Augustyn, czyli lustro. Opowiadanie na wspomnienie Świętego

Gdy uczeń jest gotowy, pojawia się mistrz.

W Ameryce jest mnóstwo zdolnych ludzi. Nie każdy jednak dostaje szanse na miarę swojego potencjału. Prawda jest brutalna: nie wszystkie gwiazdy rozbłysną jasnym światłem na jankeskim niebie. Dlatego, gdy sposobna okoliczność pojawia się na horyzoncie, nie należy się wahać. John Woznialiski wiedział o tym. Pamiętał też niezwykle żywo dzień, w którym przyszła do niego wymarzona okazja. To był dwudziesty października. Ciepła i słoneczna chicagowska jesień jeszcze trwała, choć już wkrótce miały ją pochłonąć wilgoć i szarość – stały makijaż odchodzącego roku w wietrznym mieście. John siedział w mieszkaniu, które wynajmował na północy Chicago. Pisał tekst do kolejnej audycji, którą nagrywał co tydzień ze swoim przyjacielem i mentorem Danem. Wtedy właśnie zadzwonił telefon.

– Mam poważną propozycję. – Dan był mocno podekscytowany. – Skontaktowali się ze mną bardzo wpływowi ludzie.  

– Jak poważna to propozycja?

Dan przedstawił kwotę i prawdopodobne bonusy. John odłożył zapiski, nad którymi pracował, i bez zwłoki zaczął zbierać myśli do nowego, przełomowego projektu.

***

Dan poznał Johna, gdy ten chodził jeszcze do szkoły średniej. Doświadczony radiowiec, z oddanym gronem słuchaczy i reklamodawców, rutynowo udawał się na konkursy, w których uczniowie i studenci rywalizowali w publicznym przemawianiu. Szukał wśród młodych talentów potencjalnych współpracowników. Podczas takiego właśnie wydarzenia, w podchicagowskim Lake Forest, zauważył Woznialiskiego. Przemowa ucznia nie była wolna od poważnych usterek. Od strony retorycznej John wypadł po prostu słabo. Jego ekspresja była mierna, mówił monotonnym głosem, dykcja momentami kulała, a gestykulacja groteskowo rozmijała się z wypowiadaną treścią. To pogrzebało jego szanse na jakikolwiek przyzwoity wynik w konkursie. Co innego treść; Dan, jako fachowiec, szybko zauważył, że mowa Johna była świetnie napisana. Styl, struktura, odwołania, równowaga pomiędzy argumentacją a anegdotami – to wszystko było w tekście przemowy Woznialiskiego bez zarzutu. John zajął dalekie miejsce, jednak Dan skontaktował się w nim wkrótce, by zorientować się w sprawie możliwej współpracy. Na ogół spotykał się z odmowami. Większość młodych retorów w aglomeracji chicagowskiej miała progresywne poglądy, Dan zaś kierował swój program do konserwatywnie usposobionych słuchaczy. Polsko brzmiące nazwisko Johna budziło jednak nadzieję radiowca. Wiadomo było, że potomkowie Polaków i Kubańczyków byli nastawieni bardziej krytycznie wobec syrenich śpiewów postępu aniżeli imigranci, pochodzący z innych krajów.

