Droga Światła według Papiniego

Obraz ThomasPixabay

Poniższą drogę światła skompilowałem z fragmentów Dziejów Chrystusa Giovanniego Papiniego (przeł. W. Rzymowski, Kraków 1922). Niektóre fragmenty zostały wygładzone i zmodyfikowane, a wtłoczenie tekstu w formę drogi światła wymagało w paru miejscach dopisków, które zaznaczone są kursywą. Rzecz nadaje się bardziej do indywidualnej lektury, choć adaptacja do modlitwy z wiernymi jest z pewnością możliwa.

Paschalne rozważania Papiniego cechują się literackim pięknem, intelektualną przenikliwością i duchową głębią. Niezwykle sugestywnie oddają dezorientację i euforię przyjaciół Chrystusa, którzy spotkali go po jego zmartwychwstaniu. Echo tych emocji może dotrzeć do czytelników poniższego tekstu, przypominając, że nad zwycięstwem Pana Jezusa nad śmiercią, nie można przejść do porządku dziennego.

* * *

Stacja pierwsza. Pan Jezus zmartwychwstaje

Zmartwychwstanie Chrystusa dowodziło, że rzecz niewiarygodna stawała się prawdziwą, że Bóg nie opuścił swoich uczniów, że nie opuści ich nigdy. Wrogowie, którzy zdawali się triumfować, zostali pokonani; prawda widzialna na nowo zajmowała należne sobie miejsce w układzie proroctw. Skoro Król powrócił, to przyjście królestwa było niedalekie, i bracia jego, dziś wyszydzani i ścigani, niebawem poczną królować wraz z nim na wieki. Skoro Nauczyciel zmartwychwstał, to i uczniowie mogą nie obawiać się śmierci; skoro mógł on wyjść z jamy grobowej, to obietnice jego są obietnicami Boga, i dotrzymane będą aż do końca. Ukrzyżowanie było tylko jednodniowym zaćmieniem, żeby światło tym mocniej mogło zapłonąć po wszystkie dni w przyszłości.

Oszczerstwa Żydów, oskarżenia fałszywych świadków, wątpliwości uczniów, podstępy zaniepokojonych i strwożonych nieprzyjaciół, sofistyka bękartów Tomaszowych, urojenia herezjarchów, wymysły dowcipnisiów, podkopy i napaści wielkiej i małej krytyki, nie zdołały wyrwać z serc milionów ludzi przeświadczenia, że ciało rozbite na krzyżu Trupiej Głowy, po trzech dniach wstało z martwych, aby nie umrzeć już nigdy. Ludzkość po dzień dzisiejszy nie ukończyła rachunków z tym Zamordowanym, który wyszedł z grobu. Wyszedł, aby ukazać swój bok, w którym włócznia rzymska uczyniła na zawsze widzialnym Serce, miłujące tych, którzy go nienawidzą. 

Stacja druga. Apostołowie przybywają do pustego grobu Pana Jezusa

Słońce nie wzeszło jeszcze tego dnia, który dla nas jest niedzielą, gdy niewiasty udały się do ogrodu. Lecz na wschodzie, sponad wzgórz, wstawał już brzask biały, lekki, niby odbicie ziemi odzianej w lilie i srebro. Wplatał się w drgające światło gwiazd i z wolna pochłaniał iskrzące jaśnienie nocy. Był to jeden z owych cudownych przedświtów, które przypominają sen duszy niewinnej i piękno obietnicy. Niewiasty szły w chłodzie poranku niemal oczarowane jakimś natchnieniem, którego nie umiałyby usprawiedliwić. Czy wracały, by jeszcze raz ujrzeć tego, który zabrał ich serca i ich nie strwonił? Czy wracały, by nad zwłokami Ofiarowanego, złożyć wonności silniejszy od tych, które złożył Nikodem?

Zaledwie przybyły do miejsca, gdzie leżał głaz, stanęły jak wryte. Ciemny wstęp do groty był otwarty i ukazywał ciemne wnętrze grobu. Skoro tylko słońce, wynurzywszy się wreszcie spoza grzebienia wzgórz, oświeciło wejście do groty, wzmogły się na duchu i wstąpiły do środka. Z początku nie dostrzegały nic, po czym ogarnęła je nowa groza. Z prawej strony siedział ubrany w białe szaty młodzieniec, który rzekł:

– Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma go tu: zmartwychwstał. Pójdźcie do swoich braci i powiedzcie im, że Jezus zmartwychwstał i że go niebawem ujrzą.

