Stół w restauracji dawno już zarezerwowany. Rodzina zaproszona, pierwszy garnitur i koszula na spinki od tygodni czekają w szafie. A jutro pewnie będzie padać deszcz, to jak jeszcze jeden konieczny element majowej tradycji.
Piszę te słowa na dwadzieścia cztery godziny przed pierwszą komunią naszego syna. W chwili, gdy odbywa on swoją pierwszą spowiedź, co chwilę zerkając nerwowo na telefon sprawdzam, czy są już jakieś wieści z przebiegającej przez kratki konfesjonału linii frontu. Czy „wszystko się udało”. Tyle jest szczegółów i detali w całym tym komunijnym przedsięwzięciu, że margines niepowodzenia jest straszliwie wąski. A triumf? Jak zdefiniować zwycięstwo, o które toczy się – zupełnie poza całą organizacyjną szarpaniną – gra? Za co, kiedy pójdą już sobie wszyscy goście, a dzieci wreszcie zasną wzniesiemy jutro wieczorem z żoną toast?
Za to, co właśnie się w naszym synu przebudziło. Wyruszyło w drogę i otrzymało na tę najważniejszą podróż całego życia pokarm, jak hobbici zapas lembasów od królowej Galadrieli. W tym jednym miejscu Tolkien, tak bardzo stroniący od alegorii i czytelnych zapożyczeń, zrobił wyjątek. Utożsamił chleb, który nie tyle zaspokajał głód, dodawał siły, co rozjaśniał wędrowców od wewnątrz, wypędzał z ich duszy panoszący się wokół mrok z działaniem, jakie Kościół przypisuje w życiu wiernych Eucharystii. Frodo i Sam byli powiernikami pierścienia, który trzeba było zniszczyć, żeby ocalić świat. Każdy chrześcijanin jest powiernikiem sumienia, którego nie może zgubić ani zagłuszyć, żeby zachować duszę. Mam więc zamiar napić się jutro za sumienie.
Spośród wszystkich decyzji i zmian, jakie nastąpiły w dwudziestym wieku w Kościele Katolickim, tak naprawdę tylko otwarcie przez św. Piusa X drzwi do wcześniejszej i częstszej komunii było ożywczym przewrotem, prawdziwym odnowieniem. Określił on granicę, pułap, po przekroczeniu którego można karmić się Ciałem Chrystusa, definiując go jako dojście do umiejętności dokonywania dwóch rozróżnień. Dostrzegania różnicy między dobrem i złem oraz zwykłym chlebem a tym przemienionym, eucharystycznym. To wszystko, więcej nie trzeba – nieważne czy przeżyło się siedem, czy siedemdziesiąt siedem lat. Każda kolejna zasada i reguła jest tylko przypisem do tych dwóch różnic. Wszystkie dogmaty i przykazania są już tylko promieniami światła skierowanymi na to jedno miejsce. Żeby zaistniała ta druga różnica koniecznie potrzebny jest kapłan i ołtarz. Ale tą pierwsza, między dobrem i złem, wyznacza tylko sumienie. Nie ma drugiej religii, która stawiałaby je równie wysoko co katolicyzm. I nie ma też w naszym świecie, z pozoru tak bardzo rozmiłowanym w upodmiotowieniu dziecka i obronie jego godności, zdarzenia równie emancypacyjnego, dowartościowującego dzieciństwo co pierwsze spowiedź i komunia. Wszyscy dookoła zapewniają, że chcą dobra dzieci, za wszelką cenę pragną je obronić przed złem. Ale tylko Kościół pozwala im na coś dużo większego – samodzielne odróżnianie jednego od drugiego, suwerenność w ocenie dobra i zła. Nie ma większej wolności niż ta, którą daje katolicka nauka o sumieniu.
CZYTAJ TAKŻE:
DEKERT: Dzieci w Kościele – zagubione fundamenty
MILCAREK: Jak to było z Pierwszą Komunią
O tym, że posiada ono prawa, ponieważ i tylko o tyle, o ile ma też swoje obowiązki. Jest wyzwolicielem, ponieważ równocześnie pełni rolę przewodnika i kontrolera, nie da się odłączyć od siebie tych dwóch funkcji. A gdy próbuje się to robić, powstaje coś, co jest sumienia nie tyle marną podróbką, co karykaturą: prawo samo-woli. To, co zwykło się określać mianem „wolności sumienia” coraz częściej staje się wolnością od sumienia, ignorowaniem faktu, że jest ono rozbrzmiewającym w środku nas, ale nie naszym głosem.
Kościół naucza, że Sumienie jest pierwotnym namiestnikiem Chrystusa, prorokiem w swoich doniesieniach, monarchą w swojej stanowczości, kapłanem w swoich błogosławieństwach i klątwach. Jego głos jest jedynym, który może się sprzeciwić wyrokom i decyzjom papieża. Bo jeśli ten przemówiłby przeciwko Sumieniu, w prawdziwym znaczeniu tego słowa, popełniłby samobójstwo. Podciąłby gałąź drzewa, na którym siedzi. Gdy dochodzi do kolizji, dysonansu między głosem Watykanu i wewnętrznym głosem Boga w nas samych, mamy obowiązek słuchać tego drugiego.
„Gdybym miał sprowadzić religię do toastów po obiedzie – stwierdził św. John Henry Newman – wypiłbym rzecz jasna za Papieża, ale, jeśli można, jednak najpierw za Sumienie, a za Papieża później”.
Autor jest stałym felietonistą tygodnika „Plus Minus”, w którym ten artykuł ukazał się dn. 05.05.2023 r.
CZYTAJ TAKŻE TEGO AUTORA: