Teologia ewolucyjna czy katolicka? Uwagi na marginesie książki księży Wojciecha Grygiela i Damiana Wąska

W ubiegłym roku (2022) ukazała się książka autorstwa dwóch księży – filozofa Wojciech Grygiela oraz teologa Damiana Wąska zatytułowana „Teologia ewolucyjna: Założenia – problemy – hipotezy”. Publikacja nie wzbudziła szerszych kontrowersji mimo dość radykalnych treści w niej zaprezentowanych. Radykalizm duchownych przejawia się między innymi w tym, że po raz pierwszy wyartykułowali wprost szereg tez, które do tej pory pojawiały się w ich pismach w raczej ukrytej lub – by tak rzec – w „zalążkowej” postaci. Ksiądz prof. Grygiel od lat związany jest z wydawcą książki, czyli Copernicus Center, organizacją założoną przez laureata nagrody Templetona, ks. prof. Michała Hellera, który jest także autorem przedmowy do tej publikacji.

Templetonowskie źródła idei ewolucyjnych

Należy na wstępie zaznaczyć, że Copernicus Center zostało założone przy wsparciu finansowym Fundacji Templetona, której cele najdobitniej wyraził sam założyciel tej Fundacji, czyli Sir John Templeton (1912–2008). Zdaniem amerykańskiego filantropa, celem działalności zakładanych przez niego instytucji jest doprowadzenie do powstania jednej uniwersalnej religii opartej nie na dogmatach katolickich, czy tych wywiedzionych z jakichkolwiek „starożytnych świętych ksiąg”, lecz z odkryć naukowych. Religię tę ma charakteryzować uniwersalizm w takim sensie, że nie będzie ona kontrowersyjna dla żadnego naukowca a jej dogmaty będą weryfikowalne metodą badań naukowych. Moralność tej nowej religii miałaby się opierać na połączeniu elementów mądrości ogólnoludzkiej (takich jak „złota zasada”), elementów new age i mądrości Wschodu, a także pragmatyzmu moralnego i „zdrowego rozsądku”. Więcej o ideach Templetona pisałem w lipcowym numerze Do Rzeczy.

Niestety, założenia przyjęte przez Johna Templetona rzadko są artykułowane wprost w działalności jego fundacji i powiązanych z nią podmiotów. Programy sponsorowane przez Fundację Templetona najczęściej noszą dość enigmatyczne i zazwyczaj bardzo niewinnie brzmiące tytuły. Jednak właśnie owo uzależnienie finansowe i zgodność zasadniczych przekonań amerykańskiego filantropa i osób korzystających z zasobów jego organizacji stanowi klucz do zrozumienia ich charakteru i prawdziwego celu. A celem tym jest realizacja idei gruntownej przemiany tradycyjnych religii (chrześcijaństwa, judaizmu, islamu) na modłę czegoś, co można by nazwać uniwersalną religią rozumu.

Kluczowym elementem tej radykalnej transformacji duchowo-intelektualnej ma być powszechne przedefiniowanie każdej prawdy religijnej w świetle ogólnej idei ewolucji, dla której podstawę ma stanowić ewolucja kosmiczna i biologiczna. W konkrecie, wszystkie działania Fundacji Templetona oraz osób i instytucji z nią powiązanych (w tym Copernicus Center w Krakowie) mają skupiać się na promocji teologicznej koncepcji teistycznego ewolucjonizmu, czyli przekonania, że Bóg nigdy nie działał w historii naturalnej świata w sposób bezpośredni (nadprzyrodzony), lecz – jeżeli w ogóle miał jakiś udział – to jedynie poprzez tak zwane naturalne przyczyny wtórne.

Jeżeli zatem, na przykład, Pismo Święte mówi, że człowiek został stworzony z prochu ziemi, to należy tę prawdę zinterpretować w taki sposób, że Bóg stworzył jakieś warunki początkowe dla długiego procesu ewolucji, na którego końcu jakiś „hominid” w jakiś sposób stał się człowiekiem. Warto zaznaczyć, że współcześni teistyczni ewolucjoniści (np. śp. abp Życiński) mówią w tym kontekście na przykład o ewolucyjnej „emergencji psychizmu ludzkiego” tym samym odrzucając katolicką dogmatyczną naukę o substancjalności duszy rozumnej tak, jak zdefiniował ją Sobór w Vienne i Sobór Laterański V. Promocją teistycznego ewolucjonizmu wśród protestantów (częściowo także katolików) zajmuje się przede wszystkim uzależniona od Templetona amerykańska fundacja BioLogos, która aktywnie włącza się w tworzenie, promocję i obronę ewolucyjnej reinterpretacji każdego dogmatu wiary chrześcijańskiej. W Polsce zdecydowanym promotorem teistycznego ewolucjonizmu był abp Józef Życiński a jego dzieło kontynuuje ks. prof. Michał Heller. W tym kontekście książka ks. prof. Grygiela (również związanego z Copernicus Center) nie tylko nie dziwi, ale właściwie stanowi naturalne rozwinięcie linii ideowej od lat promowanej przez polskich teistycznych ewolucjonistów, zapoczątkowanej przez takich księży jak Włodzimierz Sedlak, Kazimierz Kłósak czy Kazimierz Kloskowski. Niemniej, jak już zostało zauważone, publikacja Grygiela i Wąska stanowi pewną nowość w tym sensie, że wprost i wyraźnie sformułowane są w niej tezy zawarte w publikacjach poprzednich teistycznych ewolucjonistów jedynie implicite. Stanowi zatem ich „logiczne” rozwinięcie, które doprowadza wprost do zaprzeczenia dogmatom Kościoła katolickiego.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Herezje teologii ewolucyjnej
Ewolucja dogmatów

