MACIEJEWSKI: Nigdy nie będziesz szedł sam. O Maksymilianie Kolbe, Sohrabie Ahmarim i nieprzerwanej nici Tradycji

https://commons.wikimedia.org/

Co musi się stać, by wystrzelił pocisk? Zanim palec pociągnie spust, jak wiele par rąk będzie się uwijać wokół skomplikowanego mechanizmu? Naciągać sprężyny, wkręcać śrubki, wytwarzać amunicję, pakować ją – najpierw do pudełek, a potem przekładać do magazynku. A pistolet trzeba przecież jeszcze konserwować: regularnie rozkładać, czyścić i składać z powrotem.

A mimo to, w kluczowej chwili, nadal może zawieść. Nie można być go do końca pewnym, choćby na moment zwolnić bezpiecznik, bo zamiast w nieprzyjaciela, trafimy sobie w kolano. Nawet godziny spędzone na strzelnicy nie są żadną gwarancją, trochę tylko zwiększają szanse – niepewność wciąż ta sama. Zanim pocisk wystrzeli, przez setny ułamek sekundy przemierzając swoją drogę, miną całe dni, tygodnie. Ścieżki prowadzące na miejsce pojedynku liczą setki, tysiące kilometrów. Kto ich nie przeszedł – albo skrócił sobie dystans idąc na skróty – ten w chwili próby okaże się bezbronny. 

Obchodzimy w tym roku osiemdziesiątą rocznicę jednego z najważniejszych pojedynków w historii świata. Na ubitej ziemi placu apelowego KL Auschwitz zmierzyli się bezbronny franciszkanin i najsilniejsza w tamtej chwili armia świata. Gestapowiec, którego nazwiska na dobrą sprawę już nikt nie pamięta, był tylko jej heroldem. Silnym oddechem milionów stojących za jego plecami żołnierzy. Tysięcy samolotów i czołgów, setek łodzi podwodnych. A jednak to ten drugi, Maksymilian Kolbe, wygrał pojedynek. Nagiął wolę Tysiącletniej Rzeszy, złamał jej linie obronne, postawił na swoim. A huk wystrzału, jakim był tamten dialog, słychać do dzisiaj.

Dotarł on również do uszu Sohraba Ahmariego, urodzonego w Teheranie nowojorczyka. Redaktora naczelnego „New York Post”, byłego felietonisty „Wall Street Journal”. Człowieka, który ze swoją biografią, talentem i kontaktami mógł spokojnie piąć się po liberalnej drabinie prestiżu. Ale trafił go pocisk wystrzelony przez Kolbego. Nawrócił się na rzymski katolicyzm, a swojemu synowi nadał na chrzcie imię Maksymilian. W maju 2021 roku ukazała się książka, w której próbuje zrozumieć wszystko, co się stało. Wtedy, w Auschwitz i teraz, w jego życiu. „Nierozerwana nić. Odkrywanie zalet tradycji w epoce chaosu” nie jest kolejną pozycją w irytującej serii „Dobre życie – zrób to sam”. Przede wszystkim dlatego, że jest opowieścią o tym, że w pojedynkę nie da się tego osiągnąć. Trzeba związać się w pasie nierozerwaną nicią Tradycji. Mądrości o tysiącu twarzy. Świętych i myślicieli, pisarzy i mistyków. I usłyszeć wspólną, wydobywającą się z tych wszystkich ust melodię. Ciągnącą się od tysięcy lat, a tak naprawdę nie mającą początku ani końca. Tradycja to nie kakofonia cytatów ani chaos erudycji. To pieśń, którą usłyszeli najwięksi – od Akwinaty po Tolkiena – i próbowali przełożyć na nuty własnych myśli. Dlatego Tradycja, jeśli tylko jest nią naprawdę, nie może skostnieć. Jest żywa – podobnie jak drzewo, kwiat czy ludzkie ciało – dopóki nie zostanie przecięta. 

Tym, którzy nie potrafią sobie wyobrazić życia według i w zgodzie z nią, wydaje się liną, która krępuje, unieruchamia ciała. Nie widzą, że po opasaniu się nią, daje się zarzucić w któryś ze skalnych ustępów – są nimi miejsce i czas, w jakich przyszło nam żyć – i rozpocząć dzięki niej wspinaczkę. W górę, do Nieba. 

