Polskie lacrosse w San Diego

Fot. Autora

W czasach, gdy wielki sport znajduje się w uścisku ideologii i komercji; gdy wielkich zawodników zaprzęga się do recytacji haseł zgodnych z polityczną agendą możnych; gdy wielkie bogactwo tak często odsłania wielkie zepsucie gwiazd sportu, pozujących na gangsterów i uganiających się za utrzymankami – w tych właśnie czasach dobrze mieć swoje miejsce na małym, lokalnym stadionie.

Wielki sport rozświetlany jest blaskiem wielkich nazwisk i wielkich zagrań. Wielki sport to wielkie areny i wielkie turnieje. Ale jest też sport rozgrywany na mniejszą skalę. Sport słabszych drużyn, młodszych zawodników, niższych lig i niszowych dyscyplin. Tu zmniejsza się dystans między kibicami a zawodnikami. Wyżyny sławy i bogactwa, które oddzielają wielkie gwiazdy sportu od rzeszy ich fanów, w krajobrazie mniejszych rozgrywek nie istnieją. Fani i sportowcy są blisko. Jadą zwykle na jednym wózku, a ów wózek nie rzuca się przesadnie w oczy.

Jeden z większych pisarzy sportowych Stanów Zjednoczonych, Roger Angel (1920-2022), trafnie uchwycił różnicę pomiędzy fanami wielkiego i małego sportu. Ci pierwsi obserwują rozgrywki z samozadowoleniem i arogancją wielkich posiadaczy. Oczekują spektakularnych triumfów. Marudzą nad zwycięstwami wymuszonymi i odniesionymi rzutem na taśmę. Widzą w zawodnikach bardzo dobrze opłacanych pracowników, których należy drobiazgowo rozliczać z sukcesów i niepowodzeń. W czasie złej passy psioczą jak rozczarowani kapitaliści, których inwestycje nie przyniosły spodziewanego zwrotu. 

Fani małego sportu z kolei wiedzą, że ich drużyny są dalekie od doskonałości, a porażka jest stałym daniem w kibicowskiej diecie. Ich doping jest dodawaniem otuchy, zachętą do podejmowania kolejnych prób, podnoszeniem morale. „Zdają sobie oni sprawę, że doskonałość, choć godna podziwu, ma w sobie coś nieludzkiego”, pisał Angel. Z kolei drobne sukcesy, do których prowadziła wyboista droga, okazują się często dużo bardziej satysfakcjonujące niż spodziewane zwycięstwa faworytów.

Kibicowski okrzyk, zagrzewający zawodników do boju, w małym sporcie niejako powraca do fanów. Dodając otuchy swoim, dodają otuchy sobie. Jak bowiem zauważał amerykański pisarz, fani małego sportu wiedzą, że w nich samych więcej jest podobieństwa do niedoskonałych, dalekich od statusu gwiazd, lokalnych sportowców, aniżeli do wielkich mistrzów sportu z wielkimi kontraktami, wielkim rozgłosem oraz kolekcjami tytułów, medali i pucharów. 

Gra reprezentacji Polski na mistrzostwach świata w lacrosse w San Diego, w Kalifornii, była wielkim świętem małego sportu. W naszej drużynie nie było zawodowców. Grali w niej polscy i polonijni amatorzy, dla których gra jest pasją i hobby, do którego często trzeba dołożyć. Pozycja naszej reprezentacji w światowym rankingu była niższa od miejsca któregokolwiek z rywali. Niemcy byli sklasyfikowani w pierwszej dziesiątce świata, Jamajka i Szwajcaria w drugiej, Nowa Zelandia w trzeciej. Polska znajdowała się w czwartej dziesiątce. Mimo to, polscy zawodnicy pokazali serce. W przegranych meczach walczyli do końca. W zwycięstwach zaś zachowali czujność do ostatniego gwizdka. Udało się zająć trzecie miejsce w grupie, pokonując wyżej notowane drużyny Nowej Zelandii i Szwajcarii. Potem przyszło jeszcze zwycięstwo z Peru. Ostatecznie reprezentacja zajęła w turnieju dwudzieste miejsce. Nieźle. Znacznie lepiej niż na poprzednich mistrzostwach.

W lacrosse na boisku grają drużyny składające się z dziesięciu zawodników. Jedenastym zawodnikiem polskiej reprezentacji podczas mistrzostw świata była bez wątpienia publiczność. Podczas wszystkich grupowych spotkań, rozgrywanych na obiektach San Diego State University, polskim zawodnikom towarzyszył bardziej żywiołowy doping niż ich przeciwnikom. Dużą część kibiców stanowiły rodziny zawodników. Narzeczona zawodnika z numerem 49 i siostra reprezentanta z numerem 10 wykrzykiwały nie tylko sportowe hasła, ale również wyznania miłości. Mama i żona zawodnika z numerem 99 przerwały toczoną z polonijnym kibicem rozmowę o Krakowie, by oklaskiwać kluczowy przechwyt swojego faworyta. Menadżer kadry, Kajetan, krążył między trybunami i tłumaczył niewtajemniczonym reguły gry. Polonijne dzieci obecne na trybunach skandowały szeleszczące hasła, których czasami do końca nie rozumiały. Podczas skandowania okrzyku: „Jeszcze jeden”, mała dziewczynka przestała na chwilę krzyczeć, by spytać nieco starszego chłopca: „What does it actually mean: jeszcze jeden?”. Chłopiec odrzekł zgodnie z prawdą: „One more”. W chwilach sportowego wzmożenia wszyscy odkładali butelki wody i kremy chroniące przed kalifornijskim słońcem, by oklaskami zagrzewać do boju biało-czerwonych. Po jednym ze zwycięskich bojów, bodaj najrzetelniejsza z kibiców pani Alicja (wprawiona w kibicowanie małym rozgrywkom na bejsbolowych meczach swojego potomstwa i zaopatrzona w wydruk z numerami, nazwiskami i statystykami członków polskiej kadry) wręczyła zawodnikom duże pudełko ciastek. 


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Oprócz rodzin zawodników, znaczącą grupę kibiców stanowili parafianie. W San Diego bowiem znajduje się niewielka, polska parafia. Od lat pracują w niej księża chrystusowcy – misjonarze polskich emigrantów. Patronuje jej święty Maksymilian Maria Kolbe. Dwie niedzielne msze święte gromadzą polonijną wspólnotę, w której wszyscy z grubsza się znają. W jedną z letnich niedziel w kościele pojawiło się kilku nieznanych większości wiernych mężczyzn, ubranych w biało-czerwone stroje. Podczas ogłoszeń, ksiądz przywitał nowo przybyłych: przedstawicieli reprezentacji lacrosse. Zachęcił nadto parafian do tego, by wybrać się na mecz. 

Apel spotkał się z solidnym odzewem, może dlatego, że duchowny przybliżył tę nieznaną większości dyscyplinę, odwołując się do znanych wiernym kategorii. Otóż dla rdzennych Amerykanów owa gra była darem od Stwórcy. Darem były tereny porośnięte trawą i kije do gry. Darem były ścięgna jeleni, z których robiono służącą do łapania drewnianej piłki siatkę, znajdującą się u szczytu kija. Darem była wreszcie radość czerpana z rozgrywek. Ów dar został na swój sposób ochrzczony. Swoją nazwę dyscyplina zawdzięczała świętemu Janowi de Brebeuf, francuskiemu jezuicie, misjonarzowi i męczennikowi. On to w kijach używanych w trakcie rozgrywek dostrzegł podobieństwo do biskupiego pastorału. Tej obserwacji gra zawdzięcza nazwę, pod którą do dziś jest znana: lacrosse. Dzięki niej budzi ona skojarzenia nie tylko ze Stworzeniem, ale i z krzyżem, znakiem Odkupienia.

Czy wysokie skojarzenia przywołane przez duchownego były celne? Trudno powiedzieć. Jednak zachęta, by pójść na niewielki stadion i kibicować dzielnym amatorom miała głęboki sens. W czasach, gdy wielki sport znajduje się w uścisku ideologii i komercji; gdy wielkich zawodników zaprzęga się do recytacji haseł zgodnych z polityczną agendą możnych; gdy wielkie bogactwo tak często odsłania wielkie zepsucie gwiazd sportu, pozujących na gangsterów i uganiających się za utrzymankami – w tych właśnie czasach dobrze mieć swoje miejsce na małym, lokalnym stadionie. Aby z ludźmi, których się zna, dodając otuchy swoim, dodawać otuchy sobie.


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Ks. Maciej Koczaj SChr
Ks. Maciej Koczaj SChr
ksiądz, zakonnik należący do Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii. Pochodzi z Dębicy. W 2015 roku złożył w zgromadzeniu chrystusowców profesję wieczystą. W kolejnym roku, w katedrze poznańskiej przyjął święcenia kapłańskie. Obecnie mieszka, posługuje i studiuje w aglomeracji chicagowskiej. Współpracuje z kwartalnikiem "Msza Święta", gdzie publikuje cykl tekstów o liturgii, rozumianej jako znak sprzeciwu.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!