko jednak służy uczonemu i zawsze jest szkodliwa dla kierownika nawy państwowej.

 

Jeszcze się nie narodził Beethoven polityki, który po utracie społecznego słuchu nadal byłby zdolny dokonać rzeczy wielkich. Pierwszy rzut oka potwierdza badawczą intuicję: wsobność i osobność to cechy łączące obydwu bohaterów tej próby. Byli to ludzie ubocza, którzy znaleźli się w politycznym centrum.

Cechy te przejawiają się na różne sposoby, wspólne dla Salazara i Kaczyńskiego: niechęć do udzielania wywiadów i bycia fotografowanym, tendencja do zamykania się w wąskim gronie najbliższych współpracowników i nieumiejętność jego poszerzania, wstręt względem podróżowania — szczególnie za granicę. O ile wiem, odbywaj politycy nigdy nie opuścili swojego kraju w celach innych, niż dyplomatyczne. Nawet za młodu nie dostrzegamy u nich potrzeby poznawania świata. Kaczyński krótki pobyt we Wiedniu w latach 90. wspominał trzy dekady później jako doświadczenie osobiście nieprzyjemne i politycznie niepokojące, towarzyszyło mu bowiem wrażenie kontaktu z kulturą dziwną i zupełnie obcą. Salazar, premierem będąc, niechętnie udał się do Hiszpanii, aby spotkać się z generałem Franco, ale uparł się, aby miejscem narady była nie stolica, jak nakazywałby obyczaj, ale najbliższe duże miasto względem jego ojczyzny, czyli Sewilla. Potrafił też rozprawiać bez końca o znaczeniu kolonii dla portugalskiego państwa i tożsamości, ale nie miał żadnej potrzeby ich zobaczyć na własne oczy. Jednocześnie obydwaj przyzwyczaili swoich słuchaczy do sypania nawiązaniami do cudzoziemskiej historii, geografii czy literatury. Umieli pływać, stojąc na brzegu. Wydaje się, że dla tych dwóch intelektualistów świat wart oglądania istniał tylko w książkach i symbolach. Być może zresztą tak samo zwykli patrzeć na swoje własne kraje: dla Salazara Ojczyzna byłaby kartką z historii budowniczych imperium, strofą Camõesa; dla Kaczyńskiego — szkicem Grottgera, melodią “Z dymem pożarów”.

O Antonio Salazarze mawiano, że jest “mistykiem”, dla którego istnieją tylko “liczby i Bóg”. Do Jarosława Kaczyńskiego lepiej pasowałyby “słowa” oraz “Polska”. Cała reszta: dym. Jest w tym coś z kapłana, który staje na zewnątrz codziennego życia, a zatem pośrednio: poza bieżącą polityką. Na czas bezkrólewia duchowny, który nigdy nie chciał władzy, zostaje interreksem. Nie ma bowiem wątpliwości, że dla obydwu naszych bohaterów doświadczeniem formacyjnym był kryzys legitymizacji władzy.

Republiki powołane odpowiednio w 1910 i 1989 r. odbierali oni jako spiski elit nie tylko przeciw narodowi, ale wręcz przeciw historii. Panowała Anty-Portugalia i Anty-Polska, które na własny użytek wykreowały nierzeczywistość, w której kazały żyć innym. Z tego stanu rzeczy musiał zrodzić się bunt konserwatywnej kontrelity i religijnego ludu, którym kierować miał “obóz patriotyczny”.

 

W tej manichejskiej optyce tradycja i tożsamość są tym samym, kto nie jest zatem tradycjonalistą, ten stawia się poza wspólnotą narodową. Nie jest przeciwnikiem politycznym, ale wrogiem narodu, którego trzeba zwalczać wszelkimi dostępnymi metodami. Tylko z kronikarskiego obowiązku przypomnę rzecz oczywistą, mianowicie, że zakres i dobór tych metod był zupełnie inny w przypadku obu bohaterów tej próby; do kwestii tej wrócimy zresztą na koniec.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Wszechmocni i bezradni

