Nie czytajcie starych katechizmów!

Czytacie Państwo książki? Wywodzą się Państwo z pokoleń, które potrafią jeszcze przebrnąć przez tekst dłuższy niż sto sześćdziesiąt znaków? Interesują się Państwo swoją religią? Mam więc dla Państwa radę dotyczącą starych woluminów, które czasami trafiają nam wszystkim w ręce. A szczególnie starych katechizmów.

Dawnych katechizmów nie powinno się czytać, szczególnie jeśli w ręku miało się kiedykolwiek nowy katechizm, szkolny podręcznik do religii czy też współczesną prasę katolicką. Albo – o zgrozo – jeśli ktoś lubuje się w słuchaniu nauczania niektórych prominentnych członków dzisiejszej hierarchii kościelnej. Bo i po co narażać się na konieczność kilkukrotnego przeczytania tych samych zdań dla upewnienia się, czy aby na pewno nasze oczy widzą to, co widzą?  Po co zmuszać je do takiego wysiłku?

Po co ryzykować dysonans poznawczy mogący kosztować nas tak ogromną dla współczesnego człowieka cenę jak: nagła utrata dobrego samopoczucia, negatywne emocje, stres. Mogący wzbudzić konieczność podjęcia jakichś – jak to mówią psychologowie – decyzji korekcyjnych, czy też wręcz doprowadzić do reakcji somatycznych, chociażby bólu głowy, brzucha czy mięśni? Po co pakować się w tak ogromny, nie tylko psychiczny przecież, dyskomfort?

Jeśli chcą Państwo tego uniknąć, kategorycznie powiadam: nie czytajcie Państwo starych katechizmów! Narazicie się bowiem na pytania od których niezwykle trudno będzie uciec. W Państwa umysłach, sercach, a przede wszystkim duszach mogą bowiem zacząć rozkwitać wątpliwości o to, czy ludzie korzystający z owych wielowiekowych już zapisów katechizmowych aby na pewno wierzyli w to samo co my, współcześni? Bo o tym, że nasi przodkowie wierzyli inaczej niż my, zapewne nie będziecie Państwo wątpili ani przez sekundę.

Teraz na poważnie

Taka – owszem, przewrotna i ironiczna – rada przyszła mi do głowy gdy otrzymałem od szefa wydawnictwa Rosa Mystica jedną z ich najnowszych publikacji. Oto z kolorowej okładki dedykowanego dzieciom „Katechizmu z Baltimore” zerka teraz na mnie Chrystus w wizerunku Najświętszego Serca. A ja, spoglądając w Jego oczy, zastanawiam się nad tym, że już zapewne za parę miesięcy, najpóźniej lat, zacznę tłumaczyć własnym dzieciom, że to, co usłyszały dzisiaj w kościele, może różnić się od tego, co napisano na łamach tej książki. Nie, książki nie napisanej wcale w 2023 roku, choć właśnie teraz wydanej. „Katechizm z Baltimore” opublikowano bowiem po raz pierwszy w 1885 roku, a edycja przedrukowana teraz przez wspomniane polskie wydawnictwo – a poświęcona św. Józefowi – pochodzi z roku 1964.

W tej niezwykle przystępnie wydanej książce już w pierwszych zdaniach czytam, że celem ludzkiego życia jest to, byśmy poszli do Nieba. Banał, nieprawdaż? Wie to każdy dorosły katolik, czyż nie? Otóż nie. Wszak niejeden z dzisiejszych kaznodziejów czy publicystów katolickich powie, że celem życia ludzkiego jest szczęście, i to już tutaj, na ziemi.

Czytam dalej w katechizmie, że pierwszymi ludźmi byli Adam i Ewa, że prawdziwie żyli, że Adama Pan Bóg stworzył z prochu ziemi, a potem… czytam współczesnych kapłanów z tytułami akademickimi dającymi im rzekomo prawo, by uznawać opowieść o pierwszych rodzicach za metaforę, baśń, narrację.

Otwieram kolejne strony, a przed mymi oczyma pojawiają się pytania pomocnicze do repetowania z dziećmi, na przykład: „skąd wiemy, że Kościół katolicki jest jedynym prawdziwym Kościołem założonym przez Chrystusa” a potem bezwzględne potwierdzenie, że „tak, musimy należeć do Kościoła katolickiego, aby móc się zbawić”. W tym samym czasie z katolickiego radia docierają do mych uszu zaproszenia do wspólnej modlitwy z przedstawicielami nie tylko innych wyznań chrześcijańskich, ale i innych religii.