Odwołajmy się tutaj do jednego tylko przykładu, który w zasadzie powinien zakończyć całą dyskusję na temat katolickości omawianej pozycji, nawet zanim się ona zacznie. Otóż, autorzy bardzo jasno formułują tezę o ewolucji dogmatów, co swoją drogą było jednym z ulubionych tematów wśród reprezentantów tak zwanej pierwszej fali modernizmu, których pomysły potępione zostały już na początku XX w. Grygiel i Wąsek piszą więc, że „nie wolno traktować orzeczeń teologicznych jako stojących ponad czasem” (s. 26), że [należy nieustannie] „reinterpretować te elementy doktryny, które kłócą się z ewolucyjnym obrazem świata” (s. 28), że [błędne jest] „ujmowanie Objawienia jako literalnie rozumianego systemu prawd” (s. 37), że „ogłoszenie dogmatu nie kończy procesu jego ewolucji” (s. 44) oraz, że „nie należy obawiać się korzystania z teorii ewolucji w procesie reinterpretacji doktryny” (s. 84). Tymczasem Konstytucja Soboru Watykańskiego I Dei Filius (Kanon IV,3) potępia takie tezy w niedwuznacznej formule: „Gdyby ktoś mówił, że jest możliwe, aby zgodnie z postępem wiedzy niekiedy należało dogmatom podanym przez Kościół, nadać inne znaczenie od tego, jakie przyjmował i przyjmuje Kościół – niech będzie wyklęty.” Kościół katolicki wypowiadając się uroczyście poprzez konstytucję soborową, wyłącza ze wspólnoty wierzących tych, którzy proponują poglądy prezentowane przez autorów „Teologii ewolucyjnej”.

Na tym właściwie powinna zakończyć się dyskusja. Publikacja tak daleko odbiega od ortodoksji katolickiej, że można by zapytać, czy w ogóle warto się nią zajmować?

Jeżeli bowiem brakuje zgody na podstawowe prawdy wiary, to nie ma wspólnej podstawy do dyskusji, przynajmniej dyskusji kościelnej, katolickiej. Zatem ewentualna polemika z autorami nie ma charakteru wewnątrzkościelnego, który zakładałby spór w obrębie uprawnionych interpretacji teologicznych; jest to raczej dialog (polemika) z niewierzącymi lub wierzącymi w coś innego niż Kościół.

Może jedynie dziwić fakt, że poza przełożonymi Bractwa Kapłańskiego św. Piotra, do którego należał ks. Grygiel, nikt w Kościele (ani władze katolickiej uczelni, ani biskup miejsca) nie podjął żadnych działań (według naszej wiedzy), aby upomnieć, wezwać do sprostowań i ewentualnie ukarać obu autorów.

Odrzucenie Adama i Ewy

Znamienne jest, że współczesna „teologia ewolucyjna” sporo miejsca poświęca podważaniu nie tylko stworzenia człowieka z prochu ziemi (czyli takiego powstania, jakie naucza Pismo Święte i święta Tradycja), ale w ogóle neguje samo istnienie Adama i Ewy i konsekwentnie domaga się porzucenia dogmatycznego nauczania na temat grzechu pierworodnego. O ile Życiński i większość katolickich ewolucjonistów od lat nauczało, że pierwszy człowiek powstał na zasadzie „hominizacji zwierzęcia” (nie wyjaśniając na czym miałoby to polegać), to Grygiel i Wąsek wprost stwierdzają, że „Adama i Ewy nie można traktować jako postaci historycznych” (s. 164).

Ów atak na katolicką naukę o pochodzeniu człowieka wpisuje się w szerszy nurt anty-kultury, w której podważa się tożsamość człowieka, czyli jego naturę, wzajemną relację kobiety i mężczyzny, jedność rodzaju ludzkiego i wielką godność człowieka będącą konsekwencją jego unikalnego sposobu powstania poprzez uformowanie przez samego tylko Boga. Z odrzucenia klasycznej nauki katolickiej wynika to, że nie potrafimy skutecznie bronić prawdy o ludzkiej naturze i powołaniu.