Na tym etapie dopowiedzmy tylko, że ważnym dla tożsamości obydwu omawianych prawicowych ruchów było poczucie, że oferują one politykę afirmatywną, podczas gdy ich konkurencja jest czystą i czczą negacją. Dysydent i emigrant w czasach “Nowego Państwa”, António de Oliveira Marques, pisał o bloku liberalnym: “Być Republikaninem oznaczało być przeciwnikiem”. U nich wtedy, jak i u nas dziś istniała szeroka polityczno-medialna koalicja “Nieprawicy”, która umiała określić dość jasno z czym walczy, ale nigdy nie potrafiła się porozumieć odnośnie tego, o co walczy. Nie zrozumiemy fenomenu Kaczyńskiego i Salazara, jeśli nie uświadomimy sobie, że ich przeciwnicy byli zarazem wszechmocni i bezradni. Obydwa “porozumienia przeciw monowładzy” wygrały, bo monowładza umiała robić tylko politykę “na nie”, brakowało ludzi, którzy umieliby robić politykę “na tak”.

W zawieszeniu historycznym pozostaje odpowiedź na kontrfaktyczne zapytanie: czy Salazar i Kaczyński odnieśliby sukces, gdyby wcześniej ich zwolennicy nie zostali wypchnięci poza nawias przez liberalne elity? Być może to właśnie bezpardonowa walka z katolicko-narodowym “Ciemnogrodem” poskutkowała powołaniem do życia “Wandei” tam, gdzie w innych warunkach byłaby ledwie opozycja? Nie rozwijam tych zagadnień, zostawiam je pod rozwagę.    

 

Dokończmy lepiej wątek swoistej filozofii władzy, która była zbliżona w obydwu omawianych przypadkach. Piastuje się ją z poczucia obowiązku, odmawiając jednak samemu sobie wszelkich jej splendorów. Dyskretny dyktator, profesor władzy nie przecina wstęg, nie przemawia do wiwatujących tłumów, nie podpisuje aktów prawnych, a jednak wszyscy wiedzą, że on jest i nad wszystkim czuwa. Sprytny to manewr: zamienić aktywność w obecność, tworząc wrażenie, że uchyla się on od rzeczy błahych, bo kiedy inni robią politykę, on myśli w kategoriach historii. Przy okazji, rzecz jasna, osobiste braki lidera: jego niezręczność, nieśmiałość, nieobycie przekute zostają w zalety.  W tym “kapłańskim” kontekście nie wydaje się przypadkiem, że żaden z nich nigdy się nie ożenił, nigdy nie miał dzieci.

Mąż stanu zaślubiony jest Ojczyźnie, nie ma czasu na nic poza nią — tak, w obydwu przypadkach, starokawalerstwo tłumaczono na użytek propagandy. Jednocześnie tak Kaczyński, jak i Salazar chętnie otaczali się kobietami jako powierniczkami, przyjaciółkami, pomocnicami tak w sprawach politycznych, jak i w codziennym życiu. Brak własnego domu i jego piastunki budził być może potrzebę szukania rodzinnego ciepła u innych.

 

Muszę się jednak pilnować, aby tego podwójnego portretu nie nakreślić nazbyt grubą kreską; ważne jest cieniowanie. Obraz roztargnionego akademika albo natchnionego kapłana trzeba jednak zrelatywizować. Jeśli uczony — to raczej w typie wyrafinowanego docenta Szelestowskiego z filmu “Barwy Ochronne”, jeśli duchowny — to podstępny jezuita znany z tysiąca powieści. Dość wspomnieć talent negocjacyjny obydwu czy zapobiegliwość w kwestiach materialnych, kiedy dotyczyły one czegoś więcej niż ich osobistych spraw. Kiedy było trzeba, w Salazarze odzywał się wyrachowany ekonomista, a przez Kaczyńskiego przemawiał chytry prawnik. Ryszard Bugaj celnie zauważał, że przywódca PiS był pierwszym po stronie “solidarnościowej”, który rozumiał znaczenie pieniędzy w polityce i zrobił wiele, aby po nie sięgnąć. Dawny lider Unii Pracy szybko dodaje, że nie kierował się on przy tym prywatą, choć nie można tego samego powiedzieć o jego współpracownikach. Osobisty ascetyzm i ograniczona tolerancja dla słabości innych we własnym obozie, to kolejne podobieństwo do Salazara. Wydaje się, że ta skłonność do wybaczania bierze się ze swoistego paternalizmu. Zwykły człowiek, obywatel czy polityk, mało wie, słabo panuje nad impulsami, bez mądrej ojcowskiej głowy, a czasem i twardej ręki byłby zupełnie zagubiony. Państwo, bowiem, to jest ojciec, a Kościół – matka. Wiemy tymczasem, że “ojciec i matka to mąż i żona, a mąż i żona to jedno ciało”. Przyjrzyjmy się bliżej temu corpus reipublicae mysticum, tutaj również napotkamy na ciekawe paralele i paradoksy.

