KITA: Francja między rekonkwistą a rozkładem

24 kwietnia poznamy kolejnego lokatora Pałacu Elizejskiego w Paryżu. Następnie w czerwcu będą miały miejsce wybory do Zgromadzenia Narodowego. To właśnie Francja przez najbliższe kilka miesięcy będzie areną walki między „narodowym populizmem” a liberalną technokracją. Walki, której wynik nie jest przesądzony, a będzie miał ogromny wpływ na przyszłość Europy.

U źródeł V Republiki i tęsknoty za utraconą wielkością

Założona przez generała Charlesa de Gaulle’a V Republika to bez wątpienia państwo o najbardziej autorytarnym ustroju, jakie powstało w Europie Zachodniej po II wojnie światowej. Przyznanie ogromnej władzy prezydentowi miało być odpowiedzią na kolejne kryzysy wewnętrzne, konflikty i rewolucje, których historia Francji była przez wieki pełna. Powrotu de Gaulle’a do władzy w 1958 r. i nowego ustroju też nie byłoby, gdyby nie wojna w Algierii, z którą nie radziły sobie kolejne trwające po kilka miesięcy gabinety wyłaniane przez parlament, w końcu postawione przed realną perspektywą wojskowego zamachu stanu.

Zanurzony w historii, wychowywany w tradycji tęsknoty za monarchią i odrzucenia dziedzictwa rewolucji, praktykujący i przyjmujący sakramenty katolik de Gaulle chciał położyć kres chaosowi wewnętrznemu, a jednocześnie pogodzić Francję rewolucyjną i kontrrewolucyjną. „Monarchia republikańska” miała w jego zamyśle położyć kres „stu sześćdziesięciu latom zawieruch” podczas których „Francja nie zeszła z równi pochyłej”. A de Gaulle’a interesowała przede wszystkim wielkość Ojczyzny – w myśl jego znanej maksymy „Francja nie może być Francją bez swojej wielkości”.

Silną pozycję międzynarodową miały dać Francji wywalczone przez de Gaulle’a miejsce w obozie zwycięzców II wojny światowej (mimo klęski 1940 r.) i stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ z prawem weta, ale przede wszystkim własna broń atomowa, którą Francja wyprodukowała. De Gaulle dążył też konsekwentnie do niezależności Paryża od USA, nie akceptując wizji Francji jako państwa podległego innemu w ramach „kolektywnego Zachodu”. Dlatego doprowadził do zdobycia własnej broni atomowej – mimo amerykańskich propozycji przekazania jej Francuzom, ale pod warunkiem, że Amerykanie musieliby zatwierdzać jej użycie. Dlatego również w 1966 r. de Gaulle wyprowadził kraj ze struktur wojskowych NATO.

Kilka miesięcy przed śmiercią generał żalił się André Malraux – „starałem się przygotować Francję na koniec świata. Czy przegrałem?”. Porównywał się do aktora, który odgrywał publicznie teatr francuskiej wielkości, choć wiedział w głębi duszy, że to już przeszłość. Porażkę de Gaulle’a w dłuższej perspektywie dobrze podsumowuje w książce Francuskie samobójstwo Éric Zemmour, dziś przedstawiający się jako następca generała – „uratował państwo, ale nie uratował społeczeństwa”. Silna, sprawna politycznie i bogata, ale wciąż bezwzględnie laicka, „neutralna światopoglądowo” i oddająca bez walki pole kultury lewicy Republika nie zdołała przeciwstawić się cywilizacyjnej zapaści.

„Mit bohaterskiego ruchu oporu” wyczerpał się i nie był przekazywalny kolejnym pokoleniom, tak jak dziś w Polsce wyczerpuje się paliwo antykomunizmu, definiujące tożsamość polskich patriotów ukształtowanych w PRL. W maju 1968 roku studenci-nihiliści krzyczeli „de Gaulle do muzeum” albo wyrażali się o nim pogardliwie i wulgarnie, tak jak dzisiejsi polscy młodzi hedoniści krzyczą „j… PiS”. De Gaulle kiedyś, a Kościół i Jarosław Kaczyński dzisiaj symbolizują dla nich moralność zewnętrzną wobec ich subiektywnych kaprysów. Symbolizują kulturowy nakaz robienia tego, co dobre i służy wspólnocie, a nie tego, na co ma się akurat ochotę. A zgodnie z hasłem Maja ‘68 „zabrania się zabraniać”. Jeśli mam na coś ochotę, to mam prawo to robić i nikt nie ma prawa mnie oceniać.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Załamanie duopolu

Przez kolejne pół wieku Francją rządzili na zmianę prawicowi postgaulliści oraz socjaliści. Z biegiem lat oba obozy polityczne upodabniały się do siebie, zlewając w jednolitą klasę polityczną popierającą rozmontowywanie suwerenności francuskiego państwa. Zewnętrznie – względem Unii Europejskiej i innych organizacji międzynarodowych. Wewnętrznie – względem przywłaszczających sobie coraz większą władzę sędziów i „kontrolnych” instytucji takich jak Rada Stanu i Rada Konstytucyjna. Przykładowo w 1977 r. premier Raymond Barré widząc skutki otwarcia na pierwszą falę muzułmańskiej imigracji wycofał się z przyznania prawa imigrantom do swobodnego sprowadzania swoich rodzin. Rada Stanu anulowała jednak jego decyzję w 1978 r., powołując się na „prawo do prowadzenia normalnego życia rodzinnego”. Krok po kroku „prawa” jednostek stawały się z definicji ważniejsze niż dobro francuskiego narodu jako takiego.

Jednocześnie naprawdę duża część Francuzów sprzeciwiała się kierunkowi wybranemu przez demoliberalne elity. W 1992 r. referendum w sprawie akceptacji traktatu z Maastricht zwolennicy akcesu do świeżo powstałej Unii Europejskiej wygrali minimalnie – 51% do 49%. A to mimo tego, że do głosowania „za” zachęcali wszyscy żyjący i przyszli prezydenci z prawa, lewa i centrum – Giscard, Mitterrand, Chirac, Sarkozy i Hollande.

W kolejnym referendum dotyczącym tej samej materii klasa polityczna poniosła już dotkliwą porażkę – w 2005 r. 55% Francuzów zagłosowało przeciw traktatowi konstytucyjnemu dla zjednoczonej Europy, tym samym blokując dalszy etap jej integracji. Znów „za” opowiedzieli się wszyscy byli, obecni i przyszli rządzący, jak również sprzyjające im demoliberalne media i autorytety. Od tego czasu przestano więc przeprowadzać referenda. Praktycznie te same ustalenia, które Francuzi odrzucili, przeprowadzono przez parlament pod zmienioną nazwą w kolejnej kadencji i weszły w życie w 2009 r. jako traktat lizboński.

Rok 2017 wyznacza ostateczne załamanie duopolu postgaullistowsko-socjalistycznego. Po sprawujących swoje urzędy dwie kadencje Mitterrandzie i Chiracu przyszli Sarkozy i Hollande, których niezadowolone społeczeństwo odsuwało już po jednej kadencji (Chirac miał zresztą szczęście – w 2002 r. po siedmiu latach rządów uzyskał w I turze ledwie 19% głosów, ale w II naprzeciwko niego stanął Jean-Marie Le Pen, przez 30 lat demonizowany przez media jako francuski Hitler, po części na własne życzenie przez różne głupie wypowiedzi w stylu Janusza Korwin-Mikkego). Każdy kolejny z tych czterech prezydentów okazywał się jeszcze mniej udany niż poprzednik i budził jeszcze większe niezadowolenie wyborców.

Te nastroje dobrze wyczuł Emmanuel Macron, ściągnięty w 2014 r. do rządu Hollande’a na stanowisko ministra gospodarki były bankier o liberalnych poglądach, wcześniej doradca prezydenta. Młody, przystojny technokrata z miejsca stał się ulubieńcem mediów. Macron miał być pomocą dla Hollande’a w desperackiej walce o drugą kadencję, a okazał się Brutusem wykorzystującym eksponowane stanowisko do autopromocji, by ostatecznie stworzyć własny ruch polityczny i wystartować samodzielnie. Po raz pierwszy w V Republice w II turze wyborów prezydenckich zabrakło reprezentantów postgaullistów i socjalistów – naprzeciwko Macrona stanęła bowiem Marine Le Pen. Szefowa Frontu Narodowego zaliczyła jednak katastrofalny występ w debacie między turami, przez który nie poparło ją nawet część najbardziej zaangażowanych francuskich patriotów. Ostatecznie otrzymała 34% wobec 66% dla Macrona. Było to mniej niż w którymkolwiek z 22 sondaży między I a II turą. Także gdy spojrzymy na 72 sondaże sprzed I tury rozważające pojedynek Macron-Le Pen, to tylko w jednym znajdziemy słabszy rezultat. Z drugiej strony faktem jest, że 10 milionów Francuzów i ponad jedna trzecia głosujących była w stanie zagłosować na „córkę diabła”.