Jeżeli bowiem przyjmiemy za autorami, że „gatunek Homo sapiens nie mógł się wyłonić z jednej pary” (s. 168) oraz, że „nie da się utrzymać monogenizmu” (s. 169), to nie tylko musimy pożegnać naukę Soboru Trydenckiego o grzechu pierworodnym, ale także jedność rodzaju ludzkiego i równość ludzi. Wynika to z faktu, że tak całe narody jak i poszczególni ludzie wszystkich czasów i miejsc znacznie różnią się wszelakimi uzdolnieniami i osiągnięciami. Zatem jedności rodzaju ludzkiego nie znajdujemy – w każdym razie nie w pełnym jej wymiarze – na poziomie kultury, lecz właśnie na poziomie natury. I zgodnie z nauką katolicką, jeżeli wszyscy pochodzimy od jednych rodziców, to rzeczywiście stanowimy nie tylko jeden gatunek, ale dość literalnie jedną rodzinę. I tylko taki sposób pochodzenia ludzkości ostatecznie gwarantuje to, że każdego człowieka mogę nazwać nie tylko człowiekiem, ale bratem. Nawet osobne powstanie kobiety i mężczyzny, to znaczy odrzucenie prawdy o powstaniu kobiety z boku Adama, już wprowadzałoby brak jedności rodzaju ludzkiego czyniąc małżeństwo czymś niezrozumiałym a naturalne przyporządkowanie kobiety mężczyźnie zupełnie nieuzasadnionym. Tymczasem jak czytamy u Ojców, Doktorów i w tradycyjnych katechizmach Kościoła „Bóg mógłby uczynić Ewę tak jak uczynił Adama, poprzez uformowanie jej ciała z prochu ziemi i tchnięcie w nie duszy, ale uczynił Ewę z żebra Adama, aby ukazać, że mieli być mężem i żoną” (Katechizm z Baltimore, 1891, 5,39). Nauka katolicka opiera się na dosłownie rozumianym biblijnym opisie stworzenia i tylko takie rozumienie zapewnia prawidłowe uzasadnienie prawdy o człowieku i jego powołaniu.

Potwierdza to sam nasz Pan Jezus Chrystus, gdy zapytany przez faryzeuszy o możliwość rozwodu zwraca się do opisu biblijnego mówiąc „na początku tak nie było” (por. Mt 19, 4-8). Sam Jezus zatem traktuje ten opis dosłownie i historycznie. Idąc śladem Mistrza, Kościół przez wieki bronił prawdy o małżeństwie (a zatem o czymś naturalnym dla człowieka) na podstawie opisu biblijnego. Nie mają więc racji teistyczni ewolucjoniści, którzy czasem wprost wyrażają chęć zachowania pewnych prawd moralnych i duchowych wynikających z Księgi Rodzaju 1-3, jednocześnie odrzucając faktyczność tych opisów. Np. Grygiel i Wąsek uważają, że Adam i Ewa to jakieś symbole na oznaczenie ludzkości, które „ukazują jedność rodzaju ludzkiego” (s. 168). Ale w jaki sposób te symboliczne postaci miałyby ukazywać prawdę o jedności rodzaju ludzkiego, jeżeli (zgodnie z wizją ewolucyjną) faktyczne więzy krwi nie łączą wszystkich ludzi?

W jaki sposób można uzasadnić stałość ludzkiej płci, jeżeli sama płeć jest efektem biologicznej ewolucji, pojawiła się na drodze naturalnego i dość przypadkowego procesu kolejnych modyfikacji organicznych i – ponieważ ewolucja trwa nadal – to wcale nie musi być ostatnim etapem tego rozwoju?

Katoliccy ewolucjoniści chcą zachować niektóre pasujące im wnioski, ale odrzucając realizm biblijnego opisu powstania człowieka, usuwają podstawę do wyciągania tych wniosków. W efekcie, ich „ewolucyjna teologia” wisi w próżni i jest pełna sprzeczności.