Wszystko to, o czym pisze Ahmari, cała wędrówka po kolejnych splotach nieprzerwanej nici Tradycji, ma swoją wagę i puls ze względu na jedno jedyne zdanie z przedmowy do jego książki. To w którym pisze on o pragnieniu męczeństwa, jakim żył Maksymilian Kolbe. Oraz o swoim przerażeniu na myśl, iż jego syn, również Maksymilian, może pragnąć czegokolwiek innego. Naprawdę piękne – jak tolkienowska Galadriela – może być tylko to, co zarazem jest choć trochę straszne. A to zdanie Ahmariego jest naprawdę przerażające. Każdy, kto choć raz musiał towarzyszyć swojemu dziecku podczas wizyty u dentysty, odkażał mu obtarte kolano, wie doskonale, że fizyczne cierpienie jego ciała jest przez nas odczuwalne dużo bardziej, niż nasze własne. Że samemu wolałoby się wbić sobie to cholerne wiertło w środek nieznieczulonego trzonowca, niż słuchać jego płaczu.

Chcemy więc dzieciom zaoszczędzić przykrości, a mielibyśmy marzyć o ich męczeństwie? W tym paradoksie jest całe szaleństwo chrześcijaństwa. Impuls, który kazał żyć, tak jakby miało się umrzeć jeszcze dzisiaj, a budować miasta jakby miały przetrwać tysiąclecia. Miłość, która Bogu kazała posłać swojego Syna na mękę. I czy przestał on być wtedy Ojcem, czy nie stał się nim przez to jeszcze bardziej? 

Nie chodzi o to, żeby przestać czytać wszystkie te poradniki i blogi radzące jak zapewnić dzieciom szczęśliwe dzieciństwo. Raczej o to by nie zapomnieć, iż wiedza o tym, jak dać im szczęśliwą wieczność, leży gdzie indziej. Snuje się ona w nieprzerwanej pieśni Tradycji. Prowadzi drogami, które – jeśli przemierzone zostają sumiennie i do końca – doprowadzą nas na miejsce pojedynku. Szansy na ostateczne zwycięstwo. 

Pamiętają państwo tę scenę w „Powrocie Króla”, kiedy Aragorn wraz z Gimlim i Legolasem ruszają pewnym krokiem przeciwko całej armii oblegających Minas Tirith orków? Ci ostatni od początku czują, że coś jest nie tak. Że ci trzej mają w swoich twarzach i ruchach coś, co świadczy o tym, że nie są sami. I w tym momencie zza ich pleców wyłania się Armia Nieumarłych, a więc również – siłą rzeczy – niepokonanych. Szturm zostaje odparty, miasto uratowane, a wrogowie – wybici w pień. 

Maksymilian miał za sobą w Auschwitz podobną armię. Nie Nieumarłych, ale Żywych – dużo bardziej niż ja, który teraz piszę i państwo, którzy to czytacie. Duchy, które mieszkały w górach, nie mogły do końca umrzeć, bo za życia zdradziły, nie dotrzymały przysięgi. Święci i błogosławieni, wychylający się zza pleców Maksymiliana, obcują z nami, ponieważ ze swoich zadań i obowiązków właśnie się wywiązali. Co nie znaczy, że stanowią armię mniej dla naszych wrogów przerażającą od tej ze Śródziemia. I co najważniejsze – tamta odsiecz była jednorazowa. Po wykonaniu zadania Nieumarli mogli wreszcie umrzeć. A nie ma takiego podmuchu, który dałby radę rozwiać armię Wiecznie Żywych. 

Tradycja nie jest pieśnią, ale muzyką samą w sobie. Istnieje natomiast jedna piosenka, która o tym, czym Tradycja jest, opowiada bardzo rzetelnie. Co tydzień na Anfield w Liverpoolu można usłyszeć tę wykrzyczaną przez dziesiątki tysięcy gardeł, wielką pochwałę Tradycji: „You’ll never walk alone”. 


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Jan Maciejewski
Jan Maciejewski
urodzony w 1990 roku w Mysłowicach na Śląsku. W przeszłości redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressji”. Obecnie felietonista magazynu weekendowego „Plus Minus”. Mąż Oli, tata Julka, Anieli i Stefana.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!