Nadzieja nie okazała się płonna. John dał się przekonać, by spróbować swoich sił jako pisarz pracujący dla Dana. Radiowiec opłacił Woznialiskiemu porządny kurs pisania tekstów, przeznaczonych do wygłoszenia, oraz powoli wtajemniczał go w proces zbierania materiałów na potrzeby audycji. John okazał się pojętnym uczniem i po pół roku rozpoczął pisanie tekstów, z których Dan korzystał w trakcie swojego programu. Pieniądz był sensowny. Miało to duże znaczenie dla Woznialiskiego, który po ukończeniu szkoły średniej rozpoczął studia na chicagowskim uniwersytecie DePaul i jako student nie gardził czekiem z najmniejszą nawet kwotą. Dan był z kolei wielkodusznym i hojnym zleceniodawcą. Widział jakość pracy Johna, zauważał też pozytywne reakcje słuchaczy na partie audycji, które ten przygotowywał, dlatego nie oszczędzał na wynagrodzeniu dla swojego pisarza. Gdy Woznialiski był na drugim roku studiów, doświadczony radiowiec zasugerował mu, by ten włączył się w audycję jako współprowadzący. Podobnie, jak to miało miejsce wcześniej, najpierw opłacił mu fachowe przygotowanie. Zanim John pojawił się na antenie, ukończył intensywny internetowy kurs retoryki organizowany przez jedną z renomowanych, bostońskich uczelni. Nie stał się dzięki niemu Cyceronem, ani Reaganem. Nadawał się jednak do słuchania bez irytacji i bólu. Słuchacze polubili go jako współprowadzącego audycję. Program stawał się coraz popularniejszy, reklamodawcy byli coraz bardziej szczodrzy. Zachowawczo usposobiona publika z audycji czerpała język, którym opisywała rzeczywistość chicagowskiej aglomeracji. Oczywiście, w wietrznym mieście dominował zupełnie inny światopogląd. Jednak w konserwatywnej niszy, w której można było spokojnie i w miarę dostatnio żyć, John stawał się coraz bardziej opiniotwórczy.

Czy sam Woznialiski był konserwatystą? Niekoniecznie. Na pewno nie wyniósł konserwatyzmu z domu. Pochodził z zeświecczonej polonijnej rodziny. Jego dziadkowie ze strony matki przylecieli do Stanów Zjednoczonych z Polski. Przywieźli ze sobą polski patriotyzm, rzymski katolicyzm i antysowiecką niechęć do komunizmu. Z tego wszystkiego w jego rodzinnym domu nie pozostało nic. Matka Johna, Julia, miała do rodziców żal, że jako dziecko wozili ją w soboty do polskiej szkoły przy parafii świętego Jacka, by uczyła się polskiej historii, religii i języka. Julia cierpiała na Jackowie katusze płynące ze znużenia i przymusu, podczas gdy jej amerykańskie koleżanki w tym samym czasie świetnie się bawiły, uprawiając softball, jeżdżąc na łyżwach, bądź grając w orkiestrach. Dlatego polski język i polska kultura stały się dla matki Johna synonimem opresji; czymś obcym, narzuconym i niepotrzebnym. Swojego syna całkowicie odcięła od ich wpływu. Mąż Julii, ojczym Johna, był pantoflarzem irlandzkiego pochodzenia i w pełni akceptował decyzję żony. W konsekwencji, John wychował się w bezideowej rodzinie, słabo wrośniętej w amerykańską glebę i wykorzenionej z dziedzictwa krajów pochodzenia swoich przodków. Julia z przekory wobec własnych rodziców stała się ostentacyjnie postępowa. John z kolei, również motywowany przekorą, stał się nieufny wobec poglądów własnej matki. Intuicyjna niechęć i przekora wobec dominujących przekonań były w umyśle Johna najmocniejszym intelektualnie impulsem. Zanim zaczął pracować dla Dana, poza ową przekorą, nie miał w zasadzie żadnych spójnych poglądów.

Pisanie dla Dana, w oparciu o źródła podane przez radiowca, powoli kształtowało przekonania Johna. Prawdziwie przełomowa dla jego formacji intelektualnej miała jednak okazać się decyzja, którą podjął w drugim semestrze studiów. Wówczas wybrał jako dodatkowy przedmiot na studiach intensywny kurs łaciny. Ze startów w konkursach publicznego przemawiania pamiętał, że zawsze w cenie były nawiązania do mitologii. Była ona źródłem docenianych przez jurorów metafor, związków frazeologicznych i opowieści służących za ilustracje głoszonych tez. John, podążając tym tropem, intensywną naukę łaciny potraktował jako inwestycję we własną publicystyczną oryginalność. Pragnął poszerzyć swój zasób lektur i odniesień, żeby w bardziej błyskotliwy sposób szydzić z zadufanej w sobie postępowej, chicagowskiej głupoty, za co płacił mu Dan. 