Jak już zaznaczyłem, odrzucenie monogenizmu musi prowadzić do porzucenia katolickiej nauki o grzechu pierworodnym, czego autorzy nie wahają się wprost stwierdzić. Ich zdaniem: „Uwzględnienie w doktrynie grzechu pierworodnego ustaleń współczesnych nauk ewolucyjnych (…) poskutkowało oczyszczeniem jej klasycznej wersji, polegającym przede wszystkim na przejściu od pełnego uznania historyczności tego grzechu do potraktowania go jedynie jako metafory kondycji ewolucyjnie wykształconego Homo sapiens, cechującej się dysharmonią pomiędzy pragnieniem dobra a skłonnością do zła” (s. 171). Autorzy twierdzą także, że „nie da się zaakceptować rozumienia grzechu pierworodnego jako moralnej winy zaciągniętej przez obdarzonego świadomością pojedynczego człowieka i powodowanej przez nią utraty łaski uświęcającej wraz z towarzyszącymi jej nadprzyrodzonymi darami” (s. 169). Również „śmierci nie można traktować jako skutku grzechu pierworodnego” (s. 170) a „skłonność do zła moralnego nie musi być postrzegana jako skutek utraty Boskiego daru integralności, ale jako naturalne biologiczne wyposażenie, które zostało wbudowane w ludzką naturę na przestrzeni długiego okresu ewolucji ludzkiego gatunku” (s. 170). Mamy więc tu zdeklarowane odrzucenie dogmatycznej nauki katolickiej. Już pierwszy kanon dekretu o grzechu pierworodnym Soboru Trydenckiego mówi: „Jeśli ktoś nie wierzy, że pierwszy człowiek Adam, kiedy przekroczył w raju nakaz Boży, zaraz stracił świętość i sprawiedliwość, … ściągnął na siebie gniew i oburzenie Boże, a przez to także i śmierć, którą Bóg mu poprzednio zagroził, … i przez winę tego przestępstwa cały Adam co do ciała i co do duszy zmienił się na gorsze – niech będzie wyłączony ze społeczności wiernych”. Ale jak ma wierzyć w te rzeczy ktoś, kto nie wierzy w samo istnienie Adama?

Czytając „Teologię ewolucyjną” odnosi się wrażenie, że autorzy znają naukę katolicką, jednak postanawiają ją sparodiować umieszczając wśród swoich wynurzeń twierdzenia jakby wprost wzięte z potępień ogłoszonych przez doktrynalne sobory Kościoła.


CZYTAJ TAKŻE:

JUREK: Jeśli Matka straci głos

Augustyn, czyli lustro. Opowiadanie na wspomnienie Świętego


Modernistyczne rozumienie wiary i moralności

Jak w zestawie modernistycznych herezji tak i w „teologii ewolucyjnej” nie może zabraknąć „klasyka”, czyli błędów na temat pochodzenia moralności i religii. „[M]oralność człowieka wywodzi się z kumulatywnego działania instynktów moralnych, które wykształciły się adaptacyjnie przez długi okres czasu” (s. 168)  – oznajmiają nam autorzy. Z kolei „wierzenia wyłaniają się z poznawczych mechanizmów, generujących przekonania na temat sprawstwa i agentów w świecie” (s. 202). Oczywiście takie subiektywistyczne, redukcyjne i ewolucyjne ujęcie zostało kilkukrotnie potępione przez papieży (np. Piusa IX i Piusa X) i nie stanowi żadnej nowości w katalogu katolickich herezji. Nie warto im poświęcać więcej uwagi.

Odrzucenie cudów

Nieco ciekawiej prezentuje się atak na katolicką naukę na temat cudów. Autorzy wychodzą od przekonania, że za cuda „przynajmniej częściowo odpowiedzialne są przyczyny fizyczne” (s. 220), że „cuda nie przeczą naturze i pozostają w zgodzie z jej prawami” (s. 228) oraz, że „cuda wcale nie muszą implikować pogwałcenia tych praw” (s. 230). Zatem można odnieść wrażenie, że w ujęciu autorów cuda można sprowadzić do przyczyn naturalnych, co oczywiście oznaczałoby, że cudów nie ma. Cud bowiem właśnie tym różni się od zdarzenia naturalnego (nie-cudownego), że dokonuje się na mocy działania przyczyny nadprzyrodzonej, to znaczy albo bezpośrednio Boga samego, albo Boga używającego pośredników ponadnaturalnych (aniołów, świętych). Aby wyjaśnić fenomen cudów autorzy przyjmują to, co nazywają „modelem nieinterwencjonistycznym”, który zakłada panenteistyczny model relacji między Bogiem a światem. Twierdzą, że: „Przyjęcie stanowiska panenteizmu pozwala więc na przedefiniowanie powszechnie przyjmowanego podziału rzeczywistości na przyrodzoną i nadprzyrodzoną […]. Odbywa się to kosztem odejścia od klasycznego rozróżnienia pomiędzy tym, co naturalne i nadprzyrodzone, ponieważ Boska immanencja w przyrodzie sprawia, że wszystko, co się w niej zdarza jest bezpośrednio dziełem Boga i dlatego ma charakter nadprzyrodzony” (s. 232). Panenteizm jako koncepcja metafizyczna został sformułowany przez protestanckich teistycznych ewolucjonistów już w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. W skrócie panenteizm różni się od panteizmu tym, że według tego drugiego świat jest tożsamy z Bogiem, natomiast według pierwszego świat jest częścią Boga (pan-en-teizm znaczy „wszystko w Bogu”). Oczywiście te dwie herezje nie różnią się istotnie od siebie, ponieważ obie zwyczajnie mieszają stworzenie ze Stwórcą i tak negują podstawy wiary chrześcijańskiej. Potwierdza to konstytucja Vaticanum I Dei Filius, która w kanonie III potępia panteizm a w kanonie IV panenteizm: „Gdyby ktoś mówił, a. że rzeczy skończone, zarówno materialne, jak i duchowe, albo tylko duchowe, wyewoluowały z substancji Bożej; b. albo że wszystko staje się przez ujawnianie się lub ewolucję Bożej istoty; c. albo wreszcie że Bóg jest bytem powszechnym lub nieokreślonym, który określając samego siebie, ustanawia ogół rzeczy dzielących się na rodzaje, gatunki i jednostki – niech będzie wyklęty”.