Wertuję katechizm i natrafiam na kolejne pytania, tym razem o to, czym jest Msza Święta i czytam dokładne i zrozumiałe wyjaśnienie, że jest ofiarą i sakramentem. Ani słowa o radosnej uczcie, o której słyszę przecież każdego dnia z różnorakich katolickich ośrodków medialnych.

A to przecież „tylko” katechizm dla dzieci. Sięgam więc po Katechizm kardynała Bellarmina (na podstawie którego w XIX wieku stworzono omawiany wcześniej „Katechizm z Baltimore”) i sprawdzam, jakimi słowami odnosił się on do niezwykle dziś szeroko reklamowanego grzechu – rozwiązłości. I czytam, spisane nieco innym niż dzisiaj językiem, co następuje: „Że porubstwo jest grzechem, opiera się to na wszystkich Prawach; na Prawie Natury, na Prawie pisanym, i na Prawie łaski. W Prawie Natury znajdujemy (Gen. XXXVIII, 24), że Patriarcha Judas, chciał aby spalono synową jego Tamar, za to, iż będąc wdową, została ciężarną. Stąd się okazuje, iż w owym czasie, to jest, nim było dane Prawo Mojżeszowe, przez samo Prawo Natury, ludzie znali, iż porubstwo jest grzechem. Następnie, w wielu miejscach Prawa Mojżeszowego, porubstwo jest zakazane: a w Listach św. Pawła, wielekroć czytamy, iż „porubnicy nie posiędą Królestwa Bożego” (I Kor. VI, 9). Ani też nie jest prawdą, iżby porubstwo nie czyniło nikomu ni szkody, ni krzywdy: czyni bowiem szkodę niewieście, cześć jej odbierając; czyni krzywdę dzieciom, które rodzą się nieprawymi; czyni obelgę Chrystusowi, bo wszyscy jesteśmy członkami Chrystusowymi; kto przeto popełnia porubstwo, sprawia to, iż członki Chrystusowe stają się członkami nierządnicy (I Kor. VI, 15); na koniec czyni obelgę Duchowi Świętemu, bo ciała nasze są kościołem Ducha Świętego (I Kor. VI, 19): a więc kto porubstwem kazi swe ciało, znieważa kościół Ducha Świętego”.

Czy dzisiejszy Katechizm mówi to samo? Z grubsza tak – ale można odnieść wrażenie, że stawia raczej na promocję czystości niżli na wyjaśnienie, dlaczego szóstego przykazania łamać nie należy. Kiedy zaś słuchamy dziś nauk na ten temat, możemy dojść do wniosku, że nastąpił kolejny krok w „rozwoju doktryny” – oto wszak coraz częściej słyszymy o „pierwiastkach dobra” w grzesznych związkach, o wzajemnym szacunku, o konieczności zrozumienia trudnej sytuacji, rozeznaniu, towarzyszeniu.

Ale fakt, że o grzechach mówi się dziś innym językiem niż kiedyś – szczególnie w tak wrażliwej tematyce jak współżycie płciowe – nie stanowi dla nikogo zaskoczenia. Gorzej, że dziś zgoła inaczej niż kiedyś naucza się również kwestii jeszcze bardziej fundamentalnych. Ta sprzeczność jest tak jaskrawa, że w żaden sposób nie daje się pogodzić.

Obraz i podobieństwo

Zacznijmy od początku. Człowiek został stworzony, jak wielokrotnie powtarzamy, „na obraz i podobieństwo” Boga. Ale czy na pewno tak nauczały dawne katechizmy? Owszem, choć nie do końca. Przecież klasyczną interpretacją pozostaje interpretowanie owego „obrazu” jako intelektualnej natury człowieka, a „podobieństwa” jako łaski uświęcającej. Ale przecież tak rozumiane wyrażenie wprost odnosiło się wyłącznie do… Adama! Nauczano, że wszyscy ludzie po nim, owszem, zostali i zostaną stworzeni na obraz Boży, ale już bez podobieństwa do Boga – a żeby odzyskać to podobieństwo należało przyjąć chrzest. Słyszeli Państwo o tym we współczesnym głoszeniu Ewangelii? Wydaje się, że dziś raczej interpretuje się słowa „obraz” i „podobieństwo” jako synonimy – i dlatego to zdanie z Księgi Rodzaju tak wielu kaznodziejów odnosi do każdego człowieka, zapominając przy tym o podkreślaniu roli łaski uświęcającej. A w konsekwencji nie zwracając w ogóle uwagi na to, jak się o nią starać.

Dawne katechizmy (tak jak i cały Kościół) uczyły więc, że człowiek nie posiada prawdziwej godności tylko dlatego, że jest człowiekiem (grzesznikiem), ale dlatego, że stał się synem Bożym dzięki łasce.