 

Silne państwo, słabe instytucje

Obydwaj liderzy żądali silnego państwa, ale słabych instytucji; autorytarnej prezydentury, ale bezradnego prezydenta; mocnej pozycji Kościoła, ale słabych wpływów kleru. Tak jeden, jak i drugi zadawali kłam swojej konserwatywnej naturze wszelki ład traktując czysto użytkowo. Wspólną dla nich filozofię państwa na poziomie praxis dobrze oddaje cytat z Salzara: “nie chodzi o to, aby stworzyć nowe instytucje, ale o to, by tchnąć nowego ducha w już istniejące”. Zwolennicy obalania republik odpowiednio “kolesi” oraz “masonów” przejmują ich porządek instytucjonalny z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wystarczy usunąć procedury i ludzi, którzy stali wbrew realizacji woli “obozu patriotycznego” i negowali jego wyłączne prawo do kierowania losami kraju. Zmiana, a następnie zabetonowanie innego układu kadrowego w polityce, biznesie czy sztuce jest tu postrzegana jako przywracanie porządku moralnego.

Jedyna różnica jest tutaj taka, że w toku owego marszu przez instytucje Salazar mógł polegać na starych elitach i “stu rodzinach”, które były klasą posiadającą, Kaczyński musiał się zaś oprzeć głównie na ludziach z awansu, których on sam uczynił zamożnymi. Potrzeba dowartościowania ludu, przeprowadzenia swoistej rewolucji godności, buntu mas przeciw rządom liberałów była jednak wspólna dla obydwu polityków.

 

Dostrzegamy tu konserwatyzm ludowy, dostosowany do czasów, kiedy polityka stała się sprawą mas. Społeczne “doły” traktuje się protekcjonalnie, czasem wręcz z wyższością wyczuwalną na krawędzi zdania, ale jednocześnie pokłada się w nich zaufanie. Lud jest gwarantem zachowania ładu, bo inaczej niż wykorzenieni mieszczanie i intelektualiści, ma on patriotyzm w kościach i Ewangelię we krwi; jest odruchowo zachowawczy, niechętny ideowym nowinkom i cudzoziemszczyźnie, w codziennych i politycznych wyborach pragmatyczny raczej niż ideologiczny. Demos jawi się naszym bohaterom jak dziecko, dobre ale niesforne, którym potrzebny jest system kar i nagród, nadzór i nauka. Obydwaj dopuszczają też, choć oczywiście w różnych stopniu, egzekwowanie autorytetu władzy przemocą.

Mamy tu jednak do czynienia z politykami zbyt inteligentni, aby uwierzyli oni, że pałka policjanta i kropidło kapłana wystarczą, aby zapewnić rządzącym posłuch. Potrzeba jest również oferta pozytywna, która przyciągnie masy i zdobędzie ich lojalność, a jednocześnie zabiegnie drogę wszelkiej maści “antypaństwowym” radykałom – tak z prawa, jak i z lewa. Odnajdziemy ją w polityce społeczno-ekonomicznej obydwu przywódców. Dorobek Jarosława Kaczyńskiego, a właściwie Mateusza Morawieckiego na którego lider scedował salazarowski tytuł “zbawcy gospodarki”, jest powszechnie znany. Naszkicujemy zatem schematyczny obraz posunięć dyktatora z Coimbry, a Czytelnik sam wyciągnie wnioski. Rzecz podstawowa: “Estado Novo” cechowała silna skłonność do etatyzmu i interwencjonizmu państwowego. Portugalia rozwijała się w rytm kolejnych planów sześcioletnich. Choć własność prywatną nazywano świętą, znacząco ograniczono swobodę dysponowania nią; system condicionamento wymagał od przedsiębiorcy uzyskania zgody władz na otwarcie, przeniesienie czy zamknięcie fabryki, a nawet na poniesienie większych nakładów inwestycyjnych. Regulowano zarówno ceny, jak i płace. Odrzucano wolny handel, preferując protekcjonizm i faworyzowanie narodowych czempionów. W 1935 roku wprowadzano, a w 1942 roku rozszerzono odpowiednik polskiego programu “Rodzina 500+”, czyli świadczenie pieniężne dla osób wychowujących dzieci. Znacząco też poprawiono ściągalność podatków, zamykając liczne “luki” i zrywając różne “pętle”. Wszystkie te konkretne działania mające za cel wzmocnienie tak państwa, jak i uboższych jego obywateli były dodatkowo wzmocnione stosownym przekazem propagandowym. Lud przedstawiało się jako zdrową część społeczeństwa, którą przeciwstawiano dekadencji, kosmopolityzmowi i moralnej zgniliźnie elit… medialnych czy intelektualnych. Równocześnie jednak dbano o to, aby żadna ekonomiczna krzywda nie stała się przedstawicielom “stu rodzin”, czyli elicie gospodarczej. Mimo tej słabości do zamożnych i wpływowych, trudno powiedzieć, aby opisana powyżej polityka miała charakter liberalny. Wydaje się, że tak Salazar wcześniej, jak i Kaczyński relatywnie późno dostrzegli, że liberalny kurs w gospodarce musi się się skończyć liberalnymi urządzeniami politycznymi i relacjami społecznymi. Jedno przychodzi po drugim jak dzień po nocy. Takie rozpoznanie kazało więc łączyć akceptację dla prywatnej własności i mechanizmu rynkowego z dużą dozą ekonomicznego dyryżyzmu i socjalnego solidaryzmu.  

Ideę tę nazwałbym odpowiednio: portugalską i polską, XX i XXI-wieczną wersją politycznego integryzmu (z łac. integer – nietknięty). Jego program negatywny wyraża się w odrzuceniu postępu innego niż czysto techniczny; pozytywny – w obronie tradycji rozumianej jako neutralizowanie kulturowych, obyczajowych, politycznych i ekonomicznych wpływów świata zewnętrznego. To właśnie wierność tradycji, czyli historii przetworzonej propagandowo w duchu narodowo-katolickim, stanowi jedyną prawdziwą legitymację do sprawowania władzy. W tej optyce, co nie jest tradycją, w ogóle nie jest. Kto nie kontynuuje, ten niszczy. Kto osłabia tradycję poprzez jej krytykę albo choćby relatywizację, ten osłabia naród. Nie ma tu przywiązania do konserwatyzmu form (wyklucza go populistyczny wizaż przewodniego ruchu politycznego), ani reakcyjnego odrzucenia wszystkiego, co nowoczesne (giełda jest dobra, jeśli pomnaża bogactwo, a więc siłę narodu; autostrady są dobre, jeśli ułatwiają dojazd do sanktuariów). Jest to zamysł konserwatywnej modernizacji w warunkach kulturowej i politycznej izolacji. Naród, państwo i Kościół rozumiane są jako jeden byt, ożywiany jednym systemem wartości, kierowanym przez jedną elitę. W tej wspólnocie umarli mają równie silne prawo głosu, jak żyjący, a święci świeccy i katoliccy mogą się wymieniać kadrami.

Takie postrzeganie świata sprawia, że integryści widzą w sobie nie partię, a całość. Przyłączyć się do nich znaczy pracować dla narodu. Walczyć z nimi znaczy zwalczać naród. Wymarzona przez nich jedność pod flagą i krzyżem nie ma być efektem przekroczenia różnic, ale ich likwidacji. Społeczeństwo nie jest rodziną rodzin politycznych (konserwatystów, socjalistów, liberałów…), ale jedną rodziną, w której rząd jest jak ojciec, episkopat jak matka, a naród jak dzieci.

 

To właśnie na planie tego rodzaju refleksji jasnym staje się, że prowadzona z rozmachem polityka społeczna nie była projektem emancypacyjnym, który miałby na celu podniesienie autonomii i sprawczości człowieka oraz społeczeństwa, ale przeciwnie: chodziło o to, aby uczynić ich bardziej zależnym od władzy, wdzięcznym jej i zdającym się na jej opiekę. Zachowany jest tu ład, bo utrzymana jest hierarchia.