Wymienione tutaj, celem przykładu, jawne herezje i błędy, jakie znajdujemy w książce napisanej przez dwóch polskich księży-teologów i profesorów pracujących na katolickich uczelniach powinny nas skłaniać do głębszych refleksji na temat stanu polskiej teologii, stanu polskiego Kościoła i panującej w nim dyscypliny. Jednak tego typu zagadnienia wychodziłyby poza ramy tego artykułu. W dalszej części chciałbym podzielić się kilkoma refleksjami o bardziej ogólnym charakterze na temat ewolucjonizmu i jego wpływu na teologię katolicką.

Pius XII i pochodzenie człowieka

Zostawiając na marginesie spory o pochodzenie gatunków i tak zwaną „teorię ewolucji”, skupmy naszą uwagę jedynie na najbardziej istotnym z teologicznego punktu widzenia zagadnieniu, czyli pochodzeniu człowieka. Należy jasno wyartykułować fakt, że do 1950 roku Kościół utrzymywał, że człowiek został stworzony bezpośrednio przez Boga zarówno w swej cielesnej jak i duchowej konstytucji.

Mówiąc wprost, dokumenty Kościoła, papieże, święci Ojcowie i Doktorzy, lokalne synody i katechizmy – jeżeli poruszały w ogóle zagadnienie pochodzenia człowieka, to zawsze explicite lub implicite przyjmowały, że było to wydarzenie ponadnaturalne – ciało człowieka zostało ulepione z prochu ziemi a dusza stworzona w momencie tchnięcia jej w ciało, które momentalnie ożywiła i uczyniła ciałem ludzkim.

Szerokie uzasadnienie tej tezy podałem w innych miejscach, zwłaszcza w książce „Kościół a ewolucja” (Fronda, 2012). Choć tendencje ewolucyjne ujawniły się w Kościele już w połowie XIX wieku wraz z powstaniem teorii Darwina, to jednak przez kilkadziesiąt lat Kościół sprzeciwiał się im nakazując autorom promującym „katolickie” wersje ewolucjonizmu milczenie lub poprawianie swoich błędów. Stan ten trwał do początku XX wieku, choć stopniowo sprzeciw Kościoła słabł, a rosła popularność ewolucjonizmu. Oczywiście rozwój herezji modernizmu, którego istotną część składową stanowi ewolucjonizm, wielce sprzyjał takiej zmianie nastawienia. Jeszcze w 1948 roku kard. Ernesto Ruffini wydał książkę „Teoria ewolucji w świetle nauki i wiary”, w której zdecydowanie bronił katolickiego kreacjonizmu, w tym stworzenia człowieka z prochu ziemi w oparciu o świętą Tradycję teologiczną i filozofię katolicką.

Niestety, papież Pius XII dokonał być może subtelnej na poziomie słów, ale niosącej poważne i destrukcyjne konsekwencje, zmiany w doktrynalnym nauczaniu Kościoła. Zmianę tę jasno widać, gdy porówna się dwa teksty papieskie – przemówienie do Papieskiej Akademii Nauk z 1941 roku, w którym Pius XII nadal broni tradycyjnej wizji stworzenia Adama z prochu ziemi oraz encyklikę Humani generis (1950), w której papież nie zabrania dyskusji na temat ewolucyjnego pochodzenia ciała człowieka (przy utrzymaniu bezpośredniego stworzenia duszy).

Można by podjąć się obrony ujęcia z Humani generis na takiej zasadzie, że Pius XII nie orzeka w encyklice jak powstał człowiek, a jedynie dopuszcza dyskusję na ten temat, obwarowując ją jednocześnie kilkoma zastrzeżeniami, na przykład takim, że nie wolno traktować hipotezy ewolucyjnej jako już udowodnionej i że należy uwzględniać argumenty obu stron. Jednak problematyczność tej wypowiedzi papieskiej polega na tym, że dopuszczenie tego rodzaju dyskusji oznacza, że Kościół nie ma już pewności w kwestii pochodzenia ludzkiego ciała, mimo, że posiadał taką pewność przez dziewiętnaście poprzednich stuleci. Ponadto, poddanie ewolucyjnego powstania człowieka pod dyskusję oznacza, że biblijnego opisu powstania człowieka (Rdz 2,4), nie trzeba już traktować literalnie i historycznie, co sprzeciwia się orzeczeniu Papieskiej Komisji Biblijnej z 1909 roku.