Decyzja związana ze studium łaciny była celna. Z czasem otworzyła przed Johnem ciekawy świat starożytnych pisarzy, oratorów i filozofów. Rozszerzyła również jego kontakty w Chicago, gdzie miłośnicy łaciny tworzyli interesujące środowisko. Sporą część tego środowiska stanowili katolicy, wśród których dokonywał się swego rodzaju renesans łacinnictwa. W salkach przy kościele Jana Kantego, John pobierał nawet osobliwy kurs łaciny skupionej na Biblii świętego Hieronima oraz prostych tekstach scholastycznych i liturgicznych. Oczywiście, o jakimkolwiek religijnym nawróceniu nie było mowy. Woznialiskiemu chodziło o wiedzę, nie o wiarę. Owszem katolickie środowisko było intelektualnie ciekawe i Johnowi zdarzało się nawet wykorzystywać w audycji niektóre z zasłyszanych w nim żartów. Jednak żadna sensowna ścieżka kariery nie prowadziła przez tradycyjny katolicyzm. Wprost przeciwnie, przez skojarzenie z tą opcją można było podpaść wielu osobom, zarówno tym z prawej jak i z lewej strony, oraz narazić się na inwigilację przez służby.

Dla takich ludzi jak John droga do kariery wiodła zeświecczonym, postprotestanckim szlakiem. Podążanie tą ścieżką wiązało się z wymaganiami deklaratywnego szacunku do Biblii, umiłowania kapitalizmu oraz uznania dla mormonów i państwa Izrael jako tych społeczności, które potrafiły zachować tradycyjną tożsamość w liberalnym świecie. Było to dla Woznialiskiego do przełknięcia. 


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


***

 

Gdy John był na trzecim roku studiów, duży rozgłos zyskał wnuk znanego w latach osiemdziesiątych polityka partii republikańskiej. Ronnie, bo tak mu było na imię został sfilmowany przez duży, internetowy portal plotkarski, gdy wychodził późną nocą z jednego z popularnych, chicagowskich klubów. Zapytany przez reportera o to, jak się bawi, odpowiedział głosem, jednoznacznie wskazującym na upojenie alkoholowe:

-Dobrze… Ale pamiętaj… Zabawa wymaga pieniędzy! Wymaga też walki!

Mówiąc o walce, zamachnął się kilka razy. Zrobił to w tak nieskoordynowany sposób, że nawet najbardziej naiwni nie uwierzyliby, że ma jakiekolwiek pojęcie o tym, jak porządnie wyprowadzić cios. Nagranie z wypowiedzią Ronniego szybko stało się popularne w internecie. Niedługo po jego publikacji, z Danem skontaktowali się przedstawiciele dziadka Ronniego. Oferowali wielkie, jak na radiowe realia, pieniądze za obronę dobrego imienia wnuka swojego mocodawcy. Obiecywali również pozafinansowe wsparcie dla radiowców, gdy zlecenie będzie zrealizowane w zadowalający sposób. To właśnie o tej propozycji Dan poinformował Johna, pamiętnego dwudziestego dnia października, gdy ciepła chicagowska jesień jeszcze trwała, choć już wkrótce miały ją pochłonąć wilgoć i szarość – stały makijaż odchodzącego roku w wietrznym mieście.

Woznialiski bez zwłoki wziął się do pracy. Zapoznał się z głównymi, w przeważającej mierze nieżyczliwymi dla Ronniego, interpretacjami jego pijackiej wypowiedzi. Szybko też przyszły mu do głowy pomysły, pozwalające przedstawić wnuka prominentnego polityka w bardziej korzystnym świetle. Otium et bellum – owo hasło rzymskiej arystokracji posłużyło Woznialiskiemu za źródło konceptu na pierwszą rozmowę. To były powinności klasy wyższej: dobre wykorzystanie czasu niezwiązanego z pracą oraz rozpoznanie wrogów i podejmowanie z nimi walki. Zdaniem Johna, wypowiedź Ronniego, w nowoczesnej wersji wyrażała tę samą myśl. Od elity oczekujemy trafnych idei oraz rozumienia zagrożeń. Ronnie zaś bez wątpienia należał do elity. Jego dziadek budował w latach osiemdziesiątych dobrobyt, który do dziś stanowi podstawę, umożliwiającą młodemu pokoleniu dobrą zabawę. Dziadek Ronniego rozumiał również, że pomyślność kraju wymaga walki. W polityce zagranicznej odgrywał znaczącą rolę, zawsze wspierając inicjatywy zmierzające do gnębienia zagranicznych wrogów Stanów Zjednoczonych. Wnuk był godnym następcą dziadka.

– A co byś powiedział tym, którzy zarzucają Ronniemu pijaństwo i zły wpływ na młodzież? – pytał podczas audycji Dan, zgodnie ze skryptem napisanym przez Johna. 

– Że są hipokrytami. Ci sami ludzie popierają legalizację wszelkich narkotyków. Milczą o kryzysie opiatowym, który toczy Amerykę jak rak. Miasteczka narkomanów opisują jako przejaw kryzysu mieszkaniowego, a nie demoralizacji. I nagle w przypadku młodego człowieka, którego dziadek był ich wrogiem, budzą się w nich rygorystyczni moraliści. Żałosne… Poza tym, nie dajmy się zahukać. Jest zabawa twórcza, umiarkowana i we właściwym czasie. Jest też zabawa destrukcyjna, nieumiarkowana, nie zważająca na nic. Dziś zwolennicy barbarzyńskiej zabawy zwrócili się przeciw młodemu człowiekowi, który potrafi się dobrze bawić. Nie dajmy sobie odebrać dobrej zabawy! Wielki chrześcijański wychowawca powiedział: Bawcie się, ale nie grzeszcie. Tego się trzymajmy. 

Tę ostatnią myśl Woznialiski usłyszał na przykościelnych zajęciach z łaciny. Umyślnie jednak nie wspomniał, że jej autorem był katolik, a do tego święty, by nie drażnić bez potrzeby protestanckich słuchaczy i zleceniodawców. Ci zaś po audycji wcale nie byli rozdrażnieni. Przeciwnie, byli zachwyceni. Niektóre wyrażenia – otium et bellum; bawcie się, ale nie grzeszcie; nie dajmy sobie odebrać dobrej zabawy – zaczęły krążyć wśród prawicowych komentatorów. W kolejnych dniach Dan poinformował Johna, że otrzymali bardzo dużą premię. Dostali również zlecenie na kolejną audycję, w której wiekopomna sentencja podpitego imprezowicza miała być przedstawiona jako afirmacja kapitalizmu, tracącego popularność w młodym pokoleniu. Wątek ekonomiczny nie został wystarczająco wyakcentowany w pierwszej audycji. Dziadek Ronniego, którego ludzie kontaktowali się z Danem, był zaś typowym republikaninem lat osiemdziesiątych, dla którego kapitalizm był najistotniejszym elementem postawy konserwatywnej.

Tym razem sprawa była nawet łatwiejsza. Dan, który zaczynał interesować się światem w latach osiemdziesiątych znał doskonale te miłe dla uszu republikanów starszego pokolenia, kapitalistyczne melodie. Program napisali wspólnie z Johnem. Mimo to, najbardziej błyskotliwe fragmenty audycji wyszły spod pióra Woznialiskiego. Jego obserwacją było, że młodzież jest wychowywana w Stanach Zjednoczonych wedle filozofii cudzej winy i cudzego portfela, w kulcie ofiary i ofermy. I drogę do społecznego znaczenia i awansu widzi w szantażach emocjonalnych i roszczeniach finansowych. 

– Zabawa, jak to zauważył Ronnie, wymaga pieniądza. I najlepiej smakuje, jeśli jest to pieniądz własny. Zarobiony dzięki pracy i kreatywności. Luksus bogaczy nie powinien budzić w nas zazdrości, ale motywację – mówił z przekonaniem John.