Bóg czy człowiek?

Ominięcie tego fundamentalnego założenia niesie za sobą poważne konsekwencje. Otóż, w dzisiejszym katechizmie (tym z 1997 roku) zasadą, podmiotem i celem całego porządku społecznego pozostaje… osoba ludzka. Nie wierzą Państwo? Proszę zerknąć do punktów 1881, 1907, 1929 i 1930. A czego nauczano naszych przodków? Że to Chrystus jest Panem, że to Jemu i Jego prawom należy się najwyższa cześć, że to jedność z Nim pozostaje celem ludzkiego życia, a więc i życia społecznego. Przypominano, że Chrystus, zapytany o największe z przykazań, na pierwszym miejscu wskazał „Będziesz miłował Pana, Boga swego, z całego serca swego i z całej duszy swojej, i z całej myśli swojej” a dopiero drugim jest „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”.

Z dzisiejszej nauki, w tym z licznych interpretacji obowiązującego katechizmu, wynika, że głównym powodem, dla którego należy wypełniać prawo moralne, nie jest to, że człowiek jest zobowiązany do posłuszeństwa Bogu albo, że powinien pracować nad zbawieniem swojej duszy, ale że musi być moralny, gdyż w ten sposób świadczy o godności osoby ludzkiej.

Kto będzie zbawiony?

Z tego charakterystycznego dla naszych czasów wywyższenia człowieka wynika także usilna chęć udowodnienia, że Chrystus zbawi wszystkich ludzi, wbrew temu, o czym mówią nie tylko starsze katechizmy, ale i literalnie Pismo Święte cytując Zbawiciela mówiącego „to jest bowiem kielich krwi mojej nowego i wiecznego Przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów”. „Za wielu” to nie to samo co „za wszystkich” – dyskusja na ten temat co i rusz powraca w katolickiej publicystyce. 

Stąd dziś tak często słyszymy o tym, że zbawieni zostaną wszyscy, bez względu na to jaką religię wyznają. Starsze katechizmy nauczały na przykład, że przed Wcieleniem poganie musieli przestrzegać prawa naturalnego, aby być zbawionymi, ale od czasu przyjścia Chrystusa na świat tak poganie jak i Żydzi musieli przyjąć religię chrześcijańską. 

Dziś jednak, według licznych interpretacji obecnego Katechizmu, religie pogańskie nadal pozostają niejako w „starym przymierzu”, a Wcielenie nie ma tu nic do rzeczy, gdyż przymierze z Noem ma rzekomo pozostawać dla nich ważne aż do dnia powszechnego głoszenia Ewangelii. Mimo tego, w tej samej, dość powszechnej dziś interpretacji, nawracać nie muszą się też Żydzi, można powiedzieć – tym bardziej – skoro ich nadal obowiązuje stare przymierze.

W dzisiejszym głoszeniu wciąż mówi się o tym, że Kościół jest jeden – ale już coraz częściej interpretuje się go nawet nie tylko jako wszystkich chrześcijan ale wręcz jako… całą ludzkość. A jedyności zbawienia we wspólnocie katolickiej nie przypomina już niemal nikt.

Stąd wieloznaczne zapisy o tym, jakoby „Kościół Chrystusowy trwał w Kościele katolickim”, zamiast prostego i jednoznacznego stwierdzenia z dawnych katechez, wedle którego „Kościół Chrystusowy jest Kościołem katolickim”.

Była sobie hierarchia

Dzisiejsze nauczanie tak bardzo podnosi godność osoby ludzkiej, że całkowicie zatraciło jakiekolwiek nauczanie o katolickiej hierarchii. Nie mówię nawet o synodalnych rojeniach o równości wszystkich ze wszystkimi, ale o ciekawym zabiegu z Katechizmu z 1997 roku.

Otóż aktualny katechizm, w rozdziale poświęconym hierarchii, po omówieniu kolegium biskupiego… analizuje rolę świeckich. O kapłanach nie będących biskupami nie napisano niczego szczególnego. Za to – tak jakby świeccy mieli się obrazić gdyby wyróżniono tradycyjnie „wyższy” stan kapłański – podkreślono osobnym ustępem, że świeccy uczestniczą w „kapłańskim, prorockim i królewskim urzędzie Chrystusa”.  