Wyznaniem wiary portugalskiego integryzmu, pod którym podpisaliby się zapewne integryści polscy, była mowa Salazara wygłoszona 28 maja 1936 roku w Bradze. Zwracał się w niej do “dusz rozdartych negatywizmem i wątpliwościami typowymi dla naszego wieku”, które potrzebują przywrócenia “wielkich pewników”. Zostają one wymienione jeden po drugim: “nie będziemy dyskutować na temat Boga i cnoty. Nie będziemy dyskutować na temat Ojczyzny i jej historii. Nie będziemy dyskutować na temat rodziny i jej moralności. Nie będziemy dyskutować na temat pracy i jej chwalebności”. Bóg, Ojczyzna, rodzina, praca – umiem sobie wyobrazić takie hasło na plakatach wyborczych partii PiS.

Absolut pojawia się w tym przemówieniu nie jako źródło prawd wiary, ale pryncypiów moralnych; pytanie nie brzmi, czy poza Kościołem jest zbawienie, brzmi ono: czy jest poza nim etyka, którą pojąłby przeciętny człowiek? Tu znowu widzę podobieństwo: dalecy od fideizmu i religijnych uniesień intelektualiści przemawiają do ludu, który w swych odruchach jest raczej indyferentny, a Kościół sprowadza do roli szafarza sakramentów. Wszystkie strony tego dialogu rozumieją jednak społeczną użyteczność wiary.

Kaczyński i Salazar szukali w świątyni nie Boga, a księdza. Potrzeba im nie przykazań, a kazań. Zbawiać chcą nie dusze, a naród gubiący się w gąszczu liberalizmów.



Nie mniej różnic niż podobieństw

Narodowa historia również przywołana jest tu nieprzypadkowo. Jej nauka od lat najmłodszych ma tworzyć obywatela oddanego, ufnego, przywiązanego do tradycji.  Obraz dziejów ma być prosty, schematyczny, skupiony na bitwach i traktatach. Duch krytyczny poprzedza upadek, trzeba bronić przed nim umysły skore do buntu i podatne na zwątpienie. W żadnym już razie nie wolno wykorzystywać wiedzy historycznej, aby rozrywać naród po szwach klasowych, partyjnych czy światopoglądowych. Dzieje Ojczyzny, jak Dzieje Apostolskie, nie mają być wykładem faktów, ale opowieścią kształtującą postawy i umacniającą wiarę. Jeśli dana wiedza służy narodowi, krajowi i Kościołowi jest moralnie dobra, jeśli im szkodzi jest zła. Prawda nie ma tutaj nic do rzeczy. Oczywistością jest też, że państwo narodowe nie może cedować ani pędzi swego terytorium, tym, którzy żądają autonomii, podobnie jak musi pozostać głuche na wołania tych, którzy chcieliby je wcielić do szerszej federacji. Salazar obawiał się rzeczników unii z Hiszpanią, Kaczyński z nie mniejszym alarmizmem wyrzeka przeciw Unii Europejskiej.

 

Rodzina: patriarchalna, hierarchiczna, przywiązana do przeszłości, ufnie słuchająca państwa i Kościoła to najpewniejszy bastion przeciw nowinkarstwu oraz rozkładowi. Bez niej społeczeństwo rozpadnie się na zatomizowane jednostki, konsumentów żyjących-ku-emeryturze, libertynów, którym wstrętne będą jakiekolwiek zobowiązania wspólnotowe. Bez niej młodzież nie nauczy się szacunku, dyscypliny, znaczenia ciągłości i solidarności. Bez niej wreszcie zagrożony będzie sam byt narodu, którego jedynym gwarantem jest utrzymywanie dzietności na poziomie zapewniającym zastępstwo pokoleń.

 

Praca rozumiana jako zarazem prawo i obowiązek musi zostać uwznioślona i godnie opłacona, bowiem w ten sposób przywraca się godność człowiekowi prostemu do którego adresowany jest przekaz obu “Unii Narodowych”. Trzeba umieć dowartościować własny elektorat, a jednocześnie zadbać o to, aby rozczarowany państwem, nie odwrócił się on plecami do narodu. Internacjonalizmy dalekiej lewicy i liberałów żywią się przecież brakiem solidaryzmu. 