Kraj-archipelag

Ostatnie kilkadziesiąt lat to we Francji okres silnych przemian społecznych i kulturowych. W miejsce jednego narodu o spójnej tożsamości pojawiły się dziesiątki społeczności żyjących obok siebie, mających jednak ze sobą coraz mniej i mniej wspólnego. Zjawisko to znakomicie opisał w swojej książce „Francuski archipelag” Jérôme Fourquet, jeden z najbardziej znanych francuskich politologów, dyrektor w IFOP – francuskim odpowiedniku CBOSu, założonym jeszcze przed II wojną światową. Fourquet pisze o postępującej „fragmentaryzacji” francuskiego społeczeństwa, przez którą „nakładanie się na siebie interesów” poszczególnych społeczności „staje się nie do zniesienia”. Badacz wprowadza pojęcie „archipelagizacji” „ciała społecznego”. Pisze o „rozmaitych liniach uskokowych – dotyczącej wykształcenia, geografii, społecznej, pokoleniowej, ideologicznej i etnokulturowej. Wszystkie one nakładają się na siebie, dając życie kolejnym mniejszym i większym wyspom i wysepkom”.

Z czego wynika ten rozpad społeczeństwa? Ciężko nie wiązać go z przyjęciem w imię Maja 1968 r. zasady prymatu jednostki nad wszelką wspólnotą, rozrywającej Republikę, która miała być „jedną i niepodzielną” zgodnie z ideałami jakobinów. Forquet za główną przyczynę „archipelagizacji” uznaje „załamanie się katolickiej matrycy francuskiego społeczeństwa”. Uzasadnia to tym, że „wpływ katolicyzmu był decydujący dla ukonstytuowania się naszego kraju. Co więcej, głębokie funkcjonowanie francuskiego społeczeństwa podczas XIX i znacznej części XX wieku było ustrukturyzowane przez opozycję między katolicyzmem a antyklerykalizmem”. Forquet pokazuje, że to właśnie stosunek do Kościoła i katolickich praktyk religijnych był w przeszłości, np. w słynnych wyborach z 1936 roku, czynnikiem najlepiej przewidującym decyzje polityczne Francuzów. Później nastąpiła jednak gwałtowna dechrystianizacja –  w 1950 r. księży było tylu samo (a nawet minimalnie więcej) co w momencie rewolucji w 1789 r. Dziś jest ich już trzykrotnie mniej – przemiany ostatnich kilkudziesięciu lat okazały się dla francuskiego Kościoła bardziej mordercze niż dwie wojny światowe i niezliczone rewolucje, często prowadzące do prześladowań katolików. Na podstawie danych IFOP zbieranych przez większość XX w. i książek innych badaczy Forquet pokazuje, że dechrystianizacja „znacząco przyspieszyła” wraz z Soborem Watykańskim II, aż dziś Francja stała się „ziemią achrześcijańską”.

Drugim zasadniczym czynnikiem jest oczywiście masowa imigracja spoza Europy, przez Forqueta nazywana eufemistycznie „bezprecedensową dywersyfikacją etnokulturowego składu ludności Francji”. Z każdym rokiem nad Sekwaną przybywa muzułmanów – imigrantów i konwertytów. Powstają alternatywne społeczności – tzw. „utracone terytoria Republiki”.

 

Wojskowi i przesunięcie w prawo

W kwietniu zeszłego roku pod głośnym listem otwartym do prezydenta Macrona, rządu i parlamentu podpisało się dwudziestu generałów, stu oficerów i ponad tysiąc innych wojskowych. Wezwali oni do podjęcia natychmiastowych działań wobec „rozpadu Francji”, do którego prowadzi tolerowanie islamistów i „band z przedmieść” oraz fanatyczny „antyrasizm”. Ostrzegli, że Francji grozi wojna domowa, a jeśli ich głos zostanie zignorowany, żołnierze mogą wziąć sprawy w swoje ręce. Według przeprowadzonego świeżo potem sondażu 49% Francuzów zaakceptowałoby „interwencję armii bez wydania jej rozkazu” – czyli, mówiąc wprost, zamach stanu.

Według innego badania ze stycznia tego roku 27% Francuzów uważa, że krajem powinno rządzić wojsko. To ponad dwukrotny wzrost w stosunku do grudnia 2014 (wtedy było ich 12%). Z kolei 39% pozytywnie ocenia model „na czele kraju stoi silny człowiek, który nie musi się przejmować parlamentem ani wyborami”.

Warto odnotować także wyraźny wzrost samoidentyfikujących się jako prawica. Dokładne dane wyglądają następująco: skrajna prawica – 11%, prawica – 32%, lewica – 17%, centrum – 14%, skrajna lewica – 6%. Razem daje to prawie dwukrotną przewagę prawicy nad lewicą – 43% do 23%.

 

Trójka w walce o bój z Macronem

Kto jednak ma reprezentować ową prawicę? W 2017 r. czołowa czwórka kandydatów uzyskała między 23 a 19,5% – różnica między pierwszym a czwartym miejscem wyniosła mniej niż cztery punkty procentowe. W obecnych wyborach równie zażarta jest walka o wejście do II tury. Bezpieczny na pierwszym miejscu wydaje się Emmanuel Macron, utrzymujący poparcie na poziomie 23-26%. Stale między 14 a 18% ma troje kandydatów za nim. Są to: Marine Le Pen – od 2017 r. niezaprzeczalna liderka opozycji, do momentu startu Zemmoura pewna miejsca w II turze, kandydatka postgaullistowskich Republikanów Valérie Pécresse oraz Éric Zemmour, najbardziej znany i poczytny francuski publicysta, obecnie przywódca partii o wszystko mówiącej nazwie Rekonkwista.

Również sam Emmanuel Macron przesunął się na prawo od 2017 r., ogłaszając podczas swojej kadencji wojnę z islamizmem i wprowadzając w okrągłą rocznicę antykatolickiego prawa z 1905 r. „ustawę przeciwko separatyzmom”, mającą uderzyć w alternatywne społeczności godzące w wartości opartej na dziedzictwie Oświecenia laickiej Republiki. Twarzą wysiłków Macrona na tym polu stał się jego minister spraw wewnętrznych Gérald Darmanin, dawniej członek Republikanów. Darmanin podczas telewizyjnej debaty był w stanie nawet wykpić Marine Le Pen, że „chyba nie wzięła swoich witamin” i zadeklarować „jestem twardszy od pani” w sprawie islamizmu. Z drugiej strony ten sam Darmanin straszy, że w razie wygranej Le Pen w wyborach Francję „czekałaby wojna domowa”.

Te dwie deklaracje Darmanina to dobra ilustracja typowego dla całej prezydentury Macrona „en même temps” – „w tym samym czasie”. Popularność polityczna jest w tym modelu utrzymywana nie poprzez konkretne działania, ale sprawne reagowanie ad hoc na pojawiające się kryzysy i zarządzanie lękami społecznymi przy pomocy chwytów socjotechnicznych. Macron w 2017 r. przedstawiał się jako kandydat zrywający ze status quo, a jego program nazywał się „Rewolucja”. Dziś pozycjonuje się po prostu jako rozsądny, doświadczony technokrata stanowiący zaporę jednocześnie przed islamizmem i zdemonizowaną „skrajną prawicą”, tak straszną, że w razie jej wygranej miałaby nastąpić apokalipsa, owa przywołana przez ministra Darmanina „wojna domowa”. Elementem autokreacji na męża stanu ratującego Europę przed wojną była z kolei głośna wizyta prezydenta Macrona w Moskwie i Kijowie, choć ona również nie przyniosła większych skutków.

Faktem jest jednak, że napięcia społeczne i podziały powstałe skutek „archipelagizacji” Francji tylko narastają. Groźba nakręcania się spirali przemocy politycznej jest poważna. Wysokie jest też niezadowolenie ze status quo, podobnie jak skłonność Francuzów do publicznych protestów. Pokazały to choćby głośne strajki Żółtych Kamizelek.

Aż 63% ankietowanych Francuzów nie chce, żeby Macron ubiegał się w ogóle o drugą kadencję. Pozostaje on jednak faworytem ze względu na trudność w zjednoczeniu się wszystkich jego wrogów pod jednym sztandarem.

Macron wykorzystuje też wszystkie dostępne mu chwyty urzędującego prezydenta, takie jak głośne wizyty zagraniczne czy odmawianie debaty z rywalami przed II turą. Niezależnie jednak od tego, kto z trojga rywalizujących o prymat na prawicy okaże się 10 kwietnia jego przeciwnikiem, ostateczny wynik wyborów nie jest oczywisty. Gdyby zaś na czele najsilniejszego militarnie i drugiego najsilniejszego gospodarczo państwa Unii Europejskiej stanął na pięć lat reprezentant demonicznych „populistów” i „skrajnej prawicy”, byłby to przełom w historii powojennej Europy.


CZYTAJ TAKŻE:


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Kacper Kita
Kacper Kita
Analityk i publicysta, członek redakcji portalu Nowy Ład, prowadzący dział wideo NŁ. Szczególnie zainteresowany polityką międzynarodową oraz szeroko pojętą kulturą. Autor biografii Érica Zemmoura oraz Giorgii Meloni, a także esejów biograficznych nt. m. in. Charlesa de Gaulle’a, Marine Le Pen i Benjamina Netanjahu.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!