Każdy chce do światła. O „Tajfunie” Josepha Conrada

Oto punkt widzenia, który chciałbym zaakcentować — mniejsi bohaterowie również istnieją, nie tylko w literaturze, ale i w życiu — nie tylko wtedy, kiedy zauważymy ich obecność w słusznej kontrze wobec tragedii eksplorującego dno Atlantyku „Titana”.

Los, biografia, wybór

Nietrudno je znaleźć. Nieważne, czy jesteśmy w labiryntycznej, pajęczej narracji Lorda Jima, kolejnym monologu Marlowa z Jądra ciemności czy w precyzyjnej, skondensowanej prozie Tajfunu. Ono tam jest — zdanie o losie, który swoją nieprzejednaną obecnością zdaje się mówić: przyjdzie moment, w którym będziesz musiał dokonać wyboru. Wybór ten — czy to za młodzieńcem wyruszającym z Krakowa, Marsylii, Londynu czy Antwerpii — ruszy w pościg i nie pozwoli o sobie zapomnieć na krańcu świata.

I na zawsze staniesz się „ślepym wspólnikiem Ciemnych Potęg”, którym oddałeś własne sumienie. I nawet nie przed tym, który miałby stanąć przed tobą i wyjawić najczarniejszą prawdę, będziesz uciekał, a przed człowiekiem w lustrze, którego zaufanie zawiodłeś.

To jest pierwsza perspektywa, która uwidacznia się w postaci nawet tak, wydawałoby się, jednowymiarowej, prostej, monochromatycznej jak kapitan MacWhirr, bodaj raz wymienionym w opowiadaniu Tajfun z imienia, jakby — dosłownie — nie było na świecie człowieka, którego Tom mógłby zainteresować, odkąd opuścił ojca i matkę. Nie dowiadujemy się, dlaczego w wieku piętnastu czy szesnastu lat postanowił to zrobić. Trudno dociec, dlaczego decyzja podjęta tak wcześnie, nie zaważyła na jego charakterze, jakby niezdolnym do ewoluowania. Charakter MacWhirra — człowieka zamkniętego, samotnika, biorącego słowa dosłownie i nieznającego się na żarcie — Conrad powierzył „olbrzymiej, przemożnej i niewidzialnej ręce, grzebiącej w ludzkim mrowisku, ujmującej ludzi nieświadomych swych dróg za ramiona, za głowy, stawiającej ich w obliczu niezrozumiałych celów, pchającej w kierunkach, o których im się nie śniło”.

Nadto, chcąc czy nie, nakreślają się jeszcze dwie perspektywy: autobiograficzna i etyczna. Obie sobie spójne, obie niby oczywiste, ale w przypadku prozy Conrada można chyba powiedzieć po prostu: adekwatne do tego, czego w życiu doświadczył. Czy wydarzenia opisane w krótkim opowiadaniu wydarzyły się naprawdę? Niechże będą tylko zarysem.

Pisarz sięga dłonią w kłębowisko wydarzeń, by wydobyć perspektywy i za pomocą słowa skalać je możliwie jak najmniej, potraktować — posługując się również przemilczeniem — możliwie najsprawiedliwiej.

Urywane, wręcz skandowane w obliczu wrzasku tytułowego tajfunu rozmowy załogi parowca „Nan-Shan” zdają się potwierdzać niemożność powiedzenia całej prawdy, wydobycia na pokład ocieniony burzową chmurą istotnego szczegółu dotyczącego bohaterów. Czy krótka forma opowiadania uniemożliwia pełne poznanie ich charakterów? Być może. Któż jednak dotarł do drugiego człowieka naprawdę? Ślizgnięcie się po powierzchni, to wszystko, co wiemy. Resztę możemy jedynie interpretować, a więc posłużyć się sobie znanymi narzędziami, którymi robota idzie nam sprawnie i posuwa się jako tako do przodu. Bazując na przedmowie autora, porządkowaniu chronologii, grupowaniu perspektyw, możemy dobyć się do bijącego serca tekstu, różnego w szczególe dla każdego z nas. To w nim pulsuje nam odsłoniony sens, rodzi się czytelnicza bliskość tekstu, nieporównywalna z blednącym w jej świetle literaturoznawczym obyciem. To ono dokonuje niekończącej się epifanii literatury, dzięki którym wydarzenia sprzed wieku możemy odnieść do tych dziejących się dzisiaj lub do własnego życia.