Gdy wróciły do domu, w którym ukrywali się uczniowie, opowiadały wzburzonymi i zdyszanymi głosami ów niewiarygodny wypadek: grób otwarty, młodzieniec odziany na biało, rzeczy, które im oznajmił: Mistrz zmartwychwstał, przekażcie braciom.

Szymon i Jan porwali się z miejsca i jęli biec ku ogrodowi Józefa. Jan, jako młodszy, wyprzedził towarzysza, i pierwszy przybył do grobu. I pochyliwszy głowę ku otworowi groty, ujrzał na ziemi chusty, ale nie wszedł. Po chwili dotarł i Szymon, dysząc ciężko, i wtargnął do groty. Prześcieradła rozrzucone były na ziemi; chusta atoli okrywająca głowę nieboszczyka, złożona była i zwinięta na boku. Wstąpił z kolei do groty Jan: ujrzał i uwierzył.

fot. Całun Turyński – kopia

Stacja trzecia. Zmartwychwstały Pan Jezus objawia się Marii Magdalenie

Gdy kobiety, dygocąc z przerażenia i radości, wyszły z groty, aby pędem pobiec tam, dokąd je posłano, Maria Magdalena zatrzymała się nagle. Dlaczego? Sama na to nie umiałaby odpowiedzieć. Może słowa nieznajomego nie przekonały jej dostatecznie, może nie zdążyła się sama upewnić, że miejsce było istotnie puste; czyż nie mógł być ów młodzieniec wspólnikiem kapłanów, postawionym tam, aby wprowadzić je w błąd?

Wtem odwróciła się i ujrzała obok siebie, na tle zieleni i słońca, jakiegoś człowieka. I nie poznała go wówczas, gdy odezwał się do niej:

– Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?

Marii wydawało się, że był to ogrodnik Józefa, idący tak wcześnie do roboty.

– Płaczę, gdyż wzięto Pana mego z grobu. Jeżeliś to ty go wziął, powiedz mi, gdzie go złożyłeś, a przyjdę go zabrać.

Nieznajomy, tknięty tą szczerością namiętną, tą prostotą dziecięcą, odpowiedział jednym tylko słowem, jednym imieniem, jej imieniem; ale tym głosem tęsknoty i żalu, tym głosem przenikającym i niezapomnianym, który ją wołał tyle razy:

– Mario!

Wtenczas, jakby ocknięta nagle, zrozpaczona odnalazła swego Utraconego. I padła mu do nóg, na rosistą trawę, i uściskała je swoimi rękoma, te stopy bose, które miały na sobie podwójną czerwień od gwoździ.

Lecz Jezus rzekł:

– Nie tykaj się mnie, bom jeszcze nie wstąpił do Ojca mego, ale idź do braci mojej i powiedz im, że wstępuje do Boga mego i waszego. I powiedz im, że ich uprzedzę w drodze do Galilei.

I natychmiast odsunął się od klęczącej i oddalił się wśród krzewów, uwieńczony słońcem. Maria patrzyła za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu; po czym podniosła się z trawy, przeobrażona na twarzy, oszołomiona, ślepa od szczęścia, i pobiegła drogą, którą poszły jej towarzyszki.

Stacja czwarta. Pan Jezus ukazuje się uczniom na drodze do Emaus

Kleofas i jego towarzysz, którzy udali się do Emaus, byli to dwaj poczciwi Żydzi, z tych co pozostawiali w swoim duchu pewne miejsce dla ideału. Miejsce to jednak nie mogło być zbyt rozległe i ideał ów musiał się dostosowywać do pozostałych rzeczy. Słowa Jezusa ożywiły w nich, co najwyżej, prastarą tęsknotę mesjanizmu materialnego, ale ukrzyżowanie poderwało w nich wszelką wiarę. Współczuli Jezusowi i cierpieli jego cierpieniami, atoli jego katastroficzny koniec, haniebny, bez walki i bez sławy, stał w zbyt jaskrawym kontraście do tego, czego się spodziewali, a zwłaszcza czego pragnęli. To, aby Oswobodziciel nie zdołał ani innych, ani samego siebie ocalić, że Mesjasz żydowski skończył na krzyżu zbójców i złoczyńców, nazbyt wielkim było rozczarowaniem i zbyt dotkliwym zgorszeniem. Nie mogli oprzeć się przypuszczeniu, że on sam mylił się co do prawdziwej swojej istoty. Idąc, rozmawiali ze sobą o tych wszystkich rzeczach.

