Jakub Dymek i ksiądz Jacek Stryczek stali się ofiarami fałszywych oskarżeń i medialnych sądów kapturowych. Ich historie udowadniają, że z ferowaniem wyroków nie tyle warto, ile trzeba poczekać.
Podzieliłem się kiedyś z czytelnikami „Plusa Minusa” moim marzeniem o wydawaniu kolejnych numerów gazet co dziesięć lat. Dopiero wówczas jesteśmy w stanie odsiać ziarno faktów od plew nastroju, mody czy jaśnie nam dominującej opinii. Tak, „dekadniki” to jeden z tych pomysłów, które są za dobre, by kiedykolwiek mogły się zrealizować. Ale jeszcze lepszym byłoby nałożenie podobnego kagańca na prasę brukową czy choćby na wysuwających dalekosiężne wnioski z głośnych medialnie afer, jakichś „oburzających nadużyć” czy innych „niemoralnych zachowań”. A że ten felieton pisany jest w rytmie bicia się we własne piersi, nie mogę nie dodać, że i mnie samemu taki kaganiec bardzo by się przysłużył.
Kilka dni temu Jakub Dymek, lewicowy publicysta, wygrał proces z dziennikarkami, które oskarżyły go o gwałt i molestowanie seksualne. Sprawa ta była głośna sześć lat temu, kiedy to pojawił się na łamach „Codziennika Feministycznego” szkalujący – jak się z czasem okazało – Dymka materiał. Tym głośniejsza powinna być więc dzisiaj, gdy okazała się dęta. Przez ten czas rujnowała bowiem publicyście karierę i reputację. Robiły to również tańczące do melodii nieprawdziwych oskarżeń teksty, z których jeden został napisany przeze mnie. Za co chciałbym z tego miejsca pana Dymka szczerze i serdecznie przeprosić. I chociaż z jego poglądami jest mi kompletnie nie po drodze, to bardzo się cieszę, że wciąż pisze i nagrywa, w tym także jeden z najciekawszych podcastów politycznych w Polsce – „Dwie lewe ręce”.
Podobną dynamikę do sprawy Dymka miała ta, której ofiarą – dziś już chyba możemy użyć tego słowa – padł ksiądz Jacek Stryczek. Sąd nie znalazł żadnych podstaw do choćby postawienia mu zarzutów o stosowanie mobbingu w stowarzyszeniu Wiosna. Nie potwierdziła się więc opowieść przedstawiona w słynnym reportażu Onetu, będąca jednocześnie końcem historii księdza Stryczka. Medialny sąd kapturowy skazał go na infamię, złamał mu życiorys. I ze wstydem muszę przyznać, że i w tamtym samosądzie wziąłem swój udział, budując „wielką opowieść” o księdzu filantropie.
Historie Dymka i Stryczka udowadniają, że w wypadku poważnych, potencjalnie łamiących życiorysy oskarżeń można zrobić wyjątek od wydawania gazet co dziesięć lat. Skróćmy ten czas o połowę; mniej więcej tyle w obu przypadkach trwało wyjście prawdy na jaw. I dopiero wówczas, na łamach „półdekadników”, rozrywajmy szaty, sypmy gromy i udowadniajmy moralną wyższość nad „nikczemnikami”. Bo w przeciwnym razie może się okazać, że to my sami nimi jesteśmy.
CZYTAJ TAKŻE TEGO AUTORA:
Autor jest stałym felietonistą dziennika „Rzeczpospolita”, w którym ten artykuł ukazał się 07.06.2023 r.