CZYTAJ TAKŻE TEGO AUTORA:

Kto czyta, niech rozumie

Świat zwykłych ludzi


Z nich powstaje literatura

W biografii Conrada napotkamy spotkanie z pewnym Irlandczykiem, kapitanem McWhirem, który dowodził wypływającym z Holandii „Highland Towers”. Zadaniem późniejszego pisarza, obejmującego rolę pierwszego oficera, był między innymi załadunek statku towarem. Nie mając doświadczenia z tym typem statku, Conrad wypełnił więc zadanie według zaleceń podręcznika o załadunku, co skończyło się tym, że przegłębił „Highland Towers” na rufę, przez co statkiem trudno się manewrowało, omasztowanie trzeszczało, a jedna z ciężkich belek złamała się i sponiewierała pisarza. Tak los wyrzucił go w Singapurze, gdzie próbował dojść do siebie w tamtejszym szpitalu, tam też, na skrzyżowaniu różnorakich kultur, zetknął się z kulisami, czyli chińskimi tragarzami. Czy tam narodził się pomysł Tajfunu? Czy błąd, który popełnił Conrad, posługując się informacjami zawartymi w podręczniku przypomniał mu się, kiedy fikcyjny kapitan „Nan-Shanu” powiada swojemu pierwszemu oficerowi, że „są rzeczy, których nie wyczytasz pan w książkach”?

W przedmowie Conrad wspomni, że „żadna z nich [nowel] nie jest przeżyciem osobistym w dosłownym znaczeniu. Przeżycie jest w nich tylko kanwą dla zamierzonego obrazu. Wszystkie mają więcej, niż jeden cel; każda nasuwa pytanie, jak się autor wywiązał z nastręczającego mu się zadania i każda odpowiada w słowach, które (…) pisałem ze świadomym szacunkiem dla prawdy mych własnych uczuć. A każda z tych nowel — aby nabrać odpowiedniego znaczenia — musi znaleźć usprawiedliwienie, i to na własny sposób, w sumieniu każdego czytelnika”. Czy to jest zakamuflowana prośba o interpretację?  A może, jak powiedziałby Stefan Chwin, poniższe czytanie to tyle, co: „oglądać zdarzenie i rozumieć je jako świadectwo pewnego ogólniejszego prawa, które rządzi rzeczywistością”, albo choćby tego rozumienia próba? Byłoby to zupełnie niepodobne do pierwszych recenzji Tajfunu, określających go jako jedno z najprostszych do zrozumienia dzieł pisarza.

W pewnym momencie tego rozumienia może okazać się, że obraliśmy najłatwiejszą drogę. Że, skupieni na bohaterach pierwszoplanowych, lepiej z tego czy innego punktu widzenia, sytuowanych, zupełnie ograniczamy pole widzenia na bohaterów pozostałych. A jest ich tysiąc. Przy pierwszym czytaniu kulisi wydali się mi istnieć tylko oczami innych bohaterów. Byli na pokładzie, lecz byli dzięki temu, że widzieli ich — ale też nimi pogardzali — bohaterowie główni. Tragarze — ci sami przecież, tylko innego koloru skóry, których Conrad spotykał przedzierając się w górę rzeki Kongo, których zmiażdżone ciała i roztrzaskane głowy opisywał w dzienniku i listach do Marguerite Poradowskiej — gdyby nie tajfun, można przypuszczać, w ogóle by nie zaistnieli. Czy tego rodzaju retrospektywnym podejściem Conrad bodaj na chwilę chciał odegnać od siebie demony „ciemności”, jak nazywał nawroty stale powracającej depresji, o której nie miał komu opowiedzieć?

A może, stawiając nawet tak z metra ciętych bohaterów, jak MacWhirr, przed dylematem moralnym, przed wyborem, który będzie się ciągnął do końca, Conrad próbował ocalić w sobie nadzieję w białego człowieka? Dlaczego by, będąc pisarzem, swoich rozpaczy nie powierzyć bohaterom fikcjonalnym, prowadząc ich jasnymi drogami męstwa i sprawiedliwości?

Sądzę, że celowe nakreślenie MacWhirra jako człowieka bez wielkich ambicji, dbającego o swoją rodzinę, trochę melancholijnego i starającego się dobrze wykonać swoją robotę — to w jakimś stopniu próba naprawy postaw, których autor Nostromo był świadkiem, szczególnie chyba wówczas, gdy, nieświadomy tego, co zastanie po przybyciu na miejsce, przyjmował posadę na parowcu „Roi des Belges”, który kongijscy tragarze nieśli na swoich plecach przez kilkadziesiąt dni, ginąc przy tym masowo, na prośbę bicza swoich belgijskich, europejskich, cywilizowanych oswobodzicieli. MacWhirr — nie on tylko, bowiem pierwszy oficer także wykazał się męstwem — jest człowiekiem z sumieniem. To niewiele, a i tak wystarczająco, aby moralnie przewyższyć większość białych postaci, które los postawił na drodze Conrada w Afryce.

Oto punkt widzenia, który chciałbym zaakcentować — mniejsi bohaterowie również istnieją, nie tylko w literaturze, ale i w życiu — nie tylko wtedy, kiedy zauważymy ich obecność w słusznej kontrze wobec tragedii eksplorującego dno Atlantyku „Titana”.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Która daje nadzieję

Przez lata bowiem kolosalny parowiec „Nan-Shan” wydawał się nienaruszalny, jakby mógł stawić czoła żywiołowi bez szwanku. Ale kiedy idzie się wprost w burzowe niebo, trzeba spodziewać się fal. Zaczyna się zatem rozkołys; płaskodenny, kilkudziesięciotonowy stabilny parowiec zdaje się zabawką rzuconą wprost w nastrój żywiołu.

Oficerska załoga statku odgrywa jeszcze jakąś rolę w fabule opowiadania, niemniej marynarze — pochowawszy się gdzieś w podpokładziu — zdają się być wcieleniem beznadziejnie utraconego marzenia chłopca o marynarskiej przyjaźni pod żaglami, w której dominuje etos pracy, braterstwo, szacunek, współpraca, może nawet wspólna śmierć. I tu znajdujemy element biograficzny, bowiem akces swój do marynarstwa Conrad złożył w nie lada kiepskim momencie — gdy żagle zastępowano tłokowymi maszynami parowymi, gdy romantyzm wiatru ustępował pragmatyczności węgla i „zaledwie” palacz — a nie Bóg, chciałoby się powiedzieć — wprawiał w ruch maszynę.

Zastanawiałem się, czy można opowiedzieć kapitana MacWhirra jako stoika, bowiem trzeba wielkiego spokoju (albo wielkiej głupoty), by w sezonie tajfunów na wschodnich wodach powiedzieć: „zbudź mnie, kiedy zacznie wiać”. Ale to chyba błędny trop. Małomówny kapitan na tyle, na ile to możliwe, przygotowuje się na problemy, lecz nie robi z tego ceremonii — reaguje na zaistniałą sytuację, nie wybiega zanadto naprzód. To cecha ludzi silnych. I być może przez to — w obliczu śmierci od wiatru i wody — dostrzega tego, z kim płynie. A przy tym stosuje wobec drugiego człowieka te same miary, niezależnie od niebezpieczeństwa, w którym się znajduje. Nie zdziała jednak nic więcej ponad własne siły w starciu z żywiołem. Zupełnie jak człowiek, który znajdując się w sytuacji granicznej, przyparty do muru chorobą lub biedą, po latach dostrzeże w bracie brata, a nie tylko człowieka mieszkającego pod wspólnym dachem.

Nakazuje więc MacWhirr w centrum tajfunu swojemu pierwszemu oficerowi zbierać dolary rozsypane z kufrów chińskich tragarzy, o które oni sami pod pokładem wszczęli wściekłą bijatykę, miotani żywiołem i szaleństwem po przeciwległych burtach „Nan-Shanu”. Tym samym kapitan swoim rozkazem wydaje się na osąd bohaterów pogardzanych. Cóż to musiała być za walka skłębionych, zrozpaczonych ze strachu, stojących u progu śmierci ludzi, którzy w dodatku musieli uznać, że schodzący do nich oficerowie łupią ich marny dobytek!

Łatwa stąd konkluzja, że zawsze warto „zachować się jak należy”, ale Conrad niejako tę konkluzję nie tyle przemilcza, co nie daje jej dostatecznego, odautorskiego głosu. Wielość percepcji zachowania MacWhirra odsłania nam autor urywkowo i różnie poprzez listy: samego kapitana (piszącego do żony, która interesuje się jedynie czekiem i, mijając wzrokiem akapity, w których MacWhirr relacjonuje cudem przeżyty tajfun, cieszy się, że mąż jeszcze nie wraca do domu), pierwszego oficera zwanego Jukes, który słusznie podnosi heroizm postawy przyjętej w momencie krytycznym, chwaląc zresztą swojego kapitana, którego dotąd miał za przygłupa; oraz Salomona Routa, któremu listy służyły jednak do przekomarzania się z żoną i tłumiły tęsknotę za domem.

W pewnym momencie Conrad powiada, że jedynie poznanie drugiej, niebezpiecznej i beznadziejnej strony życia pozwala doznać go w pełni. Czy dlatego obdarza swoich bohaterów cechami charakteru godnymi naśladowania? Poznał przecież, przemierzając morskimi szlakami, cały świat, wszędzie tę samą żądzę zysku, to samo zakłamanie i intrygi. Czy więc pisanie, które zawsze odbywa się „w samotności prawie tak samo wielkiej, jak samotność okrętu na morzu” nie mogłoby stać się jej odkupieniem?


Tekst powstał w ramach projektu: „Kontra – budujemy forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!