Paradoks papieskiej wypowiedzi polega na tym, że encyklika w swej osnowie stanowiła obronę zasad filozofii tomistycznej, tymczasem to właśnie św. Tomasz bardzo jasno wyłożył stworzenie ciała pierwszego człowieka z prochu ziemi. Koncepcji, którą Pius XII poddaje pod dyskusję, nie da się pogodzić właśnie z zasadami filozofii tomistycznej.

Jeżeli bowiem uznamy (zgodnie z dogmatycznym nauczaniem Kościoła), że dusza ludzka stanowi formę substancjalną człowieka (jego ciała), to nie może ciało powstać niezależnie od duszy; tak długo jak nie ma duszy nie ma i ciała. Zatem to właśnie filozofia tomistyczna, której Pius XII zdaje się bronić, wyklucza tezy, które Pius XII dopuszcza.

Jednak tym, co najbardziej zaskakuje w ujęciu Piusa XII, jest kompletny brak podstaw naukowych do wprowadzenia omówionej modyfikacji. W tradycyjnym ujęciu katolickim przyjmuje się tak zwaną zasadę jednej prawdy, to znaczy, że wiara nie może przeczyć rozumowi (w domyśle także faktom przyrodniczym) jak i rozum wierze (oczywiście rozum prawidłowo ukształtowany, recta ratio). Teorię jednej prawdy zdefiniował Sobór Laterański V wykluczając możliwość, aby jakieś twierdzenie rozumu (nauki) mogło sprzeciwiać się wierze. Jednocześnie wiara katolicka naucza, że szereg wydarzeń w świecie materialnym nie ma wyjaśnienia naturalnego, ponieważ dokonało się za sprawą nadprzyrodzonego działania Bożego. Do takiej kategorii zdarzeń należą przede wszystkim cuda.

Problem polega na tym, że powstanie człowieka w tradycyjnym nauczaniu Kościoła miało właśnie rangę cudu, to znaczy wydarzenia, które przekroczyło porządek natury za sprawą bezpośredniego działania Stwórcy. Nie ma zatem podstaw, aby doszukiwać się naturalnych przyczyn powstania pierwszego ludzkiego ciała, tak samo jak nie ma podstaw, aby szukać kości Jezusa w jakiejś grocie w okolicach Jerozolimy.

Presja scjentyzmu i granice nauki

Presja emocjonalno-intelektualna, jakiej został poddany Kościół (zapewne również sam Pius XII), opierała się na mniej więcej takim rozumowaniu: Skoro nauka dostarcza coraz to nowych „dowodów” na ewolucyjne powstanie człowieka, to Kościół nie może nadal utrzymywać ukształtowania z prochu ziemi, bo to sprzeciwiałoby się „faktom”, czyniłoby wiarę irracjonalną i szkodziłoby misji ewangelizacyjnej Kościoła zwłaszcza w środowiskach naukowych. Nikt rozumny nie przyjmie bowiem nauczania, które zaprzecza nauce. Kościół musi zatem przyjąć ewolucję, aby pozostać w zgodzie z nauką.

Przyjrzyjmy się temu rozumowaniu nieco bliżej, gdyż po Humani generis całkowicie zdominowało ono myślenie katolickie i do tej pory stanowi podstawową linię obrony teistycznego ewolucjonizmu. Rozumowanie to przeniknęło do świadomości katolickiej tak głęboko, że można mówić nie tylko o psychologicznym kompleksie, lecz raczej nawet o panicznym strachu, obserwowanym u katolików, w tym u licznych hierarchów, przed tak zwanym „środowiskiem naukowym”.

Przedstawione rozumowanie trzeba jednak całkowicie odrzucić, gdyż opiera się zarówno na błędnych przesłankach jak i błędnie wyciąganych wnioskach (niepoprawność materialna i formalna). Jeśli chodzi o powstanie człowieka, to żadne fakty naukowe, np. fakty paleontologiczne, nigdy nie będą zmuszały nas do porzucenia wiary w stworzenie pierwszego ciała ludzkiego. Pochodzeniem gatunków zajmują się bowiem nauki historyczne, a więc takie, których metoda ma z natury rzeczy zawsze ma charakter pośredni – na podstawie rzeczy odkrywanych obecnie wnioskuje się o przeszłości. Nie można cofnąć się w czasie, aby te zdarzenia bezpośrednio zaobserwować ani nie można ich powtórzyć w laboratorium.

Zatem nawet gdyby rzeczywiście istniała jakaś seria znalezisk, które sugerowałyby istnienie form od małpokształtnych do człekokształtnych, to i tak takie fakty dowodziłyby jedynie istnienia takich form w takim czasie i miejscu, ale nie stanowiłyby dowodu na ewolucję jednej formy w drugą. Stanowiłyby co najwyżej poszlakę, że tak mogło się stać. Fakt, że paleontologia wcale nie dysponuje taką serią form przejściowych (wbrew dość nierzetelnym a czasem manipulatorskim lub wprost kłamliwym opiniom wypowiadanym przez tak zwanych „popularyzatorów nauki”) usuwa samą poszlakę czyniąc „hipotezę ewolucji” jeszcze bardziej hipotetyczną. Sam fakt, że na przestrzeni długiego czasu istniały takie czy inne zwierzęta, bardziej lub mniej do siebie podobne, nie dowodzi ewolucji, gdyż wyjaśnia się tak samo dobrze lub nawet lepiej poprzez „teorię stworzenia”.