Nagle ujrzeli, że obok ich cieniów jakiś cień trzeci pada na ziemię. Obejrzeli się za siebie. Cień ów padał od człowieka, który szedł za nimi, jak gdyby chcąc ich rozmowę podsłuchać. Nowy towarzysz sam zagadnął:

– Cóż to za rozmowy, które toczycie między sobą?

Kleofas tonem zdziwienia odparł, że rozprawiają o Jezusie, proroku potężnym w mowie i czynie, którego kapłani i przełożeni skazali na śmierć i ukrzyżowali.

– A myśmy się spodziewali, że on odkupi Izraela.

– O głupi! – zawołał nieznajomy. – A leniwego serca ku wierzeniu w to wszystko, co powiedzieli prorocy!

I głosem niemal oburzonym przytaczał starożytne proroctwa i przypominał słowa pradawne. Dwaj uczniowie słuchali z pokorą i uwagą, gdyż starodawne napomnienia nabierały w jego ustach nowego żaru i nowego znaczenia, tak pełnego wymowy, że dziwnym wydawało im się, że nie dostrzegli go wcześniej sami. Tymczasem ukazały się pierwsze domostwa Emaus i pielgrzym począł się żegnać, jakby zamierzał iść dalej.

– Zostań z nami – powiedzieli – bo ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił.

I, ująwszy go za rękę, wprowadzili go do domu, do którego sami szli.

Stacja piąta. Pan Jezus rozpoznany przy łamaniu chleba

Skoro siedli za stołem, Gość, który zajął miejsce pośrodku, wziął chleb w rękę, rozłamał go i podał po kawałku przyjaciołom. W tej chwili otworzyły się ich oczy, jak w chwili przebudzenia, gdy człowiek nagle ujrzy słońce na posłaniu. Obydwaj wstali, jakby podrzuceni dreszczem, pobladli i na koniec poznali go; tego, który umarł na krzyżu, a którego nie potrafili zrozumieć i spotwarzali. Ale nie mieli nawet tyle czasu, by go ucałować, gdyż Jezus natychmiast wyszedł z izby i zniknął z ich oczu.

Nie mogli poznać go z twarzy ani nawet ze słów; nie poznali go nawet po blasku oczu, gdy mówił, ani po głosie. Lecz wystarczyło, aby wziął chleb w ręce, jak ojciec rozdzielający posiłek między synów, wieczorem, po dniu pracy lub podróży, a natychmiast w tym ruchu rozpoznali jego ręce, jego ręce błogosławiące i gwoździami przebite; mrok sprzed ich oczu ustąpił, i twarzą w twarz stanęli wobec blasku Zmartwychwstałego. Gdy w pierwszym swoim życiu obcował z nimi jak przyjaciel, nie rozumieli go; gdy idąc z nimi drogą, pouczał ich, nie poznali go; lecz w chwili, gdy spełnił ów tkliwy obrzęd tego, który sługom swoim służy i podaje kęs chleba, będący życiem i nadzieją życia, wtenczas po raz pierwszy ujrzeli go. I jakby wstydząc się, mówili między sobą.

– Czy nasze serce nie pałało wtedy, gdy tłumaczył nam proroków? Czemu nie mogliśmy go poznać wtenczas?

Wieczerza w Emaus, Caravaggio

Stacja szósta. Zmartwychwstały Pan Jezus ukazuje się Apostołom

Uczniowie wciąż czuwali, gdy na progu drzwi, wysoki i blady, ukazał się Jezus. Wszedłszy, powiódł po nich wokół oczyma i pozdrowił zebranych.

– Pokój wam!

Nikt nie odpowiedział. Zdumienie zmroziło radość.

– Czemuście się zatrwożyli? – odezwał się. – I co za myśli do waszych serc wstępują? Oglądajcie ręce moje i nogi. To ja jestem. Dotknijcie i przypatrzcie się.

I wyciągnął ku nim ręce, pokazał z jednej i z drugiej strony znaki jeszcze krwawe od gwoździ i rozwarł płaszcz na piersi, aby ujrzeli ranę od włóczni w boku. Niektórzy, zerwawszy się z łoża, przyklęknęli, i zobaczyli wówczas na bosych stopach, dwa otwory głębokie, pośrodku dwóch sinych pierścieni. Ale nie śmieli go dotknąć, jakby z obawy, aby nie rozwiał się nagle w powietrzu. Wszyscy zachowywali milczenie, jak gdyby przerażeni tym, że muszą wierzyć własnym zmysłom. Milczał nawet Szymon; zresztą cóż, nie zdradzając się płaczem, mógłby on powiedzieć temu, który patrzył na niego tymi samymi oczami, na dziedzińcu Kajfasza, gdy on, Szymon, przysięgał, że go nie zna.

Aby rozproszyć wahania, Jezus spytał:

– Macie tu co jeść?

Nie potrzebował on już pokarmu. Lecz dla tych cielesnych ludzi, potrzebny był cielesny dowód; dla tych, którzy wierzyli w materię i karmili się materią, potrzebna była próba materialna. Ostatniego wieczoru spożywali razem posiłek; więc i teraz, gdy znów znaleźli się razem, podzieli ich wieczerzę.

Stacja siódma. Pan Jezus przekazuje Apostołom władzę odpuszczania grzechów

Skończywszy wieczerzę, Jezus podniósł oczy ku uczniom i rzekł:

– Jesteście teraz przekonani? Czy też wciąż jeszcze nie rozumiecie? Czy sądzicie, że jakieś widmo mogłoby jeść w waszej obecności, jak ja jadłem? Tyle razy byłem zmuszony wyrzucać wam oschłość serca i brak wiary! A przecież nie taiłem nic z tego, co miało stać się w owych dniach. Lecz wy głusi i bezpamiętni, słyszycie i potem zapominacie, czytacie a nie rozumiecie. Czy nie mówiłem wam, gdym przebywał z wami, że musiały się dopełnić te wszystkie rzeczy, które są zapisane? Że Chrystus musiał być skazany na mękę i że trzeciego dnia miał zmartwychwstać. I że tak trzeba było, ażeby w jego imię przepowiadane było nawrócenie i odpuszczenie grzechów po wszystkich narodach, począwszy od Jeruzalem?

W miarę jak mówił, twarze uczniów rozświetlały się blaskiem zapomnianej nadziei, oczy zaś poczynały iskrzyć się, jak oczy pijanych. Była to pierwsza godzina pociechy po przygnębieniu ostatnich dni. Te rzeczy, jakie im powiedział, wiedzieli już przedtem, lecz naprawdę żyć w nich zaczynały one dopiero teraz, gdy usta jego je powtórzyły. Owe słowa rozogniły letnich, ożywiły wspomnienia dawnych rozmów, dawnych dni słonecznych: i nagle wszyscy poczuli się podniesieni na duchu; uczuli zapał, jakiego nie odczuwali od dawna; zapragnęli paść sobie w objęcia, kochać się mocno i nie rozstawać się ze sobą nigdy. Uwierzyli i nie doznali w swej wierze zawodu: nie byli już samotni i opuszczeni.

Stacja ósma. Zmartwychwstały Pan Jezus umacnia Tomasza

Tomasz był jednym z tych, którzy do głębi czuli się wstrząśnięci hańbą tego, co stało się na Golgocie. Niegdyś oświadczył on, że gotów byłby umrzeć razem ze swoim Mistrzem, uciekł wszakże pospołu z innymi, gdy pochodnie zbirów ukazały się na górze Oliwnej. Wiara jego zmierzchła w owym mroku, jaki rozpostarł się nad miejscem kaźni. Ta otchłań poniewierki, w jaką Jezus pozwolił się wtrącić, bolała go, gdy rozmyślał o niej, niemal bardziej jeszcze niż utrata tego, kogo miłował. To zwalenie w proch wszystkich nadziei obraziło go, niby wykrycie oszustwa, i usprawiedliwiało, w jego oczach, nawet sam bezwstyd ucieczki. Tomasz, po katastrofie krzyża, był niezmiernie daleki od tego, aby, na podstawie słyszanych pogłosek, dać wiarę w zmartwychwstanie. Nazbyt bezlitośnie runęła ufność pierwotna, aby mógł teraz zaufać zdaniu swoich towarzyszy złudzenia. I tym, którzy przynieśli mu wiadomość, odparł:

– Jeśli nie ujrzę w ręku jego przebicia od gwoździ, a nie włożę palca mojego na miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej w bok jego, nie uwierzę.

Owa odpowiedź Tomasza uczyniła z niego jednego z najsłynniejszych ludzi na świecie; na tym bowiem polega wiekuista właściwość Chrystusa: uwieczniać także tych, którzy go obrazili. Wszyscy ostrożnisie ducha, pirroniści, zasiadacze katedr tudzież akademii, letni kretyni, naładowani przyczynkami kazuiści, sofiści, cynicy, wszy naukowe i pasożyty uczonych; wszystkie wreszcie kaganki zazdrosne wobec słońca, wszystkie motyle nie znoszące lotu sokołów, wszystek ów świat, za patrona i obrońcę swego wybrał Tomasza. Żywiołem ich jest tak zwana rzeczywistość i poza jej rubieże nie wykraczają. W istocie ciągną oni ku złotu, które nie syci głodu, ku sławie, która tak krótkim jest szelestem w milczeniu wieczności, ku ciału, które zamieni się w proch i glinę, oraz ku owym szumnym odkryciom, które ujarzmiwszy ich, przyspieszą dla nich straszliwe odkrycie śmierci. Takie i tym podobne odkrycia są dla nich rzeczami „realnymi”; w nich to kochają się wyznawcy Tomasza. Być może jednak, gdyby kiedykolwiek przyszło im do głowy przeczytać to, co zaszło po jego odpowiedzi, gotowi byliby zwątpić nawet o tym, który powątpiewał o zmartwychwstaniu.

W tydzień potem uczniowie w tej samej zebrali się izbie, i tym razem był z nimi i Tomasz. A oto nagle odezwał się jakiś głos od progu:

– Pokój wam!

Jezus wchodzi i szuka oczyma Tomasza. I woła do niego po imieniu i podchodzi bliżej, by mógł go widzieć dobrze, oko w oko.

– Włóż palec swój i oglądaj moje ręce. Ściągnij swą rękę i włóż w mój bok, i nie bądź niewiernym, ale wierzącym.

Lecz Tomasz nie usłuchał. I nie śmiał włożyć palca swego w rany, ani ręki w otwór w boku. Rzekł tylko:

– Panie mój i Boże mój!

Tymi słowami wyznał swoją klęskę, piękniejszą niż wszystkie zwycięstwa, i od tej chwili cały był oddany Chrystusowi. Dotąd czcił go jako człowieka doskonalszego od innych, teraz rozpoznaje w nim Boga, owszem „swego Boga”. Wtenczas Jezus odrzekł:

– Dlatego uwierzyłeś, że mnie ujrzałeś, Tomaszu. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.

Tak wygłoszone zostało ostatnie z błogosławieństw. Tomasz jest świętym, a jednak nie mógł dostąpić owego błogosławieństwa. Legenda starożytna opiewa, że ręka jego, aż do śmierci pozostała we krwi. Legenda prawdziwa całą prawdą swego prawdziwego symbolu, jeśli zważymy, że niewierność może być pewną postacią morderstwa. Świat pełen jest tego rodzaju morderców, którzy zaczęli od zamordowania własnej duszy.

Niewierny Tomasz, Carravaggio

Stacja dziewiąta. Pan Jezus spotyka uczniów nad Jeziorem Galilejskim

Gdy dramat zakończył się największym bólem i największą radością, każdy powrócił do swego powołania. Syn do Ojca, Król do swego królestwa, arcykapłan do swoich basenów krwi, chór do pełnego nadziei milczenia, rybacy do sieci. Rybacy ludzi z powrotem pojawili się w Galilei i z powrotem ujęli swe sieci. Mieli rozkaz od tego właśnie, który wyrwał ich z tych okolic, ażeby byli świadkami jego niesławy i jego chwały. Nie zapomnieli o nim i nigdy nie zapomną. Lecz Zmartwychwstały rzekł: zobaczymy się w Galilei. Więc opuścili złowieszczą Judeę i powrócili do swej słodkiej, jasnej ojczyzny. Jakże piękne zdały się ich oczom stare chaty. I cudna była cichość tego niemal morskiego miasteczka. Lecz ponad wszystko górowała cudność jeziora. Na tym jeziorze, które przypominało jakąś opiekuńczą zatokę, po raz pierwszy ich oczom ukazała się piękność światła i wody. Owe nieskończone godziny oczekiwania i nadziei, zapatrzenia w mieniące się fale, w drgnienia sieci, w zbierające się nad wodą chmury, stanowiły przeważną część ich prostego i ubogiego życia.

I oto powrócili, przynosząc na ratunek tę garść wspomnień, które musiały wystarczyć do przeistoczenia świata. Siedmiu uczniów Chrystusa zebrało się pewnego wieczoru na przystani w Kafarnaum. I rzekł Szymon:

– Idę łowić ryby.

Wsiedli w łódź i pojechali, lecz tej nocy nic nie złowili. Nieco podrażnieni niepowodzeniem, skierowali łódź z powrotem do brzegu. Gdy byli już blisko lądu, ujrzeli w blasku zorzy jakąś postać ludzką, tuż nad wodą, zdającą się na nich czekać; wszak nie poznali uczniowie, że to był Jezus.

– Dzieci, a macie ryby? – zawołał Nieznajomy.

Oni zaś odpowiedzieli:

– Nie.

– Zapuście sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie.

Usłuchali, a niebawem sieć była tak pełna ryb, że z trudem udało im się wyciągnąć ją na wierzch. I wszyscy jęli drżeć, gdyż odgadli kim był ten, co na nich czekał.

– To jest Pan – ozwał się Jan do Szymona.

 

Stacja dziesiąta. Zmartwychwstały Pan Jezus przekazuje władzę Piotrowi

Na brzegu ujrzeli ognisko rozniecone oraz dwie ryby, które piekły się nad ogniem, tudzież obrus z chlebem. I rzekł im Jezus:

– Pójdźcie na śniadanie.

I po raz ostatni łamał chleb i podawał wszystkim, po czym to samo uczynił z rybą. Skoro zjedli, zwrócił się do Szymona.

– Szymonie, synu Jony, miłujesz mnie więcej niźli ci?

Zaprzaniec, słysząc to pytanie, tchnące tkliwością, ale dla niego tak okrutne, poczuł się przeniesiony w inne miejsce, ponad inne ognisko, kędy inni zadawali mu pytania, i wspomniał swoją ówczesną odpowiedź, i spojrzenie tego, który miał umrzeć, i swój wielki płacz wśród nocy. I nie śmiał odpowiedzieć tak, jakby pragnął. Przytaknięcie, w jego ustach, brzmiałoby jak przechwałka i bezwstyd; zaprzeczenie zaś byłoby kłamstwem i hańbą.

– Tak, Panie, ty wiesz, że cię kocham.

Nie powiada, że go miłuje, wstrzymuje się od wypowiedzenia słowa miłości, tylekroć ślubowanej, a potem zdradzanej. Chrystus mówi doń:

– Paś baranki moje.

I po raz wtóry go pyta:

– Szymonie, synu Jony, miłujesz mnie prawdziwie?

– Ty wiesz, że cię kocham.

– Paś owce moje.

I po raz trzeci pyta:

– Szymonie, synu Jony, czy kochasz mnie naprawdę?

Nie mówi już o miłości, lecz chce, aby po raz trzeci, w obliczu wszystkich, trzy zaparcia się w Jerozolimie zostały zatarte nowymi trzykrotnymi ślubami. Lecz Piotr nie czuje już w sobie sił, by znieść tę powtarzaną katuszę.

– Panie – wybuchnął, prawie płacząc. – Ty wiesz, że cię kocham.

– Paś owce moje. Gdyś był młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś gdzie chciałeś; lecz gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce, a inny cię opaszę i poprowadzi cię, dokąd nie chcesz.

Na śmierć, na krzyż podobny do tego, na którym mnie rozbito. Poznałeś tedy, co znaczy miłować mnie. Miłość do mnie jest bliźniaczą siostrą śmierci. Za to, żem was miłował, poniosłem śmierć, za to, że mnie miłujecie, zabiją i was. Ty odpowiadać będziesz za wszystkie baranki, które pod twoją strażą zostawiam, w nagrodę zaś, u kresu poniesionych trudów, otrzymasz dwie belki i cztery gwoździe jak ja, i żywot wieczny.

– Pójdź za mną!

 

Stacja jedenasta. Pan Jezus daje uczniom nakaz misyjny

Wrócili znów do Jerozolimy, porzucając tym razem na zawsze swoje sieci: wędrowcy długiej podróży, którą odtąd przerywać będą jedynie etapy krwi. W tym samym miejscu, kędy zszedł ku chwale ludzkiej, pod cieniem kwitnących gałęzi, Jezus ma wstąpić ponownie po dniach sromoty i odrodzenia, do chwały niebios. Przez dni czterdzieści, równe dniom spędzonym na puszczy po chrzcie w wodach Jordanu, żył między ludźmi. Życie jego, jakkolwiek jego postać zachowała dawny wygląd, zdawało się najwyższym szczytem świata cielesnego i widzialnego, gotowym na to, by wrócić na łono Ojca, od którego wyszło, aby na ziemi, zatopionej w mrokach, otworzyć okno na przepych niebios.

Uczniowie, raz jeszcze, powtarzają owo pytanie, które, na tym samym miejscu zadali Jezusowi w pamiętny wieczór przepowiedni. Teraz, gdy wrócił jak obiecał, czego jeszcze mamy się spodziewać.

– Panie, czy w tym czasie przywrócisz królestwo Izraelowi?

Chcieli być może mówić o królestwie Bożym, które w ich umysłach, jak i w umysłach proroków stapiało się z królestwem Izraela, gdyż od Judei miało się rozpocząć odrodzenie ziemi.

– Nie wasza rzecz jest znać czasy i ich chwile, które Ojciec w swej władzy położył; ale weźmiecie moc ducha, który przyjdzie na was; i będziecie mi świadkami w Jeruzalem, i we wszystkiej Judei i Samarii, aż po krańce ziemi.

Stacja dwunasta. Zmartwychwstały Pan Jezus wstępuje do Ojca

Był to jeden z ostatnich wieczorów majowych i obłoki wyzłocone pośród tej złotej godziny zdawały się z ziemi rozgrzanej płynąć ku niebu nachylonemu, jak gdyby dymy ofiar niezmiernych i wonnych. Na polach oddanych pracy kształtowania ziarna, ptaki rozpoczynały wzywać do gniazd swe pisklęta; wieczorny powiew chwiał z lekka gałązkami drzew i gronami zielonych jeszcze owoców. Nad dalekim miastem falował tuman kurzawy, z którego wystrzelały ku górze szczyty, wieżyce i białe czworoboki świątyni.

Jezus podjął obydwie ręce i błogosławił uczniom. Gdy patrzyli na niego, wzniósł się z ziemi, i w tejże chwili obłok jaśniejący, jak w ów poranek Przemienienia, otoczył go i skrył sprzed oczu. Wszelako pozostali nie mogli oczu odwrócić od nieba i wciąż patrzyli w górę, znieruchomiali w podziwie, aż dwaj mężowie w białej odzieży zbudzili ich z osłupienia.

– Mężowie galilejscy, czemu stoicie, patrząc w niebo? Ten Jezus, który wzięty jest od was do nieba, tak przyjdzie jakoście go widzieli idącego do nieba.

Wtenczas, ukorzywszy się w milczeniu, wrócili do Jerozolimy, w zadumie nad nowym dniem, który miał wzejść: pierwszym dniem owego dzieła, które po dwóch bez mała tysiącleciach nie jest jeszcze ukończone. Żadna jednak z obietnic bożych nie może pójść w zapomnienie: wszystkie kropelki tego obłoku majowego, który go przesłonił, wciąż drgają przed nami, i co dzień, wznosząc swe znużone i śmiertelne oczy, to samo oglądamy niebo, z którego zstąpi on w straszliwym blasku swej chwały.

Stacja trzynasta. Uczniowie oczekują na zesłanie Ducha Świętego

Teraz uczniowie pozostali sami; sami w obliczu niedającego się zliczyć nieprzyjaciela, któremu na imię – świat. Atoli niebo nie jest już tak odcięte od ziemi, jak było przed przyjściem Jezusa; mistyczna drabina Jakubowa nie jest już tylko snem samotnika, ale opiera się o ziemię, po której depczą ich stopy, tam zaś w górze stoi Orędownik, który nie zapomina o istotach jednodniowych, przeznaczonych do wieczności, które przez pewien czas były jego bracią.

Wiemy kim byli apostołowie. Galilejczyk wybrał ich spośród Galilejczyków; ubogi wziął ich spośród ubogich. Nie chciał wybierać ich spośród bogaczy, gdyż szedł bogaczom wypowiadać walkę; ani spośród pisarzy i doktorów, gdyż szedł obalać ich zakon; ani spośród filozofów, gdyż w Palestynie filozofów nie było, a nawet gdyby byli, staraliby się stłumić jego nadprzyrodzoną mistykę pod powłoką dialektyki. Wiedział jednak, że te dusze surowe, lecz nietknięte, nieuczone, lecz pełne zapału, zdoła w końcu odmienić według swego pragnienia, zdoła je dźwignąć ku sobie, ukształtować tak, jak kształtuje się muł rzeczny, który jest błotem, ale, gdy nada mu się postać i wypali w piecu, stać się może pięknem wiekuistym. Aby wszakże ta odmiana mogła się dokonać, musi na ich głowy zstąpić płomień. Aż do zesłania Ducha Świętego, ułomna ich natura, zbyt często brała górę. Teraz apostołowie czekają w wieczerniku na Trzecią Osobę. Pozwolili Chrystusowi, by nadał kształt ich życiu. Teraz oczekują przepalającego ognia Ducha Świętego, dzięki któremu przez ich nauczanie i czyny przebijać będzie wiekuiste piękno i nowość dobrej nowiny. I dzięki któremu przekażą światu pamięć słów Chrystusa i jego życia.

 

Stacja czternasta. Zmartwychwstały Pan Jezus posyła Ducha Świętego

Chrystus, który żył pośród nas, wie co tai się na dnie naszej nieszczęsnej natury. Jesteśmy rasą bękarcią, zawieruchą liści niestałych i przelotnych, jesteśmy katami dla samych siebie, opłakanym pomiotem istot poronionych, które tarzają się w zdrożnościach podobni do pijaka, rozciągniętego we własnych ekskrementach, lub zabitego, pławiącego się w kałuży własnej krwi. Wszystkie pokolenia są takie same, jak to, które go ukrzyżowało i pod jakąkolwiek przyszedłby postacią, wyrzekłyby się Chrystusa. Wszystkie wiary, w tym zakażonym ludzkim bagnie, rozkładają się i mrą. Jedna tylko religia ma wyznawców, ta, która czci najwyższą trójcę w Wotanie, Mamonie i Priapie. Religia ta ubóstwia siłę, której godłem jest szabla, a świątynią koszary; ubóstwia bogactwo, którego godłem jest złoto, a świątynią giełda; ubóstwia ciało, którego godłem jest fallus, a przybytkiem dom publiczny. Potomstwo wydaje się wielu przekleństwem, rozpusta triumfuje, sodomia znajduje swoich panegirystów i swoje lupanary; nierządnice, tajne i publiczne, panują nad ludem zwyrodnialców i syfilityków.

Chrystus wie o tym wszystkim i widzi, że ten świat rozgorączkowany i zezwierzęcony zasługuje jedynie na ognisty potop. Zsyła jednak inny ogień – Ducha Świętego. Aby ożywić, odnowić, pocieszyć i dodać otuchy posłanym na świat uczniom. Aby obmyć, co nieświęte, oschłym wlać zachętę, leczyć ludzkie rany. Aby giąć, co jest harde, rozgrzewać serca twarde, prowadzić zbłąkane. Aby przyjść z pomocą słabości w modlitwie, kierując ku Bogu nasze słowa, o ile naprawdę wynikają z głębi duszy; nasze łzy, o ile naprawdę były łzami krwawymi w sercu, nim kroplami słonymi spłynęły z oczu. „Będę z wami aż do skończenia świata”; tak brzmiała jedna z ostatnich, największych Chrystusowych obietnic, danych uczniom. Zesłanie Ducha Świętego na apostołów jest jej potwierdzeniem.

Ks. Maciej Koczaj SChr
Ks. Maciej Koczaj SChr
ksiądz, zakonnik należący do Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii. Pochodzi z Dębicy. W 2015 roku złożył w zgromadzeniu chrystusowców profesję wieczystą. W kolejnym roku, w katedrze poznańskiej przyjął święcenia kapłańskie. Obecnie mieszka, posługuje i studiuje w aglomeracji chicagowskiej. Współpracuje z kwartalnikiem "Msza Święta", gdzie publikuje cykl tekstów o liturgii, rozumianej jako znak sprzeciwu.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!