Trwająca już grubo ponad rok inwazja Rosji na Ukrainę głęboko podzieliła polityczne i intelektualne środowiska prawicowe w Europie i Ameryce. Część widzi w Putinie niebezpiecznego zbrodniarza, część partnera w walce przeciwko liberalizmowi i globalizmowi, część jest na niego zwyczajnie obojętna. Bardzo zróżnicowane są postawy wobec pomocy dla Ukrainy – od poparcia pomocy wojskowej na szeroką skalę przez wiele odcieni sceptycyzmu lub dystansu po jednoznaczną odmowę. Co ciekawe a nieoczywiste, wojna wydaje się przesuwać prawicę w Europie Zachodniej na pozycje bardziej antyrosyjskie niż dotąd, a prawicę w USA w drugim kierunku. Stanowisko Republikanów ma duże znaczenie ze względu na przejęcie przez tę partię Izby Reprezentantów i szanse na zdobycie Białego Domu w przyszłym roku.
Jednak kochamy Bidena?
Nasz przegląd zacząć wypada od Stanów Zjednoczonych. To po prostu najludniejsze i najsilniejsze państwo zachodnie, ale też to właśnie od działań władz tego kraju zależy najwięcej, jeśli chodzi o wsparcie wojskowe Ukrainy oraz polityczną linię wobec konfliktu (odzyskanie całości terytorium przez Ukrainę jako warunek negocjacji lub nie, członkostwo Ukrainy w NATO lub nie, etc.). Podczas ostatnich wyborów prezydenckich w 2020 r. i przez pierwszy rok rządów Joego Bidena praktycznie cała polska prawica uważała Donalda Trumpa za lepszego prezydenta i kandydata. Dziś nie brakuje już osób stwierdzających publicznie lub prywatnie, że „mieliśmy szczęście”, że to Biden przejął Biały Dom – a to ze względu właśnie na wojnę na i stosunek obu panów do Ukrainy i Rosji.
Podczas lutowej wizyty 46. prezydenta USA w Warszawie mieliśmy jednak do czynienia z ekstatycznymi zachwytami nad osobą gościa w wielu prawicowych mediach w Polsce, które jeszcze dwa-trzy lata temu były gotowe mieszać z błotem Bidena jako zakłamanego katolika, globalistę oraz kandydata wspierającego zabijanie dzieci nienarodzonych i dowolnie radykalne wykwity agendy LGBTQ+ (wszystko to oczywiście było i jest prawdą), a także ramola, nieudacznika i aferzystę. Co więcej, pamiętano mu, że to on i jego ekipa przeprowadzili reset z Rosją za czasów Obamy. To Biden jako wiceprezydent ogłaszał reset na konferencji w Monachium na początku 2009 r., a obecny szef amerykańskiej dyplomacji Blinken był wówczas jego doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego. Obecny doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Bidena Jake Sullivan był w okresie resetu doradcą szefowej dyplomacji Hillary Clinton, a później Obamy i Bidena. Obecny szef CIA William Burns był ambasadorem w Rosji. Jako prezydent Biden najpierw nazwał Putina „zabójcą”, ale potem spotkał się z nim w Genewie w atmosferze konstruktywnej współpracy. Co kluczowe z naszej perspektywy, w lipcu 2021 r. prezydent USA zgodził się na Nord Stream 2 podczas spotkania z Angelą Merkel. Następnie przyszedł zaś upadek Kabulu, który mocno uderzył w wizerunek Bidena w samej Ameryce i w Polsce. Także na Kremlu – na pewno przyczynił się do decyzji Putina o ataku na Kijów. Podobnie zadziałały zapewne – i zostały odnotowane w Polsce – słowa Bidena o „niewielkim wtargnięciu” Rosji na Ukrainę, które mogłoby się spotkać z ograniczoną reakcją Waszyngtonu.
Przez kilka lat aż do pierwszych tygodni po rosyjskiej inwazji percepcja Bidena była generalnie równie negatywna w polskich i amerykańskich środowiskach chrześcijańskich, konserwatywnych, patriotycznych. Teraz w znacznej mierze rozjechały się.
