1.
Po długich tygodniach zamknięcia miasta i niezwykle ciężkich kościelnych restrykcji, księża z parafii świętego Jana Kantego w Chicago ogłosili, że w ostatnią sobotę maja, feralnego roku dwa tysiące dwudziestego, odbędzie się parafialna spowiedź. Była to szybka reakcja na ostatnie, przełomowe decyzje. Okazało się bowiem, że pozew, który złożyli zielonoświątkowcy z północno-zachodniej części miasta oraz baptyści z Niles, był skuteczny. Pozwany gubernator zawiesił wszystkie stanowe ograniczenia dotyczące kultu. Władze diecezji pozostawiły w mocy sporo własnych restrykcji, ale zezwoliły na organizację parafialnych spowiedzi. Warunkiem było drobiazgowe przestrzeganie procedur, mających zapewnić penitentom bezpieczeństwo. Niewielu wykorzystało tę lekką uchyloną furtkę. Większość wolała poczekać na bardziej zdecydowane otwarcie ze strony arcybiskupa kardynała. Duszpasterze Jana Kantego jednak od razu przystąpili do działania, ogłaszając, że w sobotę – w wigilię zesłania Ducha Świętego – otwarci będą na wszystkich, którzy pragną pojednać się z Bogiem.
Jednym z penitentów był tego dnia ksiądz Stanisław, polonijny duszpasterz po trzydziestce. Niegdyś dobrze zapowiadający się intelektualista w koloratce, obecnie zaś diecezjalny outsider, znajdujący się na emigracyjnej bocznicy. Wyspowiadawszy się w przykościelnym ogrodzie, duchowny zanurzył się w rozmyślaniach nad przeszłymi błędami i własną, duchową bylejakością. Gdyby nie dźwigająca łaska, pozwalająca ciągle rozpoczynać od nowa, mógłby, zmęczony samym sobą, pogrążyć się w duchowym marazmie. A tak, ufny w Bożą pomoc, z przekorną wobec własnej słabości nadzieją, znów chwytał się jak deski ratunku postanowienia poprawy i zadośćuczynienia Bogu i bliźniemu. Spacerował powoli, zanosząc w myślach dziękczynienie do Pana, który nie męczy się przebaczaniem. Przez dłuższy czas nie zauważył nawet, że nie szedł sam. Krępego duchownego o nieco przygrabionej sylwetce wchłonął strumień ludzi, zmierzających w kierunku chicagowskiego downtown. Większość spacerowiczów stanowiły osoby młode. Przeważały białe kobiety. Prawdopodobnie studentki.
Duchowny, ocknąwszy się z rozmyślań, zauważył, że piechurzy mieli podobne stroje. Nosili czarne T-shirty. Znajdowały się na nich hasła, mówiące o sprawiedliwości rasowej albo wulgarne slogany skierowane przeciw policji. Niesiono transparenty. Wznoszono okrzyki.
Wyczuwalny był również zapach marihuany, co w Chicago nie było niczym dziwnym. Zamknięcie miasta na dłuższy czas zwielokrotniło jej konsumpcję, ratując budżet aglomeracji, dla której legalizacja okazała się wielkim sukcesem, pozwalającym uniknąć finansowej katastrofy i masowych zwolnień w administracji publicznej.
Ksiądz Stanisław z zadziwieniem przyglądał się grupie, w której przypadkiem się znalazł. Nie śledził w ostatnim czasie amerykańskich wiadomości. Nie miał większego pojęcia, jaka była przyczyna protestu. Postanowił jednak, wiedziony ciekawością, że pójdzie za tłumem. W ten sposób dotarł aż na Daley Plaza – położony w centrum miasta plac. Nad owym placem góruje wyjątkowo szpetny monument, którego autorem jest słynny Pablo Picasso.
Plac szczelnie wypełniali ludzie przybyli z różnych części miasta. Płonęli oni gniewem przeciw policyjnej brutalności, która doprowadziła do śmierci Afroamerykanina w Minneapolis, w stanie Minnesota. W przemowach domagano się sprawiedliwości i odcięcia policji od środków finansowych. Wypowiedzi aktywistów przerywało żywiołowe skandowanie antypolicyjnych haseł. Ksiądz Stanisław miał sporo czasu do wieczornej mszy. Dodatkowo pogoda była bardzo przyjemna – dzień był słoneczny, a chicagowska duchota była jakby mniej uciążliwa niż zazwyczaj o tej porze roku. Dlatego, gdy tłum ruszył z Daley Plaza w kierunku rzeki Chicago, on również poszedł tam z grupą protestujących. Raz nawet, bez większej świadomości, włączył się w okrzyki, w których domagano się sprawiedliwości. Celem przemarszu protestujących był jeden z najwyższych budynków wietrznego miasta – Trump Tower – który tego dnia stał się dla rozgniewanego tłumu symbolem amerykańskiego, systemowego rasizmu.
Idąc pod Trump Tower, ksiądz Stanisław rozejrzał się dokładnie i zobaczył, jak wielkie tłumy wyszły tego dnia na ulice miasta, które, jakby nie patrzeć, wciąż było objęte restrykcjami. Poczuł również – po raz pierwszy w swoim życiu – prawdziwie rewolucyjną atmosferę. Złowieszczy chaos. Uwolnienie najniższych instynktów. Nieograniczone możliwości łamania prawnych i obyczajowych norm. Wulgarność okrzyków narastała. Butelki z zamrożoną wodą zaczęły latać w kierunku policjantów. Cegłówki rozbijały sklepowe witryny. Kosze na śmieci turlały się po chodnikach i ulicach, a nanoszone farbami w sprayu wulgarne hasła coraz dokładniej pokrywały pomniki i elewacje budynków. W tym narastającym chaosie księdzu Stanisławowi przyszło do głowy, że być może już najwyższa pora, by wrócić na plebanię, umyć się, przejrzeć napisane wcześniej kazanie i przygotować się do wieczornej mszy. Ciekawość jednak po raz kolejny zwyciężyła. Duchowny zdecydował, że zobaczy, jak będzie wyglądać protest po drugiej stronie rzeki.
Gdy protestujący tłum przekroczył rzekę, demonstracja przybrała na sile i agresji. Maszerująca obok księdza kobieta przed trzydziestką ściągnęła maseczkę tylko po to, by napluć na policjanta. Wtedy właśnie, duchowny wyjął z kołnierza swojej koszuli koloratkę. Nie chciał sprawiać wrażenia, że jako ksiądz popiera przemoc i wandalizm. Na stróżów prawa zaczęły się sypać różne przedmioty. Widać było, że siły policyjne nie były w żaden sposób przygotowane na starcie z tak wielką ludzką masą. Spod Trump Tower ksiądz Stanisław przeszedł na Michigan Avenue. Kiedy tam dotarł, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zobaczył prawdziwą orgię złodziejstwa. Wybijano szyby. Do sklepów wkraczały dzikie hordy, by obłowić się kradzionym towarem.
Przez krótką chwilę ksiądz stał przed sklepem Nike i widział, jak nieszczęśnik, wynoszący siedem pudełek butów, potknął się o niewykruszone do końca szkło sklepowej witryny i upadł na chodnik. Następnie podniósł się, biorąc ze sobą już tylko pięć pudełek. Nieszczęście przywołało go do złodziejskiego umiaru.
Po ulicy gonili zdezorientowani łupieżcy. Niektórzy zastanawiali się, czy rzeczywiście napełnili swe ręce najlepszym towarem, czy może porzucić dotychczasowy łup, by ukraść coś droższego. Na chodnikach, wśród rozbitego szkła i rozrzuconych śmieci, znajdowało się mnóstwo pudełek oraz wzgardzonych, bądź przypadkiem upuszczonych ciuchów i butów. Przybytki luksusu – domy towarowe Neiman Marcus czy Nordstrom – stały tego dnia otworem. Markowe ubrania i akcesoria, na których widniały prestiżowe loga – Balenciaga, Michael Kors czy Gucci – dotąd podkreślające status i zamożność wybranych, były za sprawą protestów dostępne dla wszystkich. Chaos odsłonił potężną skalę demoralizacji. Siódme przykazanie bez policji i ochrony okazywało się bez znaczenia.
