- Charles de Gaulle uważał, że tylko państwa posiadające broń atomową można zaliczyć do suwerennych. Reszta to „pomagierzy”.
- Czy Rosja odważyłaby się zaatakować, gdyby Kijów miał do dyspozycji głowice atomowe? Dla teoretyków nuklearnej rewolucji odpowiedź jest jasna: nie.
- Niedługo przed śmiercią Shinzo Abe przypomniał, że wobec zmieniającej się sytuacji geopolitycznej, Japonia nie może odrzucić opcji nuklearnej. 71% Koreańczyków z południa opowiedziało się za stworzeniem własnego arsenału atomowego.
- Pytania o bezpieczeństwo, suwerenność i atom wracają w Azji. Kto zadaje sobie te pytania w Europie?
Pierwsze dwa dziesięciolecia XXI wieku rozwiały wiele złudzeń. W 2008 roku okazało się, że globalistyczny, neoliberalny model kapitalizmu nie gwarantuje stałego wzrostu i nie jest odporny na kryzysy. W 2015 roku przekonaliśmy się, że w Unii Europejskiej nie liczy się głos narodów – w tym przypadku wola greckiego społeczeństwa – tylko dyktat Berlina i Europejskiego Banku Centralnego. W 2016 roku Brytyjczycy udowodnili, że konstrukcja europejska nie jest niczym nieuchronnym. W 2020 roku, gdy wybuchła pandemia chińskiego wirusa, zrozumieliśmy, że choć ta zaraza nie groziła nam unicestwieniem, to inna mogłaby wyniszczyć nas całkowicie, bo zachodnie rządy od lat nie brały pod uwagę egzystencjalnych niebezpieczeństw tego pokroju. Wraz z załamaniem łańcuchów dostaw prysło złudzenie, że globalistyczny porządek to najlepszy z możliwych systemów. Albo, mówiąc inaczej, potwierdziło się, że to najlepszy z możliwych systemów, ale tylko na najlepszą z możliwych epok, na czas historycznej drzemki. Ten wyjątkowy okres dobiegł końca, wracamy do normalności. Wojna na Ukrainie to kolejny moment otrzeźwienia.
Intelektualna ziemia niczyja
Uświadomiliśmy sobie na powrót, że żyjemy w świecie po rewolucji nuklearnej. Przypomniały nam o tym nie ostrzeżenia Putina, lecz prezydent Żełenski. Na krótko przed inwazją żałował na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, że Ukraina pozbyła się broni jądrowej.
Czym jest rewolucja nuklearna? To głęboka zmiana, jaką wywołuje proliferacja arsenałów nuklearnych. Przeobrażają one znaczenie wojny, sojuszy i suwerenności, nadając im sens całkiem inny od tego, który przyzwyczailiśmy się tym pojęciom przypisywać. Można zadać pytanie, które zadawał sobie pewnie prezydent Ukrainy: czy Rosja odważyłaby się zaatakować, gdyby Kijów miał do dyspozycji głowice atomowe? Dla teoretyków nuklearnej rewolucji, takich jak Bernard Brodie, Robert Jervis czy Kenneth Waltz, odpowiedź jest jasna: nie.
„Mamy tu przed sobą intelektualną ziemię niczyją, rozciągającą się między dziedziną wojskową a polityczną”, pisał Bernard Brodie o refleksjach nad skutkami wprowadzenia broni atomowej. „Nie ma tradycji systematycznych badań w tym obszarze, przez co posiadamy tu niewielu gruntownie przygotowanych ekspertów”. Ta tradycja nigdy na dobre się nie wytworzyła. Rozwijała się w czasie Zimnej Wojny, wyczerpując wraz ze śmiercią jej głównych przedstawicieli i zapanowaniem atmosfery końca historii.
Wielu uwierzyło, że widmo atomowej zagłady, albo sama możliwość sięgnięcia po ostateczną broń odeszły w przeszłość. Nie ma innego wyjścia, jak sięgnąć do analiz z przeszłości z nadzieją, że nie staną się niespodziewanie aktualne.
Wraz z bronią atomową ludzkość rozporządza środkiem, który może zetrzeć ją z powierzchni ziemi. Fakt, że mocarstwa mogą wejść w posiadanie tak potężnej technologii, wywoływało błędne odruchy intelektualne. Dobrym przykładem jest tu Bertrand Russell, który oświadczył światu z przerażeniem, że w dobie bomb nuklearnych świat podzielony na narody stał się zbyt niebezpieczny. Przekonywał, że jedyny sposób, by zapobiec katastrofie, to stworzyć globalny rząd.
Atomowy paradoks – broń narzędziem pokoju?
Wbrew lękom Russella, broń atomowa przyczynia się pokoju. Jak twierdził Kenneth Waltz, zwolennicy pokoju powinni ją popierać, bo to jedyna broń, która działa niejako przeciw samej sobie, a ci, którzy domagają się rozbrojenia atomowego, chcą w istocie przekreślić długi okres stabilności, który zawdzięczamy tej technologii.
To rozumowanie wydaje się paradoksalne, lecz trudno podważyć jego logikę: tam, gdzie w grę wchodzi totalne zniszczenie obu stron, konflikt interesów nie może być absolutny. Waltz sięga po przykład Indii i Pakistanu. Eksperci, publicyści i politycy obawiali się, że gdy te państwa zdobędą głowice jądrowe, to rezultat będzie potworny. Ten scenariusz nie ziścił się i po testach w 1998 roku nie doszło do wzajemnego wyniszczenia. Przeciwnie, między obydwoma krajami, które od czasu odzyskania niepodległości toczyły ze sobą trzy wojny, zapanował pokój. Pociski jądrowe radykalnie zmniejszają prawdopodobieństwo wybuchu wojny między państwami, które je posiadają, przekonują teoretycy nuklearnej rewolucji.
Natura konfliktów między państwami, które dysponują takimi środkami zniszczenia, ulega przeobrażeniu. Żadne z nich nie może w ciemno zakładać, że drugie państwo będzie zachowywać się racjonalnie. Rachunek możliwości i manewrów jest tu obliczany z przezornością. Brodie nie wchodził nawet w rozważania o racjonalności i irracjonalności przywódców, sprowadzając całą kwestię do pytania: jak państwa zachowują się wobec ogromnych niebezpieczeństw? „Bardzo ostrożnie”, stwierdzał.
Rewolucja nuklearna oznacza, że w konfliktach między państwami nuklearnymi zupełne zwycięstwo przestało być możliwe. W zamian broń atomowa pozwala osiągnąć zwycięstwa polityczne. Napięcia między mocarstwami jądrowymi wynoszą powierzchownie nieważne spory, zwraca uwagę Robert Jervis, do rangi tests of resolve, sprawdzianów determinacji. Zapalne sytuacje na peryferiach nagle zyskują priorytet. Dlatego Ukraina stanowi dla Stanów Zjednoczonych pole, na którym muszą dowieść swojej stanowczości i gotowości do zaangażowania. Ich brak rywale w innych punktach globu – myślę tu choćby o Chinach czyhających na Tajwan – mogą odczytać jako dowód słabości. Mocarstwa atomowe traktują więc małe wojny jako okazję do wywarcia odpowiedniego wrażenia na swoich potencjalnych adwersarzach. Między potęgami nuklearnymi trwa nieustanna wojna oczekiwań i spekulacji.
Powrót „starych wojen”?
Potoczny zarzut wobec koncepcji rewolucji nuklearnej jest następujący: jeśli głowic jądrowych właściwie nie da się użyć ze względu na związane z nimi nieobliczalne niebezpieczeństwo, to czy ich wpływ na relacje między państwami nie zostaje zneutralizowany? Hans Morgenthau, słynny realista, mówił tu o „konwencjonalizacji”, to znaczy powrocie do wojen toczonych przy pomocy konwencjonalnego uzbrojenia. Teoretycy rewolucji nuklearnej odpierają ten zarzut. Konwencjonalne starcia nie są hermetycznie oddzielone od wyższych stopni eskalacji, które mogą doprowadzić do nuklearnej wymiany ciosów.
Nuklearna rewolucja niesie ze sobą szereg paradoksów. Broń, której ofensywny potencjał jest trudny do wyobrażenia – okazuje się defensywna. Rzucanie gróźb staje się nie tylko kluczowe, lecz również niezwykle trudne. Bezpieczeństwo mocarstw jądrowych wisi na włosku, bo uderzenie nuklearne doprowadziłoby do całkowitego unicestwienia, a jednocześnie nigdy nie czuły się one tak bezpiecznie, gdyż ryzyko wojny na wielką skalę z innymi potęgami istotnie zmalało.
Położenie, w którym w razie konfliktu trzeba brać w rachubę możliwość totalnego zniszczenia, osłabiło w pewnym wymiarze związek między postępowaniem państw a ich zdolnościami bojowymi, sugeruje Jervis. Mocarstwa atomowe, posiadające najstraszniejszy środek zagłady, poświęcają znacznie więcej energii na zarządzanie symbolami, oczekiwaniami i poglądami przeciwnika. Szczytowe osiągnięcie fizyki ugruntowało znaczenie psychologii w stosunkach między państwami.
Bezpieczeństwo dzieckiem strachu
„W drodze wzniosłej ironii dotarliśmy do takiego etapu dziejów, gdzie bezpieczeństwo stanowi dziecko strachu, a przetrwanie – bliźniacze rodzeństwo unicestwienia”. Tak Winston Churchill ujął zmiany, które wywołała rewolucja nuklearna. Ogarnęły one nie tylko obszar relacji między państwami, lecz dotknęły również sposobu myślenia i postępowania elit rządzących.
Joseph S. Nye nazwał ten proces mianem nuclear learning. Jego skutkiem jest „ucywilizowanie” przywódców i ich otoczenia, ostudzenie głów i wpojenie realizmu. Fakt, że w rachubę wchodzi apokalipsa, hamuje zapędy elit i skłania do rozwagi. Przykładów dostarcza znów Zimna Wojna.
Cold War Statesmen Confront the Bomb: Nuclear Diplomacy Since 1945, praca zbiorowa pod redakcją Johna Gaddisa, uznanego badacza zimnej wojny, przedstawia szereg dowodów na to, że broń atomowa zmienia sposób, w jaki decydenci postrzegają świat. To wizja wojny nuklearnej wpłynęła na decyzję następców Stalina, by wygasić konflikt w Korei. Obawiali się, że sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Po stronie amerykańskiej Truman postanowił powstrzymać się od dalszej eskalacji z tych samych przyczyn.
Ktoś może wyrazić wątpliwość, czy proces „nuclear learning” odnosi ten sam skutek w każdym kręgu kulturowym. Mao, na początku sceptyczny wobec samej idei broni atomowej, z czasem pojął jej kluczowe znaczenie. Doszedł do wniosku, że Chiny nie mogą pozwolić sobie, by nie posiadać jej we własnym arsenale. Wzbudziła w nim jednocześnie tak wielki lęk, że wzywał do „kopania tuneli, zbierania zboża i unikania za wszelką cenę dążenia do hegemonii”.
Kubańska lekcja
By uwypuklić transformacyjne oddziaływanie bomb jądrowych, Waltz rozwija paralelę między wojną krymską a kryzysem kubańskim z października 1962 roku. W 1853 i 1854 roku Anglia i Francja spodziewały się, że łatwo pokonają Rosję, zdobędą prestiż i uśmierzą gorączkę swoich społeczeństw, które domagały się wojny. Swoje decyzje oparły o skąpe informacje i szczątkową wiedzę, „zaspokajając żądania własnego ludu, więcej troszcząc się o kaprys sojusznika niż położenie przeciwnika”, tłumaczy Waltz, „nie potrafiąc właściwie ocenić, czy groźby zmieniły zachowanie wroga, nastawili się najpierw na próbę sił, a dopiero potem na negocjacje”. Całkiem na odwrót niż w przypadku kryzysu kubańskiego, który uruchomił w obu stronach głębokie pokłady ostrożności.
Ostatnie dwa tygodnie października 1962 roku pozostają wyjątkowe. Ani przedtem, ani potem, ludzkość nie była tak blisko unicestwienia jak wtedy. Kryzys kubański nie posiada analogii, dlatego jego lekcje nie straciły wagi.
Bieg wypadków był następujący. We wrześniu 1962 roku Sowieci potajemnie umieszczają pociski nuklearne na Kubie. Czternastego października amerykański samolot zwiadowczy wychwytuje rakiety i robi im zdjęcia. Osiem dni później prezydent Kennedy wygłasza przemówienie do narodu, w którym oznajmia odkrycie rosyjskich rakiet i ogłasza blokadę morską wyspy, wprowadzając przy tym amerykańskie wojsko w stan gotowości i wzywając Kreml do usunięcia głowic atomowych. W odpowiedzi Chruszczow wprowadza w stan pogotowia Armię Czerwoną i grozi, że jeśli amerykańskie okręty staną na drodze sowieckich, to dojdzie do wymiany ognia. Ostatecznie rosyjskie statki nie dążą do przełamania blokady, a sowiecki przywódca wysuwa propozycje wycofania broni z wyspy w zamian za obietnicę, że Amerykanie jej nie napadną. Waszyngton wyraża zgodę, w międzyczasie Kreml dorzuca jeszcze jeden punkt, mianowicie usunięcie rakiet z Turcji. Pomimo nieporozumienia, które wynikło ze sposobu, w jaki przekazano drugą propozycję, Kennedy dogaduje się z Rosjanami. W końcu 28 października Chruszczow oświadcza, że sowieckie pociski nuklearne opuszczą Kubę.
To podsumowanie sprawia mylne wrażenie, jakoby kryzys stanowił prostą próbę argumentów i znalazł swoje rozwiązanie poprzez twarde negocjacje. Wydarzenia nie rozwijały się jednak tak gładko, a założenie, że wszystko zależało od racjonalności ośrodków decyzyjnych, byłoby błędem. Prezydent Kennedy oceniał potem, że prawdopodobieństwo ziszczenia się najgorszego scenariusza wynosiło między 30 a 50%. Świat, według amerykańskiego przywódcy, stał na krawędzi. Nieraz mało brakowało, a runąłby w przepaść.
W czasie tych napiętych dni, jeden z amerykańskich samolotów zwiadowczych przelatywał nad Arktyką i wtargnął w rosyjską przestrzeń powietrzną. Nie zrobił tego z premedytacją, ale wywołał reakcję strony sowieckiej, która wypuściła dwie maszyny z zadaniem przechwycenia intruza. Amerykanie posłali dwa samoloty, które miały na celu eskortowanie U-2 z powrotem do bazy. Jako że amerykański prezydent zarządził gotowość do wojny nuklearnej, były wyposażone w ładunki jądrowe.
Innym razem rosyjska obrona przeciwlotnicza na wyspie zestrzeliła amerykański samolot zwiadowczy. W otoczeniu Kennedy’ego pojawił się projekt uderzenia odwetowego. Prezydent nie posłuchał się jednak tych rad. W tym samym czasie Castro wpadł w panikę i przekazał Moskwie, że inwazja może nastąpić najdalej w ciągu trzech dni i namawiał Sowietów do wyprzedzającego ataku nuklearnego na Stany Zjednoczone. Chruszczow odrzucił tę sugestię.
Może najbardziej mrożący krew w żyłach incydent nastąpił później, 28 października. Amerykańskie radary namierzyły pociski wystrzelone z Kuby, lecące w kierunku Stanów. Na reakcję było już za późno. Szczęśliwie, sygnał o nadciągających rakietach był fałszywy, winna była techniczna usterka.
Jak napisał jeden z doradców Kennedy’ego, George McBundy, „niepewność jest wieloraka. Żadna ze stron nie może być pewna ani tego, na co stać systemy rakietowe drugiej strony, ani tego, w jakim stanie te systemy się znajdują”. Brak absolutnie niezawodnej wiedzy o sprawności systemów wroga, tak samo jak co do siły ich rażenia, wyzwala w przywódcach zasoby niespotykanej roztropności. Zasłona niewiedzy nie pokrywa wyłącznie technologicznych zdolności przeciwnika. Pierwszego dnia kryzysu, jak opisuje to Graham Allison w swojej błyskotliwej analizie, The Essence of Decision, Kennedy co najmniej czterokrotnie zadawał sobie pytanie, czemu Sowieci postąpili tak, jak postąpili. Ani prezydent, ani jego doradcy nie potrafili ustalić, co ich do tego skłoniło. „Cholerna zagadka”, stwierdził amerykański przywódca.
Jastrzębie, gołębie i sowy
To właśnie jednak ten brak przejrzystości skłaniał do powolnego, cierpliwego rozpatrywania każdego kroku i gestu. Kennedy mówił później, że nie obawiał się pierwszego kroku na drabinie eskalacji, lecz czwartego i piątego, „bo szóstego już nie będzie”. Otoczenie prezydenta podzieliło się na trzy obozy: jastrzębie, gołębie i sowy. Pierwsza grupa domagała się stanowczych reakcji i dążyła do eskalacji, druga, na odwrót, proponowała ustępstwa wobec Rosjan. Trzecia – określona mianem „sów” przez Jamesa G. Blighta, Josepha S. Nye’a i Davida A. Welcha – rozumiała, że amerykańska przewaga atomowa nad Sowietami stanowi zarówno atut, jak i niebezpieczeństwo. Starali się unikać radykalnych kroków i czujnie oceniać każdą zmianę w obrazie sytuacji, tak by zachować pole manewru i możliwość wyboru między bardziej „jastrzębimi” lub „gołębimi” rozwiązaniami, zależnie od rozwoju wypadków. To ta „sowia”, ostrożna postawa pozwoliła Kennedy’emu zażegnać kryzys. Nadawał decyzjom takie tempo, by „druga strona miała czas spojrzeć, przemyśleć i mrugnąć”.
Kryzys podziałał trzeźwiąco także na Kreml. Doradca Chruszczowa, dyplomata Oleg Trojanowski, wspominał po latach, że wydarzenia z października miały „ogromną wartość edukacyjną dla obu przywódców”, bo obaj pojęli „nie tylko w teorii, ale i w praktyce, że nuklearna zagłada stanowiła rzeczywistą możliwość i że takie balansowanie na krawędzi musi być wykluczone za wszelką cenę”.
Czy i dziś pamięta się o lekcji z kryzysu kubańskiego? Czy „nuclear learning” trwale zmienia mentalność elit przywódczych? Przykład 1962 roku pokazuje, że czynnik przypadkowości – ryzyko błędnie odczytanych intencji przeciwnika, defekty techniczne czy niesubordynacja – mogą odegrać większą rolę niż zakładają uczestnicy wydarzeń. Allison kładzie nacisk na ten aspekt kryzysu, radząc, by unikać za wszelką cenę jego powtórek. Można powiedzieć, że kryzys kubański w pewnym sensie wzmacnia tezy o „edukacji atomowej”, dopełniając twierdzenia, które wyłożyli jej teoretycy. Tak Kennedy, jak i Chruszczew mieli wspólny interes, by zażegnać kryzys i nie doprowadzić do armagedonu, lecz droga do tego rezultatu nie była tak oczywista, jak przewidywała to teoria. Pozostaje obawa, że nauka płynąca z zimnej wojny mogła przepaść.
Nuklearna suwerenność
De Gaulle zauważył, że broń atomowa unieważnia sojusze. Teoretycy nuklearnej rewolucji, przynajmniej niektórzy z nich, zdają się zgadzać z tym spostrzeżeniem. Stabilność na płaszczyźnie stosunków między mocarstwami nuklearnymi rodzi niestabilność na peryferiach. Innymi słowy, dla przykładu, skoro Chiny rozporządzają pociskami zdolnymi zmieść z powierzchni ziemi Stany Zjednoczone, to Waszyngton nie będzie ryzykował wystrzelenia ładunków atomowych w stronę Państwa Środka, gdyby to zaatakowało, powiedzmy, Tajwan. Trudno sobie wyobrazić, by Amerykanie poświęcili Los Angeles dla Tajpej.
Poglądy de Gaulle’a były w tej kwestii niedwuznaczne: tylko kraje dysponujące głowicami jądrowymi można zaliczyć do państw suwerennych. Resztę, jak dodawał jeden z jego współpracowników, „czeka los pomagierów, ten sam, który przypadł Marokańczykom u boku Francuzów w czasie ostatniej wojny”.
W latach 60. przywódca Izraela, Ben Gurion, uznał, że los państwa żydowskiego musi być w rękach Izraelczyków. Jego byt nie może opierać się o sojusze ani o pomoc dalekich Stanów. Zafascynowany nowoczesną technologią, uwierzył, że broń nuklearna zapewni Izraelowi skuteczną osłonę przed osaczającymi go państwami arabskimi. Droga do tego celu była trudna i kręta, lecz byt Izraela został zabezpieczony.
W latach 80. Tajwan przestał ufać gwarancjom, które w zakresie bezpieczeństwa kraju udzielały mu Stany Zjednoczone. W klasie przywódczej narodziło się przeświadczenie, że egzystencja państwa nie może zależeć od dalekiej Ameryki. Program nuklearny wystartował w pełnej tajemnicy, wzorem Izraelczyków. Jeden z kierowników projektu wyjawił jednak plany Waszyngtonowi, którego nacisk doprowadził do zamknięcia programu. Tajwan żyje dziś w cieniu inwazji, nie znając dnia ani godziny.
Czy uwagi de Gaulle’a straciły na aktualności? Minęły dziesięciolecia, lecz nadal żyjemy w świecie, w którym samowystarczalność w dziedzinie bezpieczeństwa to jedyna gwarancja narodowego bytu. Niedługo przed śmiercią, Shinzo Abe przypomniał, że wobec zmieniającej się sytuacji geopolitycznej, Japonia nie może odrzucić opcji nuklearnej. Korea Południowa żyje w lęku przed próbami jądrowymi dokonywanymi przez sąsiada z północy. W sondażu z 2021 roku ponad 71% Koreańczyków opowiedziało się za stworzeniem własnego arsenału atomowego. Pytania o bezpieczeństwo, suwerenność i atom wracają w Azji. Kto zadaje sobie te pytania Europie?
CZYTAJ TAKŻE:
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego