KITA: Nieuchronność Trumpa?

Nigdy wcześniej żaden były lub obecny prezydent USA nie miał zarzutów. Trump może wejść w ulubioną rolę ofiary systemu. Podkreśla, że atak na niego to atak na wszystkich amerykańskich patriotów, których broni. Wysysa przestrzeń medialną konkurentom w walce o nominację Republikanów, którzy muszą wciąż odnosić się do spraw dotyczących Trumpa zamiast przekierowywać uwagę.

Przez osiem lat działalności politycznej oburzył każdego. Początkowo był sensacją, która jednych zachwycała, a innych przerażała. Żaden prezydent USA w ostatnich dekadach nie miał jednocześnie tak wielu zażartych wrogów, jak zawziętych zwolenników. Zdążył też jednak sobą i swoim niekończącym się spektaklem zmęczyć. Chaosem i ostrymi wypowiedziami – zamiast usystematyzowanych działań – zawiódł wielu początkowych entuzjastów i współpracowników. Po jego odejściu z Białego Domu w atmosferze skandalu, podważaniu wyników wyborów i szturmie na Kapitol, dominowały komentarze, że jest skończony.

Dziś Donald Trump wydaje się jednak zdecydowanym faworytem, by trzeci raz z rzędu zdobyć nominację Partii Republikańskiej. Co więcej, ma też realne szanse ponownie uzyskać prezydenturę.

 

Kilka dni temu amerykańskie media poinformowały o spotkaniu Joego Bidena z byłym prezydentem Barackiem Obamą. Mały Obama miał 11 lat, gdy Biden został pierwszy raz senatorem. Kilka dekad później spotkali się jako kandydaci do nominacji prezydenckiej Partii Demokratycznej w 2008 r., reprezentujący inne pokolenia, środowiska, klasy społeczne. W stanie Iowa, który głosował jako pierwszy, Obama wygrał, a Biden dostał ledwie 0,9% głosów. Wydawało się, że czas starych białych mężczyzn, cwanych aparatczyków będących w polityce „od zawsze”, minął bezpowrotnie. Biden wycofał swoją beznadzieją kandydaturę i poparł Obamę, który w zamian wystawił go później na wiceprezydenta. Miał uzupełniać młodego, przebojowego Mulata. Duet ten miał symbolizować przemianę pokoleniową, rasową, demograficzną i kulturową w Partii Demokratycznej i całych Stanach Zjednoczonych.

Obama traktował przez osiem lat swojego zastępcę z szacunkiem, ale jasno dawał do zrozumienia, że to nie Biden powinien być kolejnym prezydentem. Liczono na kolejnego nie-białego kandydata, ale ostatecznie wygrała opcja z pierwszą kobietą w Białym Domu. Hillary Clinton miała wypełnić kolejny etap nieuchronnego, traktowanego z religijnym namaszczeniem, demoliberalnego marszu. Biden miał się nie mieszać, tylko spokojnie odsłużyć swoje i przejść na zasłużoną emeryturę.

Jak to często bywa, rzeczywistość sprawiła psikusa ideologii – tu liberalno-lewicowemu determinizmowi. Następcą Obamy został Donald Trump, personifikujący odrzucenie poprawności politycznej i kanonów demokracji liberalnej. Nowojorski miliarder zyskał miliony fanatycznych zwolenników i miliony niemniej zażartych przeciwników. Stał się centralną postacią amerykańskiej i światowej polityki, skupiając na sobie uwagę mediów i popkultury. Ameryka podzieliła się na dwie równe połowy, a poziom polaryzacji osiągnął nowe szczyty. Ogromna część – według niektórych badań większość – zwolenników Demokratów nie uznała Trumpa za prawowitego prezydenta, a popularność zyskały teorie o rzekomym przekręceniu wyborów przez rosyjskich hakerów. Cztery lata później Trump wprost odmówił uznania wyników, opowiadając o ogromnych fałszerstwach wbrew własnemu prokuratorowi generalnemu, czego finał na Kapitolu cały świat obserwował ze zdumieniem – autorytet USA dawno nie otrzymał takiego ciosu. W praktyce decydowały detale.

W 2016 r. Trump wygrał z Clinton, ale do odwrotnego wyniku wystarczyłoby 77 tysięcy inaczej oddanych głosów w trzech stanach. W 2020 r. ostateczny wynik mogłyby zmienić 44 tysięcy głosów w trzech stanach (powtórzyło się tylko Wisconsin).


CZYTAJ TAKŻE:

WARZECHA: Donald Trump przed sądem. Czy jest się z czego cieszyć?

KITA: Wojna dzieli zachodnią prawicę. Czemu Republikanie w USA dystansują się od Ukrainy?


I can’t lose to fucking Joe Biden – miał mówić Trump współpracownikom podczas kampanii z 2020 r. Porażka z uosobieniem systemu – za to dającym obietnicę stabilności – miała być upokorzeniem, po którym miliarder się nie podniesie. Tym bardziej, gdy odmówił uznania wyników wyborów. Tym bardziej po szturmie z 6 stycznia.

Trump jest jedynym prezydentem, którego impeachment został dwukrotnie przegłosowany przez Izbę Reprezentantów – choć dwukrotnie w Senacie zabrakło większości dwóch trzecich, by usunąć go z urzędu lub zabronić jego ponownego pełnienia.

 

45. prezydent USA miał być odesłany w niebyt, gdy sam stał się „przegrywem”. Dobiegającym osiemdziesiątki tetrykiem, który wciąż powtarza, że został oszukany i nie chce rozmawiać o innych, realnie dotykających ludzi problemach. Ten meteor miał zniknąć po widowiskowym locie. Tym bardziej, gdy Republikanie w listopadzie zeszłego roku nie osiągnęli zapowiadanych sukcesów w wyborach do Kongresu, a słabe wyniki notowali właśnie najbardziej kojarzeni z Trumpem kandydaci. Tym bardziej, że rozbłysła gwiazda gubernatora Florydy Rona DeSantisa.

A jednak. Wróćmy do spotkania Obamy z Bidenem. Były prezydent miał na nim przestrzec obecnego, by nie lekceważył Trumpa. Przez ostatnie miesiące miliarder znów znalazł się w centrum uwagi, tym razem jako oskarżony. Zebrał już szesnaście zarzutów w trzech różnych sprawach dotyczących próby odwrócenia legalnego wyniku wyborów, przetrzymywania tajnych dokumentów i nielegalnego opłacania aktorki pornograficznej. Nigdy wcześniej żaden były lub obecny prezydent USA nie miał zarzutów. Trump może wejść w ulubioną rolę ofiary systemu. Podkreśla, że atak na niego to atak na wszystkich amerykańskich patriotów, których broni. Wysysa przestrzeń medialną konkurentom w walce o nominację Republikanów, którzy muszą wciąż odnosić się do spraw dotyczących Trumpa zamiast przekierowywać uwagę.

Były prezydent może liczyć na bazę około 35% Republikanów, którzy pójdą za nim w ogień. A to najbardziej oddani wyborcy najczęściej głosują w prawyborach.

 

Stawianie Trumpowi kolejnych zarzutów wielu czytało jako grę na reelekcję Bidena poprzez zapewnienie mu najwygodniejszego przeciwnika – najbardziej zdemonizowanego, mającego wysoki elektorat negatywny, tylko niecałe cztery lata młodszego. Dziś jednak Trump i Biden idą w sondażach łeb w łeb. Obecny lokator Białego Domu będzie faworytem, ale tylko na zasadzie mniejszego zła.

Wygląda na to, że czy tego chcemy czy nie, przez kolejne 15 miesięcy znów to nowojorski skandalista będzie głównym punktem odniesienia w Stanach Zjednoczonych – ze wszystkimi tego potencjalnymi konsekwencjami także dla Europy i świata.


POSŁUCHAJ TAKŻE:


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Kacper Kita
Kacper Kita
Analityk i publicysta, członek redakcji portalu Nowy Ład, prowadzący dział wideo NŁ. Szczególnie zainteresowany polityką międzynarodową oraz szeroko pojętą kulturą. Autor biografii Érica Zemmoura oraz Giorgii Meloni, a także esejów biograficznych nt. m. in. Charlesa de Gaulle’a, Marine Le Pen i Benjamina Netanjahu.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!