Dla większości Polaków Biden jest prezydentem USA, który powtarza, że Ameryka będzie bronić przed ewentualnym atakiem Rosji każdego centymetra terytorium NATO – a więc i Polski – „z pełną mocą swojej potęgi”, przesyła dużą pomoc militarną Ukraińcom i naciska na inne państwa zachodnie, by robiły to samo. Można go nie lubić, można nawet brzydzić się jego polityką wewnętrzną, ale cieszyć się, że USA angażuje się w osłabianie możliwości ofensywnych Rosji w naszym regionie. Rzecz jasna, istotna część polskiej prawicy cały czas podchodzi sceptycznie również wobec polityki zagranicznej Bidena lub obawia się, czy Polska nie stanie się za bardzo zależna od USA. Sumarycznie nastroje przesunęły się jednak wyraźnie na plus dla obecnego lokatora Białego Domu.
Długi cień wojny w Iraku i Burizmy
Dla prawicowców za Oceanem Biden pozostał jednak cały czas tym samym aborcjonistą, ramolem i aferzystą. Tym bardziej, że konieczność zaangażowania na rzecz Ukrainy Biden często uzasadnia w typowo liberalno-progresywny, ideologiczny sposób – musimy walczyć za demokrację i prawa człowieka przeciwko autorytaryzmowi etc. Prawicowi Amerykanie równolegle te same argumenty słyszą ze strony tych samych polityków i mediów, gdy mowa o konieczności walki z nimi samymi, z tradycyjnym amerykańskim patriotyzmem, z dziedzictwem historycznej Ameryki, z chrześcijaństwem, z ochroną życia nienarodzonego czy ochroną ich dzieci przed zaburzeniami psychicznymi i samookaleczaniem kreowanymi u nich w ramach agendy trans.
Po drugie, na prawicy amerykańskiej silna jest cały czas trauma po wojnach w Iraku i Afganistanie. Obie interwencje rozpoczął republikański prezydent George W. Bush, przedstawiając przerażonemu zamachami z 11 września 2001 r. społeczeństwu prostą wizję walki z „osią zła”. W praktyce otrzymali jednak dwadzieścia lat walk na drugim końcu świata, z których wracały tylko kolejne trumny młodych amerykańskich chłopców. W mało kim udało się utrzymać przekonanie, że te wojny – toczone w imię „wolności, demokracji i praw człowieka” – przyczyniają się do poprawy bezpieczeństwa Amerykanów albo przynajmniej do budowy lepszego świata. Upadek Kabulu tylko pogłębił przekonanie, że tego typu zaangażowanie na drugim końcu świata nie ma sensu.
Jasne zerwanie z bushowskim paradygmatem milczącej akceptacji hegemonii kulturowej lewicy w kraju i siłowego „budowania demokracji” w świecie było jedną z głównych przyczyn niespodziewanego sukcesu Donalda Trumpa w prawyborach Republikanów w 2016 r. Miliarder nie bawił się w niuanse, tylko powiedział amerykańskim patriotom to, co chcieli usłyszeć. „Czas skończyć z niekończącymi się zagranicznymi wojnami”.
Nie jest zadaniem USA angażować się w konflikty w krajach, o których mało który Amerykanin słyszał. Koszty – włącznie z życiem i zdrowiem – ponoszą w nich zwykli ludzie, a zyski wędrują do bogacących się liberalno-progresywnych elit. America first! Ameryka powinna zajmować się wreszcie obroną swoich narodowych interesów, a nie cudzych. Czas zacząć wymagać od sojuszników, a nie tylko od siebie.
Prawica zza Oceanu ma bogatą tradycję izolacjonistyczną – zgodnie ze znanym hasłem XIX-wiecznego szefa dyplomacji i prezydenta Johna Quincy’ego Adamsa, według którego „Ameryka nie powinna szukać za morzami potworów do zniszczenia”, tylko zajmować się własnymi problemami. Bliżej naszych czasów wpisywali się w nią Calvin Coolidge, Robert Taft czy Pat Buchanan. Ma także tradycję transakcyjno-nacjonalistyczną w duchu Theodore’a Roosevelta i Richarda Nixona. To bliżej tej drugiej był Trump, który był jak najbardziej chętny do zaangażowania politycznego i militarnego, jeśli widział w tym interes Waszyngtonu – a widział głównie w stawieniu czoła wzrostowi Chin. W praktyce rządy poprzedniego prezydenta USA były przede wszystkim chaotyczne i niespójne. Przekaz był i jest jednak konsekwentny – „nie” dla nowych wojen, narodowy egoizm, konfrontacja z Pekinem.
Po trzecie, o Ukrainie rzeczywiście mało kto ze zwykłych Amerykanów słyszał przed 2019 r. Na swoje nieszczęście o naszym wschodnim sąsiedzie zrobiło się wtedy głośno w związku z… Bidenem, wówczas byłym wiceprezydentem szykującym się do walki o Biały Dom, i oskarżeniami o korupcję. Syn Bidena Hunter – usunięty z armii narkoman, za którym ciągną się różne nieprzyjemne sprawy – został w 2014 r. członkiem rady nadzorczej ukraińskiej firmy Burizma, skupiającej osoby o politycznych koneksjach, np. Aleksandra Kwaśniewskiego. Śledztwo w sprawie korupcji w Buriźmie prowadził prokurator generalny Ukrainy – też oskarżany o korupcję. Biden publicznie chwalił się, że jako wiceprezydent doprowadził naciskając na prezydenta Poroszenkę do dymisji tegoż prokuratora – w ramach walki z korupcją na Ukrainie.
Mało kto w Polsce o tym dziś pamięta, ale pierwszy impeachment Trumpa miał związek właśnie z tym, że prezydent naciskał na świeżo wybranego Wołodymyra Zełenskiego, by ten wznowił śledztwo w sprawie Huntera Bidena. Trump na kilka tygodni wstrzymał w związku z tym w 2019 r. pomoc wojskową dla Ukrainy – później ugiął się pod presją, gdy sprawa zrobiła się głośna. Polak ma z Ukrainą mnóstwo skojarzeń, historycznych i współczesnych. Mieszkańcy Europy Zachodniej też słyszeli o Ukrainie przed 24 lutego, choćby ze względu na ukraińską emigrację po 2014 r.
Dla Amerykanina dwie sprawy, z którymi kojarzy się Ukraina, to oczywiście wojna, a po drugie „Ukrainegate” – sprawa Huntera Bidena, oskarżenia o korupcję, impeachment Trumpa. Obecne zaangażowanie militarno-polityczne Bidena na rzecz Kijowa wielu kojarzy się więc ze wcześniejszym zaangażowaniem gospodarczo-politycznym. Ot, członek waszyngtońskiego establishmentu od 50 lat piastujący kolejne eksponowane stanowiska znów załatwia pewnie coś dla siebie i swojej rodziny. A o interesach narodu amerykańskiego nie myśli.
Po czwarte, stosunek do wojny ma jeszcze jeden specyficznie amerykański podtekst. W latach dwutysięcznych funkcjonujący w paradygmacie reaganowsko-bushowskim Republikanie byli tymi bardziej interwencjonistycznymi i bardziej skłonnymi do konfrontacyjnej polityki wobec Rosji. W 2008 r. w badaniu Pew Rosję „dużym zagrożeniem” (major threat) nazwało 51% Republikanów i 40% Demokratów. W 2012 r. podczas debaty prezydenckiej Mitt Romney twierdził, że Rosja jest głównym zagrożeniem dla USA, a Barack Obama, że terroryzm. Wkrótce pojawił się jednak Trump, który jednoznacznie wskazał na Chiny jako na głównego wroga. Putina przedstawiał zaś jako silnego przywódcę, z którym warto byłoby się dogadać i odciągnąć go od Pekinu.
Gdy Trump minimalnie wygrał wybory z Hillary Clinton, duża część liberalno-lewicowego establishmentu nie chciała tego przyjąć do wiadomości i rozprzestrzeniała teorie spiskowe o tym, że Trump wygrał dzięki pomocy Putina i jego hakerów. W 2020 r. jeszcze dalej poszedł oczywiście Trump ze swoją teorią o sfałszowanych wyborach i odmową normalnego przekazania władzy Bidenowi.
Z punktu widzenia tego artykułu kluczowe jest jednak, że przez kilka lat Rosja w amerykańskich mediach pojawiała się głównie w kontekście twierdzeń o rosyjskiej pomocy Trumpowi w kampanii. Było Ukrainegate i było Russiagate.
Wielu Demokratów nauczyło się w ramach instynktu stadnego więc być antyrosyjskimi i widzieć dookoła aż do przesady wpływy Rosji, a Republikanie w ramach takiego samego instynktu bronić swojego prezydenta przed oskarżeniami i powtarzać, że Chiny są ważniejszym problemem.
Po 2016 r. w badaniach Pew Demokraci i Republikanie zamienili się miejscami i to lewica stała się bardziej antyrosyjska. Atak na Ukrainę, rzecz jasna, pogorszył odbiór Moskwy – w marcu 2022 r. za major threat Rosję zgodnie uznało 66% Demokratów i 61% Republikanów.
Wojna na odległym kontynencie wydaje się jednak powoli powszednieć Amerykanom, a motywacja do zaangażowania w nią – słabnąć. W maju zeszłego roku 60% badanych przez Associated Press popierało wysyłanie Ukrainie broni, a w lutym obecnego było to już 48% przy 29% przeciwników oraz 22% nie mających zdania. W momencie wybuchu samą wojnę za major threat dla amerykańskich interesów uznawało wg Pew zgodnie 51% Republikanów i 50% Demokratów. Po roku było to już 43% Demokratów i 29% Republikanów.
Wszechmoc polaryzacji
Stany Zjednoczone są w stanie głębokiej polaryzacji mającej podglebie ideologiczne, rasowe, religijne, kulturowe (przykładowo: wśród żon Republikanie w ostatnich wyborach do Kongresu wygrali 56% do 42%, wśród kobiet żyjących w związkach nieformalnych lub samotnych Demokraci 68% do 31%). Politycznie wojna na Ukrainie pomogła Bidenowi, zacierając złe wrażenie po upadku Kabulu i odwracając uwagę od problemów wewnętrznych. W tej sytuacji pomocy dla Kijowa grozi los kolejnej partisan issue, stosunek do której warunkowany będzie sympatią lub antypatią wobec prezydenta. Jeśli polityk X popiera Y, to ja jestem przeciwko Y – dobrze znamy ten mechanizm z polskiego podwórka politycznego.
Co charakterystyczne, w pierwszej chwili po 24 lutego, gdy nie było jasne, czy Kijów zostanie obroniony, wielu Republikanów było odruchowo krytycznych wobec Bidena jako mięczaka, którego słabość wykorzystali Rosjanie. W marcu 2022 r. 49% wyborców Republikanów deklarowało w badaniu Pew Research, że USA „za mało” pomaga Ukrainie, 23%, że tyle ile trzeba, a ledwie 9%, że „za dużo”. Wyborcy Demokratów też obawiali się upadku Kijowa, ale byli mniej krytyczni wobec swojego prezydenta – 39% uważało, że pomoc jest odpowiednia, 38% że za mała, 5% że za duża. W maju Republikanów uważających, że pomocy jest za mało, wciąż było nieco więcej niż Demokratów, choć u jednych i drugich odsetek ten malał – 34% wobec 30%.
Z upływem kolejnych miesięcy perspektywa zajęcia Kijowa stawała się bardziej odległa, a entuzjazm dla pomocy Ukrainie malał u zwolenników obu partii – u Republikanów jednak wyraźnie bardziej. Po roku wojny na to samo pytanie tej samej pracowni opinii publicznej „pomoc jest za duża” odpowiedziało już nie 9%, a 40% Republikanów. 24% z nich uważa, że pomoc jest odpowiednia, a 17%, że za mała. Wśród Demokratów 40% uważa, że pomoc jest odpowiednia, 23% że za mała, a 15% że za duża.
Polityka Bidena wobec Ukrainy pozostaje jednak – tak w całości elektoratu jak i wśród Republikanów – popularniejsza niż całość jego rządów. Symboliczna wizyta w Kijowie oznaczała zaangażowanie obecnego prezydenta USA, z którego nie sposób byłoby wycofać się bez utraty twarzy. Dla Bidena priorytetem pozostaje zaś uzyskanie reelekcji 5 listopada 2024 r. Przynajmniej do tej daty należy się więc spodziewać utrzymania obecnego kursu przez Waszyngton.
CZYTAJ TAKŻE:
TYSZKA-DROZDOWSKI: Rewolucja nuklearna i suwerenność
BRZYSKI: Wszyscy jesteśmy geopolitykami
Czy republikański prezydent odciąłby pomoc dla Kijowa?
Największym krytykiem obecnego prezydenta jest oczywiście jego poprzednik. Donald Trump od razu deklarował, że inwazja nastąpiła, bo Putin widział „słabość i głupotę” amerykańskiej administracji i nigdy nie zaatakowałby, gdyby to Trump właśnie był prezydentem. Kilkukrotnie twierdził też, że mógłby łatwo zakończyć wojnę, nawet w ciągu 24 godzin, negocjując „deal” między Zełenskim a Putinem i oddając Rosji część terytorium. Na początku kwietnia bieżącego roku Trump stwierdził nawet, że „ostatecznie Putin przejmie całość Ukrainy”.
Trudno nie mieć dystansu wobec najróżniejszych deklaracji Trumpa. Ten człowiek był już prezydentem cztery lata. Jako kandydat w 2016 r. mówił, że rozważy uznanie Krymu za rosyjski, a Tajwanu za niepodległy. Próbował przybliżyć Rosję do USA w dużo bardziej sprzyjających okolicznościach. Uczynił szefem dyplomacji USA człowieka znanego z dobrych osobistych relacji z Putinem, spotykał się też z prezydentem Rosji. Wielokrotnie opowiadał o potężnych „dealach”, jakie zrobi z Chinami, UE, Iranem, Meksykiem (który miał zapłacić za mur), a nawet o „dealu stulecia” rozwiązującym konflikt izraelsko-palestyński. Wszystko to skończyło się na słowach. Tym bardziej, że Kongres USA szybko związał ręce Trumpowi, uniemożliwiając mu zniesienie sankcji na Moskwę. Nawet wspomniany szantaż wobec Zełenskiego – wówczas postaci kompletnie nieznanej w świecie zachodnim – przetrwał ledwie kilka tygodni. Prezydentura Trumpa dobrze pokazała, jak ograniczony wpływ na strategiczne decyzje ma prezydent.
Gubernator Florydy i główny rywal Trumpa w walce o nominację prezydencką Republikanów w 2024 r. Ron DeSantis od początku wojny stara się unikać zajmowania jednoznacznego stanowiska. W marcu 2022 r. zaczął od krytyki Bidena, mówiąc że prezydent jest za słaby i za mało pomaga Kijowowi. Później twierdził w drugą stronę – że wojna to „spór terytorialny”, a Biden angażuje się w nią za bardzo – zajmuje się tylko granicą Ukrainy, a nie dba o granicę USA. Co ciekawe, nawet wówczas, w tym samym głośnym wywiadzie dla Foxa, DeSantis przypominał też, że jako poseł wzywał administrację Obamy do przesyłania broni Ukrainie w 2014 r. „Gdyby mnie wtedy posłuchał, wojny by nie było”. Byle być przeciw Bidenowi – kiedyś za zbyt małą pomoc, teraz za zbyt dużą. Jednocześnie wypowiedzi gubernatora Florydy są bardziej wyważone od Trumpa – ewidentnie stara się balansować, by nie wyjść ani na „podżegacza wojennego” ani na gołębiego „mięczaka”. Chce być między Bidenem a Trumpem. Ostatnio znów na drugą nóżkę nazwał Putina „zbrodniarzem wojennym”.
DeSantis rzeczywiście był posłem w latach 2013-19 i prezentował wtedy antyrosyjskie pozycje mainstreamowej prawicy. Jego bliska współpracownica, Christina Pushaw, pracowała wcześniej dla Michaiła Saakaszwilego. Gdyby DeSantis wygrał prawybory z Trumpem – co jest mniej prawdopodobne niż ponowne zwycięstwo miliardera-celebryty – to tylko przy taktycznym wsparciu polityków establishmentowego skrzydła partii. Ci ostatni wciąż wyraźnie opowiadają się za pomocą militarną dla Kijowa. Mitch McConnell, Szef Republikanów w Senacie od 2005 r. – podobny do Bidena człowiek waszyngtońskiej elity, wieloletni senator mający od lat bliskie relacje z obecnym prezydentem – przy każdej okazji powtarza, że on i kierownictwo parlamentarne partii popiera wysyłkę broni, za którą kilkukrotnie głosowała większość posłów i senatorów Republikanów. Spiker Izby McCarthy w kampanii mrugnął do elektoratu mówiąc, że nie będzie bezwarunkowej pomocy dla Kijowa, ale w praktyce nie przełożyło się to na żadne działania odkąd objął swoje stanowisko. W Kongresie cały czas jest wyraźna większość dla kolejnych pakietów pomocowych dla Kijowa.
Wielu Republikanów chętnie przyjęłoby pewnie stanowisko publicysty Bena Shapiro i zgodziło się na ukraińskie cesje terytorialne w zamian za zakończenie konfliktu. Wątpliwe jednak, by Rosjanie byli tym zainteresowani w najbliższej przyszłości. Tak czy siak, Republikanin może pojawić się w Białym Domu dopiero w styczniu 2025 r. A druga kadencja Bidena jest bardziej niż mniej prawdopodobna, jeśli znów nominatem prawicy zostanie Trump. Widzimy jednak, że tak Biden jak Trump i inni politycy obu opcji kilkukrotnie zmieniali politykę wobec Rosji. W każdym scenariuszu największe znaczenie dla postawy dowolnego prezydenta USA będzie miała po prostu sytuacja militarna na Ukrainie za owe 20 miesięcy.
CZYTAJ TAKŻE TEGO AUTORA:
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.