Ksiądz Stanisław nie odczuwał zagrożenia, gdy obserwował, co się dzieje. W niebezpieczeństwie tego dnia znajdowali się policjanci. W niebezpieczeństwie znajdowały się sklepy. Jednak wśród złodziei i wandali czuł się po prostu nie na miejscu. To poczucie przynagliło go do powrotu. Gdy szedł na stację niebieskiej linii CTA Washington widział, że złodziejstwo i wandalizm rozlały się nie tylko po luksusowych domach towarowych i butikach. Niedaleko stacji dzieci w wieku szkolnym wychodziły z łupionego 7-Eleven z rękami pełnymi chipsów i żelków. Ksiądz Stanisław dostrzegł również mężczyznę, żebrzącego na co dzień w pobliżu kościoła świętego Piotra, który zadowolony niósł pokaźnej wielkości tort. Gdy wreszcie zszedł do podziemnej stacji CTA, odczuł ulgę, że już nie musi patrzyć na przejawy tej strony ludzkiej natury, którą odsłonił w chicagowskim downtown rewolucyjny chaos. Wracając na plebanię, zastanawiał się, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. Czy nie był to przypadkiem jakiś senny majak, z którego wyrwie go nagłe przebudzenie…
2.
Po kilkunastu minutach podróży, ksiądz Stanisław wysiadł z pociągu. Na północy miasta na szczęście było spokojnie. Wandalizm i złodziejstwo miały tam dotrzeć dopiero za kilka dni. Cisza, czystość i spokój okolicy były dla duchownego głęboko kojące. Kiedy dotarł wreszcie do swojego mieszkania, wziął szybki prysznic, po którym włączył telewizor, by zobaczyć, jak o rewolucyjnych zajściach w downtown informują lokalne stacje. Dziennikarze mówili o „w przeważającej mierze pokojowych protestach”, wyrażających smutek i gniew z powodu śmierci w Minneapolis, podczas gdy w tle kamery rejestrowały radosne grupy, oddające się z zapałem łupieniu sklepów.
Nie brakowało w telewizyjnych relacjach zaskakujących momentów. Mianowicie, gdy pod niektóre ze sklepów na Michigan Avenue, położone naprzeciw Millenium Park, podłożono ogień, jednej z reporterek udało się przeprowadzić wywiad z właścicielem płonącego sklepu. Wyraził on pełne poparcie dla protestów i zrozumienie dla słusznego gniewu, który rozlał się po Chicago.
Oprócz tej dziwacznej i żałosnej w gruncie rzeczy mieszaniny, na którą składały się: pospolite złodziejstwo tłumu, żenująca reakcja policji, niejasne deklaracji właścicieli sklepów i dziennikarskie eufemizmy podkreślające rzekomo pokojowy charakter protestów, uchwycony został przez lokalną telewizję również moment prawdziwie poetycki. Pokazano, jak młody, czarnoskóry mężczyzna jeździł po chicagowskim downtown na koniu, przebrany za kowboja i nawoływał protestujących do zaprzestania kradzieży.
Ksiądz Stanisław wyłączył telewizor, by skupić się na przygotowaniu do wieczornej posługi w kościele. Przejrzał w swoim pokoju niezwykle bogatą liturgię słowa przewidzianą na ten dzień, na którą składało się aż pięć czytań oraz lektura ewangelii. Pierwsze czytanie opowiadało o pomieszaniu języków i zamęcie, będącym skutkiem budowy wieży Babel. Trzecie przywoływało wizję proroka Ezechiela, w której wyschłe kości, dzięki mocy Bożej obrosły ciałem i na nowo ożyły. Ewangelia zaś odnosiła do Ducha Świętego obraz strumieni żywej wody. Na tych właśnie czytaniach ksiądz Stanisław oparł swoje kazanie, ukazujące Ducha Świętego jako zasadę jedności i życia Kościoła.