Wypadałoby zatem zadać pytanie, jakie to dane naukowe, jakie fakty, wypłynęły między 1941 a 1950 rokiem, które skłoniły Piusa XII do zasadniczej zmiany nauczania katolickiego?

Nawet gdyby odkryto w tym okresie całą gamę hominidów stopniowo coraz bardziej przypominających człowieka, to nawet tak fantastyczny materiał kopalny nie wykluczałby tego, że pierwszy człowiek został jednak stworzony wprost z prochu ziemi, tak samo jak fakt, że dziewice nie rodzą dzieci nie wyklucza tego, że taki przypadek miał miejsce jeden raz w odniesieniu do Jezusa. Po prostu Bóg nie jest ograniczony prawami natury, nawet gdybyśmy (wbrew obserwowanym faktom) przyjęli, że istnieje jakieś uniwersalne prawo natury, które nakazuje jednym formom życia zmieniać się w inne.

Zatem powyższe rozumowanie jest błędne zarówno w swej przesłance jakoby istniały jakieś „dowody” na ewolucyjne powstanie człowieka, jak i we wnioskach, gdyż nawet gdyby takie „dowody” istniały, to i tak Kościół mógłby nadal utrzymywać, że człowiek powstał w sposób wyjątkowy, poza biegiem natury.

Błąd podejścia Piusa XII polega na tym, że o ile – być może – nie był on w stanie krytycznie ocenić tych rzekomych „dowodów na ewolucję”, to jednak bez problemu mógł utrzymać tradycyjne stanowisko kierując się nauczaniem Ojców i świętych Doktorów ze św. Tomaszem na czele. Zatem Pius XII pomylił się nie tyle w ocenie stanu nauki, co w ocenie stanu teologii.

Ataki na chrześcijaństwo w oparciu o rzekomą „naukę” bynajmniej nie są domeną późnej nowożytności. Spotykali się z nimi już pierwsi chrześcijanie i już św. Augustyn odpowiedział jak należy postępować w takiej sytuacji. Przytoczmy tutaj radę Augustyna:

„Kiedy [poganie] wywodzą z którejś ze swoich książek teorię przeciwną Pismu Świętemu a przez to sprzeczną z wiarą katolicką, to albo wykażemy jakimś sposobem, że teoria ta jest całkowicie błędna, albo przynajmniej sami będziemy utrzymywać, bez najmniejszego cienia wątpliwości, że teoria ta jest błędna” (De Genesi ad litteram, Ks. I, 21,41).

Widzimy zatem, że Augustyn zdecydowanie sprzeciwia się przyjmowaniu rzekomych teorii naukowych sprzecznych z wiarą, nawet gdyby katolicy nie umieli wykazać, że są one błędne. Jakże różne było jego podejście od podejścia przyjmowanego przez obecnych teologów.

Atrofia katolickiego rozumienia początków ludzkości

Oczywiście szantaż ze strony ewolucjonistów nieustannie powołujących się na rzekome „dowody naukowe” trwa po dziś dzień i jest główną przyczyną tego, że teolodzy tacy jak Grygiel i Wąsek posuwają się wprost do zaprzeczania prawdom wiary Kościoła. Natura abhorret vacuum zatem jeżeli usunie się teologię katolicką, to w jej miejsce wchodzi „teologia ewolucyjna”. Co więcej, prawdy wiary stanowią pewną sieć wzajemnych powiązań (nexus misteriorum) i dlatego usunięcie jednej prawdy prowadzi do zniekształcenia kolejnych.

Doskonały przykład takiego procesu obrazuje właśnie to, co stało się po Humani generis w kwestii pochodzenia człowieka. Nikt tak naprawdę nie podjął dyskusji o pochodzeniu ludzkiego ciała z „uprzedniej żywej materii” na co pozwalał papież, ponieważ ewolucyjne pochodzenie człowieka zostało „dogmatycznie” zadekretowane przez naukowców. Zamiast tego Adama i Ewę uznano za postacie symboliczne a teolodzy zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób pogodzić naukę o grzechu pierworodnym z poligenizmem, ponieważ nauka rzekomo wyklucza pochodzenie ludzi od jednej pary (teza o niemożności pochodzenia wszystkich ludzi od jednej pary z powodów genetycznych została niedawno ostatecznie obalona).

