Przez Europę i USA przetaczają się coraz bardziej brutalne protesty wymierzone w obowiązek szczepień i obostrzenia związane z kolejną falą pandemii. Rządom na tym kolejnym już zakręcie w walce z wirusem zaczęło wyraźnie brakować kluczowego zasobu – kapitału zaufania.
Często argumentując przeciwko przeciwnikom reżimów sanitarnych zapomina się, że przytłaczająca większość naszych wyborów życiowych i interakcji społecznych opiera się raczej na zaufaniu niż rozumowaniu racjonalnym. Kluczowa jest tu różnica pomiędzy tzw. myśleniem szybkim i wolnym, opisana przez zdobywcę nagrody Nobla i współtwórcę ekonomii behawioralnej Daniela Kahnemana. Racjonalność jest w myśl badań izraelskiego naukowca nie czymś, co mamy lub nie, lecz czymś, co od czasu do czasu potrafimy niejako włączyć. Nasze życie stałoby się jednak udręką, a zachowania przypominałyby działania osoby cierpiącej na autyzm, gdybyśmy używali tylko tzw. wolnego myślenia. Nie jesteśmy więc zainteresowani tym, aby przed podjęciem każdej decyzji sami zgłębiać wszystkie mogące nam pomóc informacje. Racjonalnie możemy co najwyżej od czasu do czasu zastanowić się, komu warto zawierzyć.
Trudno np. posądzać wrogów paszportów kowidowych w swej masie o pogłębione studia wirusologiczne. Problemem, który COVID-19 obnaża, jest więc raczej coraz mniejsze poczucie zaufania, jakie zwykli ludzie odczuwają do autorytetów naukowych i swoich rządów. Wydaje się też, że nie jest słuszne, by całą winą obarczać li tylko naturę współczesnych mediów, zwłaszcza mediów elektronicznych. To myślenie w swej naturze autorytarne, które zakłada, że ludzie są czymś w rodzaju maszyn ukształtowanych przez podawanie im odpowiednio wyselekcjonowanych treści. Tak jednak nie jest ani w procesie wychowawczym, ani w życiu społecznym. Kluczowe jest właśnie zaufanie do danych źródeł, a nie sama dostępność źródeł alternatywnych. Uczeń zbuntowany, niechętny swojemu nauczycielowi zawsze znajdzie okazję do tego, by podważyć jego autorytet. Ludzie niewierzący autorytetom będą choćby i pocztą pantoflową, jeśli zabraknie internetu, przekazywać sobie rzekomą całą prawdę o zakłamanych elitach i ich niecnych knowaniach.
Zaufanie nie jest przy tym prostym elementem informacyjnym, który możemy zwyczajnie przekazać drugiemu człowiekowi jak program maszynie cyfrowej. Buduje się je dzięki powolnemu procesowi, który polega na tym, że ludzie mają coraz głębsze poczucie, że zawierzenie – tym, a nie innym – autorytetom czy instytucjom jest dla nich korzystne. Tymczasem przez ostatnie trzydzieści lat nie tylko radykałowie, ale i legitymujący się dyplomami badacze budowali przekonanie, że państwa są niegodne naszego zaufania. W najlepszym razie miały to być przeżytki, „dinozaury czekające, by umrzeć”, jak to w 1996 ujął Kenichi Ohmae. W najgorszym miałyby one być aparatami przemocy sterowanymi przez żądne krwi samce, które tylko czyhają na wolność niczego się nie spodziewających obywateli, a już osobliwie kobiet. W epoce pandemii okazało się jednak, że to tradycyjne aparaty państwowe, które miały podobno zniknąć ze sceny historii muszą zarządzać kryzysem na miejscu, wprowadzać nieprzyjemne ograniczenia, nadzorować szczepienia itp. itd. Czy można się dziwić, że ludzie im nie ufają, tym bardziej, że państwa istotnie przez lata wycofywały się z ich życia coraz bardziej?
W miarę jak państwa narodowe starały się wpasować w globalne sieci powiązań gospodarczych, a dyplomowani eksperci opowiadali się gremialnie za obowiązującą ekonomiczną ortodoksją, dojrzewał zaś koncepcja ogólnego spisku elit, paradoksalnie zwłaszcza wśród znajdującej się pod coraz większą presją klasy średniej. To równoczesne załamanie dawnej wiary w państwo i nowej wiary w globalizację tworzy ideowe podglebie wielu współczesnych obaw, wierzeń i teorii spiskowych. W przypadku protestów związanych z reżimami sanitarnymi prawicowe obawy przed amoralnymi elitami kosmopolitycznymi spotykają się i łączą harmonijnie z lewicową fobią dotyczącą okrutnych i antywolnościowych elit narodowych; to, który element przeważa, zależy zaś od lokalnego kontekstu politycznego.
Nawet w bardzo radykalnych teoriach spiskowych istnieje jednak ziarno prawdy na tej samej zasadzie, na jakiej przekazują je nam legendy ludowe z różnych minionych okresów. Są one konkretyzacją ogólnych zbiorowych obaw, pragnień i marzeń, które bez wątpienia mają swoje racjonalne, socjologiczne uzasadnienie. Dlatego w polemice z nimi nie ma niestety prostych rozwiązań. Przeciętni ludzie zamieszkujący kraje rozwinięte zasadniczo nie mylą się co do tego, że mają coraz mniej kontroli nad swoim życiem i dzieli ich coraz większa przepaść materialna od ścisłych elit. Mylą się jednak często co do wniosków, jakie z tych faktów wyciągają.
Na zamiany przyjdzie nam jednak czekać jeszcze długo. Zwyżkujące ceny energii i nowe coraz bardziej ambitne cele klimatyczne, promowane szczególnie energicznie przez elity UE, raczej nie uspokoją zachodniej klasy średniej i warstw niższych. Tymczasem proponowane programy społeczne mają charakter tylko doraźny. Ostatecznie załamał się nawet niezwykle ambitny pakt socjalny Joe Bidena, głównie za sprawą elitarystycznej kulturowej lewicy w ramach samej partii demokratycznej. Pojawia się więc zasadnicze pytanie, kto jest bardziej irracjonalny: czy zwolennicy spisku elit i koncernów farmaceutycznych, czy elity, z ich wiarą w progresywistyczne kaznodziejstwo jako skuteczne remedium na głęboki strukturalny kryzys zaufania?
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.