Teraz jednak, gdy przeglądał przygotowany tekst homilii, nasuwało mu się mnóstwo skojarzeń z rozruchami, których był świadkiem.
Dochodziło do niego z całą mocą, że niezwykle trudno o duchową próżnię. Że tam, gdzie zasadą jedności i życia nie jest Duch Święty, wejść mogą z łatwością inne duchy. Ludzie, których widział tego popołudnia podczas łupienia miasta byli bez wątpienia jednego ducha. Był to jednak duch pozbawiony świętości; demon złodziejstwa, chaosu i zniszczenia.
Tłumem kierowały podobne pragnienia i podobne niechęci. Były to jednak pragnienia niegodziwe, wspierane przez żywiołową niechęć do tych, którzy mogli je powstrzymać. Nie można było zaprzeczyć, że w chicagowskim downtown dokonało się również wielkie ożywienie. W wielu ludzi, pogrążonych dotąd w marazmie i zobojętnieniu w objętym restrykcjami, apatycznym mieście, wstąpiło nagle życie. Wielkie ożywienie niosła świadomość, że można bez konsekwencji grabić i niszczyć cudzą własność. Duchowny odnosił wrażenie, jakby był świadkiem zstąpienia jakiegoś innego ożywiciela. Takiego który ożywiał najciemniejszą ludzką pożądliwość oraz dodawał entuzjazmu i werwy w dziele zniszczenia i nieprawości.
Ksiądz Stanisław zdecydował, że nie włączy tych bieżących przemyśleń do homilii. Dobra zasada mówiła, żeby unikać poruszania z ambony aktualnych tematów, których nie można zaprezentować z należytym dystansem: na chłodno, bez namiętności i uprzedzeń.
Stanisław pomny był na słowa księdza Davida, swojego kierownika duchowego, który powtarzał mu niejednokrotnie, że kapłani powinni być w świecie świadkami historii większej od bieżących opowieści, za którymi stoi zwykle doraźny ideologiczny i ekonomiczny interes.
Dlatego duchowny postanowił, że nie będzie wchodził w rolę religijnego publicysty, choć wydawało mu się, że był świadkiem rzeczy na swój sposób historycznych i wielkich. Po prostu przypomni stare prawdy, dobrze sprawdzone i dawno uznane przez Kościół.
Mówił więc na mszy wigilijnej, że Duch Święty jest Ożywicielem przede wszystkim podczas liturgii, gdzie ożywia historię zbawienia. Dzieje rozpostarte pomiędzy grzeszną ludzkością i miłosiernym Bogiem. Sprawia, że słowa, które słyszymy w czytaniach, a zwłaszcza te, które przekazuje ewangelia, nie są martwym sprawozdaniem z przeszłości, ale żywą historią, w której każdy może odnaleźć samego siebie. Swoje radości i cierpienia, pragnienia i obawy. Historią, która może obdarować żywą nadzieją, rozświetlającą nawet najmroczniejsze chwile. Pouczał, że mocą Ducha Świętego chleb i wino stają się żywą i świętą Ofiarą Ciała i Krwi Pańskiej. Ofiarą, dzięki której możliwe są nasze powroty z marnotrawnych ścieżek, gdyż Chrystus odkupił nasze grzechy. Głosił, że wizja proroka Ezechiela spełnia się podczas każdej spowiedzi. Wtedy bowiem jawimy się przed Bogiem niczym zeschłe kości, a On mocą Ducha, zesłanego na odpuszczenie grzechów, na nowo nas ożywia i napełnia otuchą. W duchowym świecie, być może słychać wówczas szum i trzask odbudowujących się kości i ścięgien grzesznika, który ze śmierci wraca do nadprzyrodzonego życia.
Na mszy było, zgodnie z obowiązującymi, diecezjalnymi restrykcjami, dziesięć osób. Kościelny, kamerzysta – odpowiedzialny za transmisję internetową liturgii, organistka, sześć gorliwych i szybkich osób, które jako pierwsze zapisały się na listę oraz ksiądz. Mimo niewielkiej grupy, dał się jednak zauważyć wśród zgromadzonych wiernych pewien niepokój. Zaprzestano już dawno zwyczajowego pożegnania w przedsionku świątyni. Wcześniej ksiądz po każdej mszy stawał z tyłu kościoła i przy wyjściu uściskiem dłoni, żegnał parafian, wchodząc z niektórymi w kurtuazyjną rozmowę. Ten brak kontaktu sprawił, że wierni po zakończonej liturgii przyszli do zakrystii i z niepokojem pytali księdza Stanisława, co myśleć na temat rozruchów, które wybuchły w mieście. Zdziwili się, gdy ten opowiedział im, że był świadkiem łupienia chicagowskiego downtown. Duchowny zdecydował jednak, że nie będzie przed nimi udawał mędrca, którym nie był. Powiedział jedynie, że skala złodziejstwa i barbarzyństwa była przerażająca, a na policję i władze miasta nie ma co liczyć. Warto więc przestrzec każdego, kto ma biznes a nie jest ubezpieczony, żeby nie dał się w najbliższym czasie okraść. Poza tym zasugerował modlitwę o pokój ducha i pokój w mieście.
Po powrocie na plebanię, duchowny pomyślał, że pomimo późnej pory warto zadzwonić do księdza Davida. Był to starszy kapłan, Amerykanin polskiego pochodzenia, dobrze mówiący po polsku. Wiele pomógł on księdzu Stanisławowi na początku jego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Pierwsze emigracyjne kroki zawsze są trudne. Ciężar szoku kulturowego i trudy adaptacji do nowego środowiska nie oszczędzają nikogo. Dla duchownego z Polski wychodźcze początki były zaś dodatkowo dociążone ambicjonalnie, po tym, jak wypadł z łask ordynariusza rodzimej diecezji i zmuszony był szukać dla siebie nowego miejsca za oceanem. Stanisław w migracyjnej biedzie znalazł w księdzu Davidzie przyjaciela. Nie znał też nikogo roztropniejszego od niego. Dlatego właśnie ciekaw był jego opinii na temat rewolucyjnego wrzenia w amerykańskich miastach.
– Historia nas dopadła – rozpoczął rozmowę.
– Właśnie z zażenowania wyłączyłem telewizor – odpowiedział ksiądz David.
– W historycznym momencie? – Duchowny z Polski, chciał sprowokować swojego mentora do dłuższego komentarza.
– Daj spokój… Nie nazywajmy tego historycznym momentem. Gdy opadnie kurz i zamiotą szkło, może się okazać, że to tylko żałosna farsa… bandyckie przedstawienie…
– Co o tym myśleć?
– Najlepiej nic. To teatr. Święte dotąd restrykcje są profanowane bez grama oburzenia. Policja nie jest zainteresowana pilnowaniem porządku. Sklepikarze cieszą się, że są okradani. Dziennikarze przekonują, że łupienie miasta wynika z pierwszej poprawki. Mamy do czynienia z grą pozorów. A ułudę najlepiej lekceważyć. I zająć się tym, co istotne.
– Czyli?
– Przede wszystkim dobrze świętować zesłanie Ducha Świętego. A co do innych istotnych spraw, to dzwonił do mnie Marek z Jana Kantego. Mówił mi, że dziś w parafialnym ogrodzie wyspowiadali ponad trzysta osób.
– Tak, wiem o tym – odrzekł Stanisław, który był wśród owych penitentów.
– No właśnie… To, co zrobiło te trzysta osób było o niebo ważniejsze od tej całej grandy w downtown, w której uczestniczyło ponad trzydzieści tysięcy ludzi – rzekł ksiądz David i dodał. – To u Jana Kantego działy się dziś ważne sprawy. Tam rozgrywała się prawdziwa historia. Tam działał Duch Ożywiciel.
– A co z historyczną wagą dzisiejszych rozruchów?
– Podejrzewam, że za dwa, trzy lata pozostanie po tym wszystkim jedynie niesmaczne wspomnienie… Niesmaczne, absurdalne wspomnienie.
CZYTAJ TAKŻE TEGO AUTORA:
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.