Obecnie standardowo w swoich publikacjach teologowie katoliccy odrzucają nie tylko stworzenie pierwszych ludzi, ale w ogóle ich istnienie, odrzucają katolickie rozumienie duszy (mówiąc na przykład o naturalnym powstaniu ludzkiej świadomości), odrzucają monogenizm, a także katolicką naukę na temat grzechu pierworodnego. Gdyby Pius XII miał świadomość lawiny upadku, którą wywoła, to być może nigdy nie pchnąłby pierwszego kamienia, ale nawet bez świadomości następstw ruszenie tego kamienia było zupełnie nieuzasadnione.

Perspektywa wielkiej odnowy

Na koniec chciałbym podzielić się kilkoma pozytywnymi refleksjami na temat tego, w którą stronę w przyszłości pójdzie teologia katolicka. Na szczęście bowiem Kościół nie tylko ma autorytet potępiania błędów, ale także udzielania pewnych odpowiedzi na ważne pytania nurtujące wszystkich ludzi wszystkich czasów i kultur. Takim pytaniem jest między innymi właśnie to, skąd się wziął człowiek? Nie jest wielkim novum stwierdzenie, że obecnie Kościół znajduje się w potężnym kryzysie, który różni się od poprzednich kryzysów przede wszystkim tym, że dotyka nie tylko sfery społecznej, politycznej czy moralnej (moralny upadek), ale przede wszystkim sfery doktrynalnej i to na najwyższych szczeblach. Idąc jednak za obietnicą Mistrza „bramy piekielne go nie przemogą” (Mt 16,18) należy przyjąć, że ten kryzys jest jedynie przejściowy i nastąpi odnowa Kościoła także w sferze doktryny. Konkretnie w kwestii ewolucjonizmu i pochodzenia człowieka Kościół musi powrócić do jasnego nauczania, że pierwszy człowiek nie narodził się, lecz został stworzony – mężczyzna, Adam, z prochu ziemi, a kobieta z jego boku. Teologowie – reprezentanci tak zwanej szkoły rzymskiej z początku ubiegłego wieku – proponowali, aby Święte Oficjum lub sam papież potwierdzili stworzenie Adama z prochu ziemi. Sformułowanie takie znajdowało się także w projekcie konstytucji De fide catholica, której nie zdążył przyjąć Sobór Watykański I z powodu nagłego zakończenia soboru. Wydaje się zatem całkiem uzasadnione to, co wynika z zasad prawdziwego rozwoju doktryny, mianowicie, że Kościół powinien swoim uroczystym nauczaniem potwierdzić stworzenie Adama z prochu ziemi jako prawdę dosłowną i historyczną. A ponieważ pod wpływem scjentystyczno-materialistycznej mentalności naszych czasów prawda ta uległa niemal całkowitej atrofii, to powinna przyjąć rangę dogmatu, który chroniłby ją przed ponowną deformacją.

Ogłoszenie takiego dogmatu (podobnie jak innych dogmatów w historii Kościoła) spowodowałoby niezwykłą odnowę teologiczną, która obejmowałaby nie tylko samą kwestię pochodzenia człowieka, ale także odnowę studiów biblijnych (Księga Rodzaju jako prawda historyczna), chrześcijańskiej antropologii i tego, co można nazwać za Janem Pawłem II „teologią ciała”.

Oczywiście powrót do historycznej i realistycznej lektury pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju dostarczyłby fundamentalnych argumentów we współczesnych dyskusjach na temat ludzkiej płciowości, relacji kobieta-mężczyzna, małżeństwa i rodziny.  Dalszą konsekwencją takiej odnowy teologicznej stanowiłby zupełny upadek „teologii ewolucyjnej”. Nikt bowiem nie spierałby się o pochodzenie ślimaków, gdyby pochodzenie człowieka było zabezpieczone odpowiednim dogmatem.

Z takiego dogmatu wynikałyby dalsze konsekwencje filozoficzne, na przykład to, że w naturze istnieją rzeczy niezmienne, gdyż ustanowione przez samego Boga w dziele stworzenia. Należy do nich stała natura ludzka, czy tożsamość płciowa człowieka. Oczywiście taki dogmat stanowiłby paliwo do większej miłości Boga, gdyż jak pisał św. Bonawentura:

„Powód, dla którego Bóg uformował kobietę z żebra Adama, jest taki, że sposób uformowania był ponad mocą natury. I dlatego też, aby człowiek w obu płciach zwracał się bezpośrednio do Boga i kochał Go całym sobą, wiedząc, że przez Niego bezpośrednio został uczyniony.” 

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu: „Kontra – budujemy forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Michał Chaberek OP
Michał Chaberek OP
dominikanin, teolog fundamentalny, specjalista w zakresie dialogu wiary i nauki. Jest autorem książek takich jak „Kościół a ewolucja” (Fronda 2012), „Stworzenie czy ewolucja? Dylemat katolika” (Fronda 2014), „Święty Tomasz z Akwinu a ewolucja” (Antyk 2019). Był stypendystą Discovery Institute w Seattle. Obecnie pracuje w Fundacji En Arche, która zajmuje się popularyzacją teorii inteligentnego projektu w Polsce. www.mchaberek.com

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!