Co ciekawe, niektórzy kapłani zauważyli to już w roku wydania Katechizmu pytając, czyżby przygotowywał on nas na „nowy wiek Kościoła”, w którym nie będzie już hierarchicznej struktury? Trwający właśnie synod o synodalności wydaje się potwierdzać tamte intuicje. Podkreślmy raz jeszcze, że nie chodzi tu o brak wspomnienia o roli „szeregowych kapłanów” w Katechizmie w ogóle, ale o wiele znaczący brak takich wzmianek właśnie w rozdziale o hierarchii. A przecież nauka poprzednich stuleci stanu kapłańskiego nie stawiała na równi ze stanem świeckim – ale wyżej. Zmiana takiego postrzegania kapłaństwa doprowadziła do obecnej, sprzecznej z konstytucją Kościoła sytuacji, domagania się przez niemałą część katolików egalitaryzmu i demokracji w ustanowionej przez samego Chrystusa w hierarchiczny sposób instytucji.

Ani jota…

Mógłbym tak, niestety, wyliczać jeszcze bardzo długo. Mógłbym wspomnieć choćby o drugiej spośród Głównych Prawd Wiary, tak zaciekle atakowanej dziś przez licznych duchownych, całkowicie odrzucających wiarę w to, że Pan Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza a za złe karze. Mógłbym rozwinąć lekko muśnięte tu wątki o ekumenizmie czy utracie ofiarnego charakteru Mszy Świętej. Mógłbym wspomnieć o zupełnie nowym nauczaniu na temat tego, kim jest Bóg, na temat „wolności religijnej”, kolegialności biskupów, celów małżeństwa, regulacji urodzin, prymacie sumienia jako swoistego pierwszego Wikariusza Chrystusa czy definicji miłości. Bo o tym wszystkim naucza się nas dziś inaczej niż kiedyś.

Nie chcę jednak tego robić i to nie tylko ze względu na to, że próbowałbym wówczas zmusić Państwa do przeczytania kilkukrotnie dłuższego tekstu. Nie chcę tego robić, gdyż zwyczajnie napawa mnie to głębokim smutkiem.

Wracam raz jeszcze do okładki nowej edycji „Katechizmu z Baltimore” i przyglądam się przedziurawionym przez gwoździe dłoniom Zbawiciela, tej błogosławiącej nas i tej wskazującej na Jego Najświętsze Serce i zastanawiam się, dlaczego w swej niewysłowionej mądrości zechciał dopuścić do tego, czego dziś doświadczamy. By wyświęceni w Jego imię pasterze zakrywali korcem światło Jego słów, wedle których „dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni”.

Błogosławiony kto pokłada ufność w Panu

Ale jednocześnie zerkam na to imponujące wydawnictwo i odżywa we mnie nawet nie tyle nadzieja, ale wręcz pewność, że są jeszcze przecież ludzie, dla których ani jota jednak się nie zmieni. I którzy chcą o tym przypominać wydając dawne katechizmy.

I to w czasach, gdy samo słowo „katechizm” wywołuje u niektórych wręcz pogardę, przywołując wspomnienia rutynowego zapamiętywania niekończących się pytań i odpowiedzi. W czasach, gdy uniwersalny katechizm wydaje się przecież zupełnie nieprzystający do świata naznaczonego relatywizmem moralnym i kulturowym. W czasach, gdy powtarzanie piłatowego pytania „czymże jest prawda?” skierowane przed wiekami do tego, który JEST Prawdą zasługuje dziś na aplauz niemal tak głośny jak negowanie istnienia Chrystusa.

A jednak, dopóki istnieją dawne katechizmy i dopóki trwają ludzie chcący je wydawać i kupować, powielać w formie elektronicznej, prawda będzie trwać. I trafi do tych, w których wywoła niepokój, zgrzyt, dyskomfort, dysonans poznawczy i różnorakie reakcje somatyczne. I zasieje ziarno.

Porzuciliśmy już dawną wiarę w diabła i jego nieustanne ataki mające na celu zniszczenie dusz. Porzuciliśmy już dawną liturgię, która inspiruje nas do godnego oddania czci Bogu. Porzuciliśmy też dawną sztukę sakralną, dawną architekturę, dawną muzykę i dawne katolickie życie intelektualne.

Nie porzucajmy jednak dawnych katechizmów. Nawet, jeśli dzięki nim nie odzyskamy całej katolickiej przeszłości, to z pewnością zdobędziemy przyszłość.

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu: „Kontra – budujemy forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Krystian Kratiuk
Krystian Kratiuk
redaktor naczelny portalu PCh24.pl i publicysta dwumiesięcznika „Polonia Christiana”. Korespondent medialny podczas Synodu ds. Rodziny oraz Synodu Młodzieży, autor książek "Synod papieża Franciszka" i "Wyznawcy kompromisów".

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!