Gdy pisałem więc wcześniej o niechęci do dyskusji i obrażaniu się na pluralizm poglądów wcale, jak widać, nie miałem na myśli jedynie cech charakterologicznych obydwu polityków. Trzeba w tym ograniczeniu pakietu spraw, w których wolno i należy się spierać widzieć także pewien zamysł polityczny, a być może nawet: centralne credo łączące Kaczyńskiego i Salazara. Za ich licznymi wypowiedziami i decyzjami zdaje się kryć ta sama intuicja, że ludzie chcą być uwolnieni od wolności, od nadmiaru wyborów, od niepewności tak materialnej, jak i egzystencjalnej. Dwaj pracowici ogrodnicy ponurego Edenu obiecali im zapewnić “małą stabilizację” materialną i “dużą stabilizację” duchową. Pewne jutro w każdym sensie tych słów. Bezpieczeństwo granic nie tylko państwowych, ale i etycznych. Spokój za cenę zastoju. Pewność za cenę swobody. Prawa socjalne za cenę pracowniczych. Elitaryzm wypłacany w monecie populizmu. Izolacjonizm żyrowany niechętnym, ale dość konsekwentnym poparciem Stanów Zjednoczonych. Reżim Salazara trwał w ten sposób dekady. Władza Kaczyńskiego osiem lat. Jest to zapewne znak czasów.

Około 17 lat po premierze wzmiankowanego w pierwszym akapicie tej próby dzieła, Joachim Lelewel dopisał nowe karty “Paraleli”. Wyszedł on wtedy z roli historyka, aby zająć się tym, jakie lekcje na przyszłość mogą z jego ustaleń płynąć dla Polski i Hiszpanami. Ja nie będę kazał moim Czytelnikom czekać aż tak długo, powstrzymam się też przez udzielaniem rad Portugalczykom. Zostawię jednak rodaków z jedną refleksją: pokazaliśmy tutaj wiele podobieństw między Kaczyńskim a Salazarem, ale jeszcze bardziej oświecające może być wypunktowanie krytycznych różnic.

Jarosław Kaczyński nikogo nie kazał zamordować, ani torturować. W rządzonym przez niego kraju nie było ani jednego więźnia sumienia. W tzw. “państwie PiS” niemożliwością byłoby zamknąć dwóch studentów na siedem lat do więzienia za wzniesienie toastu: “za wolność!” na prywatnym przyjęciu. Nikt też nie śmiałby sugerować, aby teksty piosnek puszczanych lub wykonywanych publicznie musiały być wcześniej aprobowane przez urząd cenzury, a uliczni grajkowie musieli występować o licencję do stosownego urzędu. Nie sposób też pomieścić sobie w głowie, aby każdy kawałek prywatnej korespondencji, włącznie z błahą pocztówką wysłaną znad morza, był czytany przez bezpiekę; nie wiemy też, jak to jest dostać list, który kaprysem urzędnika oddano do archiwum na 30 lat.  Nawet tak oburzeni wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, jak piszący te słowa, muszą przyznać, że Polska Kaczyńskiego była nie piekłem, a rajem dla kobiet na tle Portugalii doby “Nowego Państwa”. Tam mąż miał prawem gwarantowaną wyłączność na zarządzanie domowym budżetem; żonę, która by go porzuciła odstawiała do domu z powrotem policja, a taką, która by zdradziła mógł zabić, bo czekałaby go bardzo łagodna kara. I wreszcie: system Salazarowski, już po śmierci dyktatora z Coimbry, obaliła rewolucja. Jarosława Kaczyńskiego obalono przy pomocy kartki wyborczej. Możemy się spierać o to, czy byłoby podobnie, gdyby PiS domknęło własny system w toku trzeciej kadencji; ostatecznie “Estado Novo” również powoli wygaszało demokrację i polityczny pluralizm.

Wykład z historii alternatywnej wykraczałby jednak poza zakres tej próby.

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu pt. „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Marcin Giełzak
Marcin Giełzak
publicysta, przedsiębiorca, autor i współautor książek "Antykomuniści lewicy", "O niepodległość i socjalizm", "Crowdfunding" oraz nachodzącej "Wieczna lewica". Na co dzień współprowadzi podcast o tematyce społeczno-politycznej "Dwie Lewe Ręce". Jako ekspert i analityk współpracował m.in. z Fundacją Republikańską, Fundacją Ambitna Polska czy Projektem Konsens. Jego analizy poświęcone sprawom międzynarodowym można znaleźć m.in. w "Rzeczpospolitej" czy TVP World.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!