WARZECHA: Ani konfederacja ani przeciw tyranii. Polemika z Piotrem Trudnowskim

Trudnowski fundamentalnie się myli, sądząc, że praprzyczyną polskiego stosunku do wojny jest jakiś wrodzony Polakom sprzeciw wobec tyranii. Polskie umiłowanie wolności i faktyczny sprzeciw wobec tyranii, które stały się fundamentem wieku złotego Rzeczypospolitej, czasu wieków XVI i częściowo XVII, dawno już są tylko martwym reliktem. Wieki XIX i XX nauczyły nas, że nową istotą polskości nie jest bunt przeciwko tyranii, ale kombinowanie, aby po cichu, bez masowego sprzeciwu, skutecznie w swojej małej skali, prowadzić w miarę normalne życie w nienormalnych warunkach.

Czytając bardzo interesującą analizę Piotra Trudnowskiego, opublikowaną na portalu Klubu Jagiellońskiego – „Konfederacja przeciw tyranii. O polskiej duszy i politycznej nadziei” – przecierałem oczy ze zdumienia. Mam poczucie, jakby Piotr żył w całkiem innej Polsce niż ja. Jak to możliwe, że tam, gdzie szef KJ widzi powody do optymizmu i nasz sukces, ja dostrzegam powody do głębokiego pesymizmu i zarzewie dojmującej porażki? Odpowiedzią, jak to często bywa, jest zapewne nieco inny system odniesień i inne priorytety. Rzeczywistość oceniamy przecież różnie w zależności od tego, jakie wartości są dla nas pierwszoplanowe i co wydaje nam się najważniejsze. To jednak nie wyjaśnia wszystkiego.

Piotr Trudnowski dostrzega kluczowe dzisiaj zjawiska społeczne, ale interpretuje je w sposób, moim zdaniem, nieuprawniony, a w konsekwencji – bezzasadnie optymistyczny. Dotyczy to przede wszystkim rzekomego polskiego genu wolności, który ma motywować nasze stanowisko wobec Rosji po jej inwazji na Ukrainę i stanowić wartość spajającą nas wszystkich jako naród.

Trauma czy diagnoza?

Zostawiam tutaj na boku niektóre nieakceptowalne uogólnienia, takie na przykład jak stwierdzenie: „Jednak nawet optymistyczny scenariusz w postaci zakończenia wojny zwycięstwem Ukrainy i porażką Rosji nie musi trwale odmienić nastrojów”. Tutaj należałoby postawić pytanie: co zdaniem autora oznaczają zwycięstwo i porażka – bo niestety powszechnym nawykiem publicystów jest używanie tych określeń bez sprecyzowania ich znaczenia. To natomiast w warunkach rosyjsko-ukraińskiego konfliktu jest elastyczne i bynajmniej nie oczywiste. Zostawmy to jednak, zajmując się zamiast tego wyliczeniem błędnych interpretacji Trudnowskiego w zasadniczych punktach jego wywodu.

Pierwsza z nich pojawia się przy przytoczeniu bardzo interesującego wyniku głośnego badania, przeprowadzonego przez związanych z „Krytyką Polityczną” Sławomira Sierakowskiego i Przemysława Sadurę. „Wśród wszystkich badanych – młodych i starych, klasy ludowej i średniej, mieszkańców dużych ośrodków i prowincji – jak mantra wracała ta sam prognoza. Polacy są przekonani, że w razie wojny nasi politycy pierwsi uciekliby z kraju” – pisze Trudnowski, odwołując się do badań Sadury i Sierakowskiego. Po czym wysnuwa wniosek, że jest to skutek tkwiącej w nas głęboko „traumy Zaleszczyk”. Trudno się z tym zgodzić.

Aby taka trauma się u ludzi pojawiła, pytani musieliby mieć jakąkolwiek świadomość historyczną i wiedzę na temat wydarzeń z września 1939 r. Nie mam oczywiście na to dowodów w postaci pytań kontrolnych w tej sprawie, jakie można by zadać uczestnikom fokusów, przeprowadzanych przez dwóch socjologów, ale śmiało postawię tezę, że jeśli nie wszyscy, to zdecydowana większość badanych takiej świadomości nie miała. I nie ma jej ogromna większość Polaków. Taką tezę stawiam na podstawie ogólnej wiedzy na temat poziomu świadomości historycznej. Hasło „Zaleszczyki” kompletnie nic by im nie powiedziało, podobnie jak nazwisko Śmigłego-Rydza. Świadomości historycznej nie nabywa się przez dziedziczenie DNA. Żeby istniał jakiś system odniesień, który może uruchomić traumę opisywaną przez Trudnowskiego, trzeba by mieć podstawową znajomość faktów.

Jeśli zatem nie z traumy września, to skąd bierze się taka ocena? Odpowiedź jest prosta: wynika z diagnozy dzisiejszego stanu polskiej klasy politycznej. To grzmiące wotum nieufności wobec niej, bynajmniej niemające nic wspólnego z wydarzeniami sprzed ponad 83 lat. To rezultat powszechnej diagnozy poziomu interesowności, egoizmu, cynizmu polityków. Ma to znaczenie w kontekście dalszych rozważań Trudnowskiego i jego politycznego optymizmu. Trudno bowiem ten optymizm zrozumieć, jeśli pojmie się wagę oceny, o której tutaj mowa. Najprościej stawiając sprawę: Polacy oceniają polityków (których sami wybierają) jako cynicznych tchórzy, którzy gotowi są ich samych narazić na niebezpieczeństwo, ale będą pierwsi wiać z kraju, gdyby wydarzyło się coś bardzo złego. Logiczną tego konsekwencją jest stanowisko, które można streścić zdaniem: skoro oni będą wiać, to dlaczego ja miałbym się narażać? Uwidoczniło się to w momencie, gdy postanowiono powołać wielu Polaków na szkolenia rezerwy, a przy okazji wiele osób dowiedziało się, że sama klasa polityczna (i to szeroko pojmowana, bo włącznie z samorządowcami) zagwarantowała sobie w ustawie immunitet nie tylko od szkoleń w czasie pokoju, ale nawet od poboru w czasie wojny.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Fantomowe wyrzeczenia

Kolejny fundament wywodów Trudnowskiego, który trzeba naruszyć, to przyczynek do stwierdzenia o wielkości polskiej myśli politycznej i wspaniałomyślności naszego narodu. Kluczowe jest tutaj odwołanie do tez głoszonych przez Timothy’ego Snydera w jego wykładach o historii Ukrainy, odbite w następującym twierdzeniu: „Amerykański historyk przekonuje, że prozachodni i antyrosyjski kurs Ukrainy, który objawia się od pomarańczowej rewolucji przez rewolucję godności aż po zbrojny odpór najpierw w 2014 r., a później w 2022 r., nie byłby możliwy, gdybyśmy zbiorowo nie porzucili imperialistycznych zakusów względem Ukrainy”.

Tezę Snydera trudno ocenić inaczej niż jako całkowicie bezpodstawną. Mógł ją postawić jedynie historyk patrzący właśnie z zewnątrz, co Trudnowski uznaje za atut, a co w tej sprawie okazuje się obciążeniem. Polacy nigdy nie podejmowali żadnej zbiorowej decyzji o wyrzekaniu się czegokolwiek – z dwóch powodów. Po pierwsze – bo czegoś takiego jak „imperialistyczne zakusy względem Ukrainy” nigdy w głównym nurcie polskiej polityki czy tym bardziej świadomości społecznej nie było. Jeśli tego typu pomysły się pojawiały, to całkowicie marginalnie i może na początku lat 90. W świadomości obywateli III RP Kresy istnieją wyłącznie jako relikt pamięci i sentymentalne tło dla muzeów, powieści czy filmów, a nie jako teren ewentualnego podboju. Dotyczy to nawet najbardziej polskiego z ukraińskich dzisiaj miast – Lwowa.

Po drugie – idee paryskiej „Kultury” z projektem jagiellońskim włącznie, o których w tym kontekście wspomina Trudnowski, to była zabawa elity. Ich wpływ na to, z jakim nastawieniem Polacy weszli w czas postkomunizmu, był marginalny. Ludzie byli wówczas zajęci przede wszystkim urządzaniem się w nowej rzeczywistości, w tym wielu po prostu walką o byt. Jakieś imperialne pomysły, których realizacja musiałaby przecież oznaczać gigantyczny nieład, zagrożenie, dodatkowe problemy – były ostatnią rzeczą, o której Polacy w latach 90. Myśleli, a więc tym bardziej ich myśli nie zaprzątały pomysły Giedroycia, idące w odwrotną stronę. Nigdy później nie miały również najmniejszego znaczenia. Ukraina w naturalny sposób – a nie na mocy jakiejś zbiorowej decyzji i wspaniałomyślnej, pełnej dojrzałości myśli politycznej – została uznana za odrębny kraj, w którym na mocy dziejowych wypadków znalazła się jakaś część dawnego polskiego terytorium.

Mówiąc obrazowo – rozumowanie Snydera i Trudnowskiego przypomina sytuację, w której ktoś zachwycałby się mocą silnika pojazdu pędzącego w dół stromą drogą i wychwalał jego konstruktorów, podczas gdy jedyną przyczyną tego pędu byłaby grawitacja.

Nie „polski cud” tylko Polski Ład

W wyliczance naszych politycznych atutów najmniej kontrowersji budzi przypomnienie o faktycznie wspólnie przez klasę polityczną wspieranym projekcie Baltic Pipe, jednak stwierdzenie Trudnowskiego, że „w chwili wybuchu wojny byliśmy właściwie w pełni gotowi na gazowe uniezależnienie się od Rosji, co jest z pewnością jednym z największych sukcesów III RP”, również nie jest do końca prawdziwe, gdyby przyjrzeć się detalom. Wszak zbyt szybka i faktycznie nasza rezygnacja z rosyjskiego gazu przy braku podpisanych zawczasu kontraktów na wypełnienie gazociągu świadczą o krótkowzroczności. Na ogólnym jednak poziomie – zgoda.

Trudno natomiast zgodzić się z diagnozą szefa KJ, dotyczącą ekonomicznego bilansu ostatnich lat. Pisze Trudnowski:

W czasy globalnego i gospodarczego niepokoju weszliśmy w wyjątkowo dobrej kondycji ekonomicznej i społecznej.

Jakkolwiek upadek z wysokiego konia wywołuje duży szok, to pewnie byłby jednak bardziej bolesny, niż gdybyśmy nie mieli „zapasu” we wskaźnikach makro- i mikroekonomicznych oraz doświadczenia erupcji społecznego optymizmu lat 2015-2019.

Łatwiej było ze zbilansowanym budżetem, zdolnością zaciągania pandemicznych i wojennych długów, redukcją ubóstwa w efekcie programów socjalnych i idącym za tym ekonomicznym, ale przede wszystkim symbolicznym i społecznym, awansem grup wcześniej wykluczonych. Rzućcie okiem raz jeszcze na wykres nastrojów społecznych. 3 lata przed pandemią to najdłuższy okres niskich wskaźników społecznego pesymizmu w historii wolnej Polski.

Jest wręcz odwrotnie niż to diagnozuje Piotr: w czasy potężnego kryzysu weszliśmy z gigantycznym i beztrosko powiększanym zadłużeniem, wypychanym poza oficjalną statystykę i poza kontrolę parlamentu, skutkującym problemami z rolowaniem polskiego długu publicznego i galopującą inflacją, niszczącą dorobek milionów Polaków. Polityka prowadzona przez PiS od 2015 r. polegała głównie na wyciskaniu przedsiębiorców i klasy średniej, aby ufundować swego rodzaju łapówki wyborcze dla własnych wyborców, skutkujące patologicznym uzależnieniem tychże od państwa – efekt po prostu skrajnie fatalny dla ładu społecznego. Zadziwiające, że Piotrowi umknęła gdzieś kwestia Polskiego Ładu, który był wisienką na torcie tych działań.


Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Trudnowski pisze wprawdzie, że „na ten stan nie składała się jedynie polityka redystrybucyjna PiS-u, ale i owoce całego polskiego cudu gospodarczego”, ale to zdanie także nieprawdziwe. Na ten stan nie tylko w ogóle nie składa się polityka redystrybucyjna PiS – ta polityka pasożytuje na wcześniejszym dorobku i niszczy go.

Nie święta wolność tylko święty spokój

I wreszcie punkt, w którym z Trudnowskim nie zgadzam się najmocniej i gdzie dostrzegam najgłębszy jego błąd. To zachwyt nad „polską duszą polityczną” oparty na przekonaniu, że w naszej reakcji na inwazję rosyjską na Ukrainę objawiło się polskie istnienie polityczne, „ufundowane […] nawet nie tyle na umiłowaniu wolności, co na lęku przed tyranią”.

I dalej (tu koniecznych jest kilka cytatów):

Przecież w codziennych sprawach i polityczności czasu pokoju również kierujemy się strachem przed tyranią, tylko ze względu na afiliacje polityczne i kulturowe gdzie indziej go wypatrujemy. Konserwatyści obawiają się despotii „lewackiego potwora dżender”, postępowcy – „kaczora-dyktatora”. […]

Ku wolności, przeciw zniewoleniu. To więcej niż wspólny mianownik. To konstytutywny element polskiej duszy. […]

Sama zresztą natura konfederacji, jako specyficznej formy politycznego istnienia Polaków w chwilach prawdy, mówi coś o naszych narodowych cechach.

Złośliwy powie, że jesteśmy narodem wielkich zrywów i przychodzących po nich jeszcze większych rozczarowań. Spoglądając na to samo z dobrą wolą, można rzec jednak, że jesteśmy pozytywistami czasu pokoju i romantykami czasów wojny.

Założenie, że Polacy w swojej reakcji na wojnę za naszą wschodnią granicą kierowali się umiłowaniem wolności i sprzeciwem wobec tyranii, nie ma oparcia w faktach. Polakami kierowały dwa kompletnie inne i w gruncie rzeczy negatywne czynniki.

Pierwszy to coś, co wcześniej w swoim eseju Trudnowski nazywa „antyrosyjskim realizmem” Polaków. Samo to stwierdzenie jest oksymoronem. Realizm nigdy nie może być anty-jakiś, ponieważ owo anty- oznacza uprzedzenie. Realistyczne podejście nie opiera się nigdy na uprzedzeniach. W przypadku Polaków i Rosji nie mamy do czynienia z realizmem, ale z głęboko zakorzenioną rusofobią. Trzeba powiedzieć: rusofobią w ogromnej mierze uzasadnioną naszą historią, a także analizą faktów. Ba, było w III RP wielu polityków, którzy przeprowadzali racjonalną analizę naszych relacji z Moskwą i dochodzili do ostrzegawczych oraz bardzo pesymistycznych wniosków (które w ogromnej mierze podzielam). Czym innym jednak jest analiza polityka, na podstawie której formułuje on swoją ocenę, a czymś całkiem innym – społeczna emocja. W niej nie musi już być, i w tym wypadku nie ma, żadnej racjonalności.

Polski stosunek do Rosji to pomieszanie strachu, pogardy i nienawiści opartej na historycznym toposie (inaczej niż w przypadku rzekomego imperializmu skierowanego potencjalnie przeciwko Ukrainie, ten akurat topos jest bardzo dobrze w powszechnych odczuciach utrwalony, nawet u osób mających na temat polskiej historii szczątkową wiedzę).

Dodajmy do tego polską całkowicie irracjonalną naturę, każącą zawsze, bez względu na fakty, ujmować się za rzekomo słabszym. Ślady tej postawy są liczne w najnowszej polskiej historii. Przypomnijmy sobie, jak czołobitny był stosunek polskiej opinii do Czeczenów podczas wojny czeczeńskiej. Byłem wtedy jednym z niewielu publicystów przestrzegających przed zachwytami nad nacją, która niewiele później okazała się jednym z głównych światowych dostarczycieli krwawych muzułmańskich radykałów. Inny przykład to dość powszechna wśród Polaków postawa antyserbska, mająca fundament w fałszywych stereotypach dotyczących najpierw wojny bałkańskiej, a następnie – wojny o Kosowo. Według tego stereotypu źli Serbowie postanowili zniszczyć biednych, słabych Albańczyków z Kosowa.

Na to jeszcze nakłada się zjawisko już nie unikatowo polskie, ale u nas chyba jednak szczególnie silne: skłonność do szukania dla siebie okazji, pozwalających w łatwy sposób poczuć się moralnie lepszym. Jednym z trwałych przykładów jest fanatyczna obrona Jerzego Owsiaka i Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W przypadku wojny na Ukrainie nie jest inaczej. Wszystkie zalewające internet tyrady o „orkach”, „ruskich”, „kacapskich bandytach” to w ogromnej części powielenie tamtego schematu. Od lutego ubiegłego roku trwa konkurs na to, kto bardziej zelży Putina i kto bardziej nienawidzi Rosjan. Kto odmawia zapisania się do tego chóru i twierdzi – jak autor tego tekstu – że w języku poważnej analizy nie powinny istnieć określenia takie jak „kacapia” czy „orki”, ten jest natychmiast oznaczany jako „ruska onuca”.

Nie konfederaci, a kombinatorzy

Zacząłem analizę w przypadku tego wątku od końca, najważniejsze zostawiając na finał: Trudnowski fundamentalnie się myli, sądząc, że praprzyczyną polskiego stosunku do wojny jest jakiś wrodzony Polakom sprzeciw wobec tyranii. Tu muszę krótko powtórzyć swoją wielokrotnie już stawianą diagnozę: polskie umiłowanie wolności i faktyczny sprzeciw wobec tyranii, które stały się fundamentem wieku złotego Rzeczypospolitej, czasu wieków XVI i częściowo XVII, dawno już są tylko martwym reliktem. Wieki XIX i XX – paradoksalnie, ponieważ wiek XIX to przecież czas dwóch wielkich powstań – nauczyły nas i dowiodły, że nową istotą polskości nie jest bunt przeciwko tyranii, ale kombinowanie, aby po cichu, bez masowego sprzeciwu, skutecznie w swojej małej skali, prowadzić w miarę normalne życie w nienormalnych warunkach. Powstania listopadowe i styczniowe (to ostatnie – wbrew pozorom, związanym głównie z okolicznościami jego wybuchu) były w gruncie rzeczy buntami elit. Zrywy z czasów komuny były natomiast spowodowane przede wszystkim kwestią warunków bytowych – z sierpniowym buntem „Solidarności” włącznie – a kwestia sprzeciwu wobec systemu pojawiała się w nich jedynie wtórnie.

Jeśli bunt przybierał postać otwartą, to był wywoływany przez elity (nawet powstanie styczniowe miało swoje źródło w rywalizacji formacji politycznych na radykalizm, do której ostatecznie musieli się przyłączyć także „biali”), a nie spontaniczny. Piszę to oczywiście w pewnym uproszczeniu, ale trzeba tu zarysować właśnie ogólny obraz.

Polacy przestali być wielbicielami prawdziwej wolności gdzieś w okolicach początku XIX czy nawet pod koniec XVIII w., i to mimo całego wielkiego romantycznego sztafażu, do którego do dziś tak uwielbiamy się odwoływać. Czas zaborów, a następnie komuny, to wielka, historyczna lekcja kombinowania. Co – żeby było jasne – jest także naszym ogromnym i chyba unikatowym zasobem (słowo „kombinować” nie ma swojego prostego odpowiednika w żadnym zachodnim języku), ale zakłada oficjalne pogodzenie się z panującymi warunkami i nie ma nic wspólnego ze sprzeciwem wobec tyranii. Jesteśmy gotowi zaakceptować tyrana, o ile tylko pozwoli nam na małe, codzienne kombinacje. Znakomitym diagnostą tej postawy był w swoich komediach Stanisław Bareja. Nawet w jego najbardziej „buntowniczym” filmie, serialu „Alternatywy 4”, naczelną motywacją bohaterów do rozprawy ze Stanisławem Aniołem, autorytarnym cieciem bloku, nie jest jakaś wielka idea, tylko zwykła, codzienna upierdliwość „gospodarza domu”, który nie pozwala na służące mieszkańcom małe kombinacyjki.

Dzisiaj natomiast po umiłowaniu wolności i sprzeciwie wobec tyranii nie ma już nawet śladu. Widać to na każdym kroku. W Polsce systematycznie ograniczana jest wolność osobista, co nabrało tempa po 2015 r. Ustawa o policji, wyposażenie kolejnych służb w kompetencje naruszania naszej prywatności, drastyczne powiększanie kompetencji organów skarbowych, fikcyjny nadzór sądowy nad kontrolą operacyjną służb, a wreszcie generalne przeregulowanie codziennego życia nie zwracają niczyjej uwagi. Nie są atrakcyjnym paliwem politycznym niemal dla nikogo (może z wyjątkiem Konfederacji, która ma specyficzny elektorat), co wiele mówi o tym, w jak niedużym stopniu Polaków te kwestie obchodzą.

Lecz naszą prawdziwą obojętność wobec kwestii osobistej wolności pokazały dopiero najpierw pandemia covid, a następnie wojna na Ukrainie – całkowicie wbrew temu, co pisze Trudnowski. W trakcie pandemii rządzący, ostentacyjnie wręcz łamiąc gwarantowane konstytucją wolności obywatelskie, prowadzili politykę ograniczania naszych praw momentami wręcz groteskową (zamknięcie lasów zyskało rangę symbolu). Nie powodowało to żadnego większego buntu, podczas gdy na Zachodzie, a nawet w niektórych krajach naszej części Europy, demonstracje przeciwko takim regulacjom były masowe. Wojna na Ukrainie zaś sprawiła, że wprowadzono kolejne restrykcje wobec obywatelskich wolności, w tym wolności słowa, korzystając z takich instrumentów jak Prawo telekomunikacyjne czy uchwalona specjalnie ustawa sankcyjna. Mało tego – ogromna część opinii opowiada się całkiem wprost za ocenzurowaniem debaty publicznej pod pretekstem wojny, co jako żywo nie ma nic wspólnego ze sprzeciwem wobec tyranii i upodobaniem dla wolności. Generalnie można postawić diagnozę, że Polacy są gotowi tyranię zaakceptować, o ile to będzie tyrania powtarzająca ich poglądy i uderzająca w te, które im się nie podobają. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że wielu Polaków byłoby zachwyconych powrotem PRL-u, gdyby taka neopeerelowska władza gotowa była wprowadzić zamordyzm pasujący do ich przekonań.

Podsumowując: w przeciwieństwie do Trudnowskiego nie dostrzegam powodów do optymizmu. Wręcz przeciwnie – ostatnie miesiące potwierdziły trwanie w Polakach tych cech, które są naszym problemem, a nie atutem: niezdolność do racjonalnego myślenia, akceptacja tyranii, o ile tylko kryje się ona pod eleganckim pretekstem bezpieczeństwa lub stania na straży racji stanu, stawianie motywacji dokopania „tym drugim” wyżej niż jakiejkolwiek myśli o wolności czy własnej pomyślności. Wreszcie – niemożliwy chyba do naprawienia rozpad wspólnoty. Zawsze ważniejsze jest uderzenie we wrogi obóz polityczny niż zagwarantowanie wszystkim fundamentalnych swobód.

Weszliśmy nie w najlepszy, ale najgorszy okres istnienia trzeciej wersji naszego państwa. Strach pomyśleć, czego złego możemy się jeszcze o sobie dowiedzieć w kolejnych miesiącach, gdy ruszy już oficjalnie kampania wyborcza.

CZYTAJ TAKŻE:


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!