I tym razem materiał okazał się sukcesem. Ronnie na barkach Dana i Johna wyrastał na głos młodego, nowoczesnego pokolenia republikanów. Radiowcy przekonali swoich słuchaczy, że wnuk polityka wychodzi wprawdzie od zabawy, ale kończy na pochwale porządku i kapitalizmu. Kilka dni po emisji audycji, Dan telefonicznie przekazał Johnowi dobrą nowinę: Woznialiski został zauważony. Lada moment na jego mailową skrzynkę spłyną propozycje staży u wielkich figur świata mediów i polityki, potrzebujących usług ludzi pióra. Pojawią się też propozycje wyjazdów, by poznać główne krajowe i zagraniczne ośrodki związane z republikanami. Gdy John pojawił się u Dana w studiu, ten szczegółowo przedstawił rysujące się przed młodym radiowcem perspektywy. Dan sugerował współpracownikowi, żeby na początku związał się z którymś z popularnych publicystów radiowych czy internetowych, gdyż dawało to dużo większą elastyczność niż bezpośrednia podległość politykom.

– Masz mocnego patrona. Możesz więc spróbować pracy w różnych miejscach. Nie bój się. Bądź wybredny. Jeśli chcesz wyjechać i przyjrzeć się naszym sojusznikom, to sugerowałbym w pierwszej kolejności Wielką Brytanię. Warto też przyjrzeć się mormonom. Tak czy inaczej… gratuluję. Zapracowałeś na to, by otwarto ci drzwi – powiedział. 

***

 

Dan nie przesadził w niczym. John rzeczywiście, niedługo po ich rozmowie otrzymał długą listę propozycji pracy i stażów w miejscach, które dotąd były dla niego zupełnie nieosiągalne. Jednak oprócz tych dobrych wieści, które wlały w jego serce sporo otuchy, na jego skrzynce pojawiły się również niepokojące maile, pochodzące od słuchaczy. Niejaki Chris z Elmhurst, pisał, że podobała mu się treść ostatnich programów, zwłaszcza przemycone idee arystokratyczne i religijne. Ale twierdzenie, że Ronnie jest człowiekiem ideowym, uznawał za zupełnie fałszywe. Dzielił się informacją, że spotkał Ronniego podczas przerwy wiosennej na Florydzie i poznał go jako człowieka, który zupełnie nie panuje nad sobą, bo jest głęboko uzależniony od alkoholu i kokainy. Przesyłał też kilka zdjęć z owej przerwy, które rozwiewały wszelkie wątpliwości – Ronnie nie nadawał się na ambasadora szlachetnej zabawy. Po paru dniach, Woznialiski otrzymał kolejną niepokojącą wiadomość, tym razem od matki Ronniego. Pisała ona, że mocno oponowała, gdy dziadek na rodzinnym spotkaniu powiedział, że zorganizuje kampanię w obronie Ronniego. Znała bowiem swojego syna i jego demony. Wiedziała, że potrzebuje on ciszy, leczenia i nawrócenia. Inaczej może przegrać życie. Dziennikarskie pochlebstwa mogły go zaś popchnąć w przepaść. Podsycały one bowiem próżność, która w połączeniu z alkoholem i kokainą, stawała się receptą na kompromitację. Najmocniejsze zdanie, które uderzyło Johna, było następujące: Zdaję sobie sprawę, że sumienie i uczciwość nie są wymagane w pracy radiowych komentatorów, ale na przyszłość proszę o chwilę zastanowienia się nad tym, kogo chwalicie i czy przypadkiem nie wynosicie na piedestał ludzi, którzy skazani są na to, by spaść z niego w sposób bolesny dla siebie i najbliższych.

John został skonfrontowany z własną nierzetelnością. Prawda była bowiem taka, że sprawdził na potrzeby radiowego pochlebstwa wyłącznie biografię i zasługi prominentnego dziadka Ronniego. Wnuka w swoim przygotowaniu pominął. Woznialiski przypominał sobie, jak niejednokrotnie kpił na antenie ze sprzedajności i jednostronności dziennikarzy wspierających chicagowskich demokratów. Teraz zaś odkrywał z całą mocą, że niewiele się od nich różnił. Staże, podróże, perspektywy, kariera – to wszystko jakby bladło, gdy sumienie Johna przebudziło się, by przeprowadzać swoje nieprzyjemne rachunki. Czuł się jak szmata, którą posłużono się, by przetrzeć zabrudzone błotem obuwie. 

Po dłuższym czasie rozważania listu od matki Ronniego, John wyszedł z niewielkiego, wynajmowanego mieszkania, by przewietrzyć umysł przeciążony nadmiarem myśli, poczuciem winy i wstydu. Czerwoną linią CTA dojechał z przystanku Fullerton do centrum miasta. Zdecydował się na spacer brzegiem Chicago River. Lubił rzekę. Dobrze mu się myślało, gdy spoglądał na jej płynące wody. Nieraz w życiu ze spacerów wzdłuż rzeki, wracał z myślą jasną, uporządkowaną i oczyszczoną z wszelkiego zamętu. Miał nadzieję, że i tym razem będzie podobnie i życzliwe wody w tajemniczy sposób wypłuczą ciężar winy, którą w sobie nosił. Późna jesień sprawiała, że wilgoć i szarość, nadawały miastu ponury wygląd. Jak na ten czas w roku, było jednak dość ciepło i ciągle sporo ludzi przesiadywało nad rzeką, która jeszcze nie przeganiała ich od siebie przenikliwym zimnem. John szedł zamyślony, gdy na wysokości Marina Towers, z zamyślenia wyrwał go żebrak.

– Nie martw się przystojny, młody człowieku – rzekł. – Wszystko będzie dobrze. 

Woznialiski przyjrzał się swojemu pocieszycielowi. Włóczęga wyglądał jak relikt epoki hippisów, którą student gardził dość intensywną pogardą. Miał długie siwe, lekko pożółkłe włosy, kurtkę mieniącą się jaskrawymi kolorami, no i czapeczkę z obowiązkową, tęczową pacyfką. W ręce trzymał skręta. Marihuana była wszak, jak to kiedyś w audycji określił John, kadzidłem miasta, ucieczką i pocieszeniem aglomeracji, która na trzeźwo nie radziła sobie z ciężarem świata. Tego dnia ciężar rzeczywistości przygniatał również młodego radiowca i – ku jego zaskoczeniu – komplement wagabundy poprawił mu nieco humor. W porywie wdzięczności dał podstarzałemu hippisowi pięćdziesiąt dolarów, co było datkiem wyjątkowo hojnym. 

– Dzięki. Wszystkiego najlepszego. Niech ci Bóg błogosławi! – odrzekł żebrak, który nie dowierzał własnemu szczęściu. 

John powędrował dalej w kierunku jeziora Michigan.

„Czym różnię się od tego włóczęgi? – pomyślał, gdy jezioro ukazało się przed nim w swojej spokojnej potędze. – Obydwaj jesteśmy pochlebcami. Jednak w jego pochlebstwach jest życzliwość i wesołość. Być może sztuczna, wywołana marihuaną. Ale jest! A moje pochlebstwa? Cóż… Owoc kalkulacji i wyrachowania. Zły pożytek zrobiony z wiedzy i inteligencji. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by odpowiedzieć, który z nas jest błaznem bardziej żałosnym”.

***

Przypuszczenia matki Ronniego miały okazać się słuszne. Jej syn, wybroniony z kompromitacji, dzięki wpływom dziadka, poczuł się niemal niezniszczalny. Rozpoczął wielkie świętowanie swojego nowego statusu – intelektualnej wyroczni młodego pokolenia i republikańskiej nadziei na jasną przyszłość. Świętowanie nie trwało długo. Kilka tygodni po audycji Ronnie został odesłany przez matkę na odwyk, po tym jak został ponownie nagrany. Tym razem uchwycono go, jak zwymiotował przed nocnym klubem w San Diego, po czym położył się i zasnął w legowisku, pozostawionym przez jednego z bezdomnych, których rzesze snują się po Kalifornii. Plotkarski portal opublikował ów materiał pod tytułem Wzór dobrej zabawy. W krótkim, charakterystycznym dla brukowców artykule można było znaleźć między innymi zdanie, które mówiło, że wnuk republikańskiego polityka, Ronnie, którego konserwatywni komentatorzy określili wzorem dobrej zabawy, w San Diego pokazał, jak bawić się twórczo, z umiarkowaniem i we właściwym czasie. Choć nazwisko Johna w tekście nie padało, to właśnie on był autorem, który ostatnio przypisał zabawie Ronniego te trzy wzniosłe atrybuty.

– Co o tym sądzisz? – Woznialiski zadzwonił do swojego mentora, po tym jak nowe wiadomości ujrzały światło dzienne.

– Nic – odpowiedział Dan. – Czasem się wygrywa. Czasem się przegrywa. Nie bierz tego do siebie.

– A co z propozycjami?

– Nadal są aktualne. To, że Ronnie nas zawiódł, nie oznacza, że protekcja ze strony jego dziadka zostaje wycofana. To solidny człowiek, na którym można polegać.

– Będziemy przepraszać słuchaczy?

– Nie ma takiej konieczności. Ludzie zapomną. Poza tym, w naszej branży dyspozycyjność ma pierwszeństwo przed słusznością.

– Rozumiem – odrzekł Woznialiski, jego zrozumienie zaś nie niosło pociechy; było raczej prześwitem wiedzy, która niosła utrapienie.

Po rozmowie z Danem, John, nie miał czasu na dłuższe rozmyślania, jako że udawał się na przykościelne zajęcia z łaciny. Kościół Jana Kantego znajdował się blisko stacji Chicago niebieskiej linii CTA. Pociągi nie były tego popołudnia przepełnione i student bez problemu, przed czasem, dotarł do sali, znajdującej się w położonym obok kościoła budynku. Nauczyciel w sutannie, ojciec Greg, jeszcze nie przyszedł. John usiadł w ławce, lekko zasępiony po rozmowie z Danem. Uczestniczący w kursie Matthew – emerytowany nauczyciel matematyki i katolicki tradycjonalista – zauważył wprawnym okiem belfra strapienie studenta. Nalegał, by John został po zajęciach na nieszpory. Liczył, że wsłuchiwanie się w harmonijny śpiew psalmów poprawi jego nastrój. Wyciągnął też z plecaka książkę i rzekł.

– Masz, przeczytaj. Od dawna żadna lektura nie sprawiła mi takiej przyjemności. 

Z braku lepszych zajęć, po lekcji łaciny, John poszedł za radą, której udzielił mu Matthew, i pozostał na nieszpory. Śpiew zakonników był piękny, tym jednak, co przykuło uwagę studenta, był ołtarzowy obraz, który przedstawiał średniowiecznego świętego z Polski, który w osobliwym cudzie scalał dzbanek rozbity przez służącą. Obraz ten poruszył wewnętrznie rozbitego Johna. Woznialiski myślał o nim, gdy pociągiem niebieskiej linii CTA wracał do downtown, a następnie, po przesiadce, czerwoną linią jechał do swojego mieszkania. Uświadamiał sobie, że jego serce jest niespokojne. I że tęskni za jakąś siłą, która byłaby w stanie scalić jego życie i nadać mu sensowny kształt.

W domu, podczas wypakowywania rzeczy z plecaka, John zauważył książkę, którą podarował mu Matthew. Otworzył ją na przypadkowej stronie, by sprawdzić jakość prozy – zakładał bowiem, że emerytowany nauczyciel matematyki niekoniecznie musi znać się na pisarskim stylu. Tak trafił na rozdział zatytułowany Pijak z Mediolanu. Od razu wciągnął go tekst, który opowiadał o epizodzie z życia późniejszego świętego – Augustyna, któremu zdarzyło się zostać wybranym, by wygłosić mowę pochwalną ku czci imperatora. Czytał:

W Mediolanie Augustyn miał chwalić w obecności matki, wdowy po Walentynianie Wielkim, i całego dworu imperatora – dziecko. Walentynian był dopiero czternastoletnim chłopcem, który z imperatora miał niewiele więcej niż imię i insygnia. O ile ktoś panował, to cesarzowa-matka otaczająca się arianami. Cóż mógł więc Augustyn chwalić i wynosić w tym chłopcu odzianym w purpurę, w tej nieśmiałej marionetce, pociąganej za nitkę przez matkę? Sumienie Augustyna buntowało się, że idzie recytować kłamstwa, że będzie mówił je jedynie dla oklasków i że nawet ci, którzy będą go oklaskiwali, nie uwierzą w nie wcale. Była to jednym słowem komedia, i to komedia mało zaszczytna, dla niego i dla wszystkich. I oto na jednej z uliczek mediolańskich spostrzegł pijaka dającego upust wesołości. Biedny ten żebrak, pijany na wesoło, żartował z przechodniami; może i do Augustyna zwrócił między jedną a drugą obelgą jakiś żart. Retor był tego dnia ubrany uroczyście; spojrzawszy na wesołego starca, zaledwie przykrytego połatanym, prześwitującym płaszczykiem, westchnął. Westchnienie to nie było wywołane współczuciem, lecz zazdrością.

– Spójrzcie tylko – rzekł, zwracając się do przyjaciół – o ile szczęśliwszy jest ten żebrak. Oczywiście, że i jego radość nie jest prawdziwa, ale to szczęście, za którym gonimy wśród tysiąca przeszkód i przykrości jest jeszcze bardziej znikome. Gdyby mi kazali zamienić się z nim, odmówiłbym z pewnością, gdyż wolę być sobą mimo wszystkich obaw i trosk. Ale może niesłusznie. Któż mi zaręczy, że racja jest po mojej stronie? Że przewyższam go w nauce? I jak używam tej nauki? Czy po to, aby kształcić i doskonalić ludzi? Nie, po to, aby podobać się możnym i tłumom, dla zysku i pochlebstwa. A może też przewyższa mnie moralnie, gdyż on zarobił na wino życząc przechodniom szczęścia, podczas gdy ja szukam próżnej chwały deklamując kłamstwa.

Wypowiedziawszy w tych słowach wzrastającą gorycz pogardy dla samego siebie, skierował się do kurii, by wygłosić panegiryk na cześć imperatora, który nic nie zdziałał. *

           

John przejrzał się w przeczytanej historii jak w lustrze. Gorąco zapragnął poznać koleje losu tego, który z pogubionego, mediolańskiego retora, wyrósł na świętego przewodnika pokoleń; z wypalonego i pozbawionego złudzeń frustrata stał się płonącą pochodnią mądrości, do której od wieków garną się oczy tęskniące za światłem i serca spragnione żaru autentycznej gorliwości. Gdy Woznialiski rozmyślał nad tym, z jakich nizin korupcji, upodlenia i kłamstwa, łaska była w stanie podźwignąć Augustyna, odczuł w swym sercu, prócz bolesnego ukłucia świadomości własnej nędzy, powiew otuchy. Oto stanęła przed nim możliwość wewnętrznego odrodzenia. Wzeszło przed nim życie na miarę innego, wyższego porządku. Ku jego własnemu zaskoczeniu, słowa, które wypowiadał w ciszy swojego pokoju, w tajemniczy sposób – niejako same z siebie – zaczęły układać się w prośbę. John po raz pierwszy od niepamiętnych czasów się modlił. Wzywał wstawiennictwa świętego.

* Fragmenty rozdziału Pijak z Mediolanu za: Giovanni Papini, Święty Augustyn, przeł. A. Brzozowska, IW PAX, 1958


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Ks. Maciej Koczaj SChr
Ks. Maciej Koczaj SChr
ksiądz, zakonnik należący do Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii. Pochodzi z Dębicy. W 2015 roku złożył w zgromadzeniu chrystusowców profesję wieczystą. W kolejnym roku, w katedrze poznańskiej przyjął święcenia kapłańskie. Obecnie mieszka, posługuje i studiuje w aglomeracji chicagowskiej. Współpracuje z kwartalnikiem "Msza Święta", gdzie publikuje cykl tekstów o liturgii, rozumianej jako znak sprzeciwu.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!