Musica Divina 2023. Sukces wbrew przeciwnościom

fot. Piotr Łysakowski / Musicadivina.pl

Liczba ludzi, którzy korzystają z łatwego dostępu do wykonawstwa muzyki dawnej na żywo, zwłaszcza w przypadku Musica Divina, mogłaby zawstydzić wiele przedsięwzięć, do których ministerstwo hojnie się dorzuca. Nie jest też tak, że obcowanie z muzyką na żywo to jakaś ekstrawagancja. Taki odbiór zasadniczo różni się od słuchania muzyki w domu, z płyt. W niektórych przypadkach ta różnica jest wręcz gigantyczna.

Po koncercie Tria Mediaeval i Cataliny Vicens – ostatnim w głównej części tegorocznego Festiwalu Musica Divina – podszedł do mnie jeden ze słuchaczy i spytał, czy będę coś w o festiwalu pisał. Ależ nawet przez chwilę nie wyobrażałem sobie, że mógłbym o festiwalu nie napisać! Mam z tym jednak coraz większy problem.

Problem polega na tym, że trudno mi znaleźć nowe słowa pochwały dla założycieli Fundacji inCanto – Łukasza i Marty Serwińskich, a także wszystkich jej pracowników (których jest ledwo kilkoro) i wielu wolontariuszy, pracujących przy obu festiwalach (bo w październiku jeszcze Rezonanse). Mam poczucie, że wyczerpałem już zasób w sumie dość banalnych określeń. Że pełni pasji, że perfekcyjni, że maksymalnie zaangażowani – wszystko to już pisałem, a z każdym rokiem się przekonuję, że to jeszcze za mało. Może w tym roku należałoby dodać: nadzwyczajnie zdeterminowani, skoro festiwal się odbył mimo braku jakiejkolwiek ministerialnej dotacji. I to odbył się na artystycznym poziomie absolutnie zachwycającym, a w dodatku jeden z koncertów, Chóru Byzantion, pobił rekord frekwencji: około 1300 słuchaczy. Na pozostałych koncertach liczby sięgały 1000.

To wszystko na festiwalu, przygotowywanym bez grosza ministerialnych pieniędzy przez fundację, w której pracuje kilka osób. Chyba można już mówić o swego rodzaju fenomenie.

 

Drugi problem polega na tym, że o tym, co na Musica Divina najważniejsze – o samej muzyce – właściwie nie da się odpowiednio pisać. To znaczy – można, sięgając po język muzykologicznego opisu, taki, jaki spotyka się w książeczkach dołączanych do płyt. Ale to nie odda emocji, które w większości są odczuciem publiczności i tym, co ją przyciąga.

Wśród tych 1000 słuchaczy jest przecież zapewne jeden, może dwa procent osób z wykształceniem muzycznym lub przynajmniej obyciem muzycznym wystarczającym, żeby na bieżąco oceniać i doceniać różne środki, jakimi posługują się muzycy, niuanse wykonawstwa i kompozycji. Do pozostałych przemawia skumulowany, syntetyczny ładunek emocji, zawartej w pięknie, którym nas obdarzają artyści. A to jest ogromnie trudno opisać.

 

Jak miałbym określić i zwerbalizować emocje, które czułem, słuchając Anny-Liisy Eller, grającej kompozycje z mojego ukochanego baroku na estońskim kannelu, którego dźwięk przypomina trochę brzmienie klawesynu, a trochę harfy? Jak opisać koncert Chóru Byzantion, którego bizantyjskie Nieszpory były jak hipnotyzująca medytacja? Jak miałbym opisać występ Capella Sanctae Crucis, która sięgnęła po muzyczne Nieszpory z klasztoru Santa Cruz w Coimbrze, poświęcone św. Augustynowi, jako że założycielami klasztoru byli właśnie Augustianie, a historia budowy sięga XII w. I tak głęboko mogą też sięgać korzenie muzyki, którą słyszeliśmy? To były dźwięki z głębi wieków, sprzed około 900 lat.

Jestem wreszcie całkowicie bezsilny, jeśli idzie o opisanie koncertu, który na mnie zrobił największe wrażenie: tego finałowego, z Trio Mediaeval i Cataliną Vicens. Napisać mogę tylko tyle, że nie wiem nawet, jak długo koncert trwał, bo ani razu nie przyszło mi do głowy spojrzeć na zegarek. Całkowicie straciłem poczucie czasu. Tak jakby świat poza murami Bazyliki Bożego Ciała w Krakowie przestał istnieć. Były tylko głosy, intonujące kompozycje z Oficjum św. Torlaka, patrona Islandii, oraz niesamowite dźwięki tak zwanych portatywnych organów, na których grała Vicens. Zresztą artystka w widoczny sposób przeżywająca muzykę. To jeden z ważnych aspektów słuchania muzyki na żywo.

Mogę więc tylko, paradoksalnie, napisać o tym, czego nie potrafię opisać, bo choć operuję zawodowo słowem od blisko 30 lat, są dziedziny, zjawiska i wydarzenia, gdy język nie umie już nic zdziałać. Za to jedno mogę stwierdzić na pewno: nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie inCanto, wszyscy jej współpracownicy i wolontariusze, gdyby nie ich samozaparcie, ale też – gdyby nie publiczność i wspierający fundację. Bez nich nic z tych rzeczy by się nie wydarzyło, a też nie miałoby sensu.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


I tu wracam do dyskusji sprzed kilku miesięcy, którą zapoczątkował przeprowadzony przez mnie na moim kanale wywiadŁukaszem Serwińskim na temat wspierania kultury wysokiej przez państwo. Duża część komentujących zawzięcie atakowała ideę wspierania przez państwo tego typu przedsięwzięć, uznając, że to wydawanie pieniędzy z ich podatków na przyjemności dla małej grupki. Odpowiadałem na te zarzuty obszernie w Magazynie „Kontra”, nie będę tego zatem powtarzał. Po tegorocznym festiwalu jedno powinno być jasne: nie mówimy o żadnej „grupce”.

Liczba ludzi, którzy korzystają z łatwego dostępu do wykonawstwa muzyki dawnej na żywo, zwłaszcza w przypadku Musica Divina, mogłaby zawstydzić wiele przedsięwzięć, do których ministerstwo hojnie się dorzuca. Nie jest też tak, że obcowanie z muzyką na żywo to jakaś ekstrawagancja. Taki odbiór zasadniczo różni się od słuchania muzyki w domu, z płyt. W niektórych przypadkach ta różnica jest wręcz gigantyczna. Tak jest choćby ze wschodnią muzyką liturgiczną, która sama w sobie jest rodzajem kontemplacji Absolutu poprzez śpiew. To jest nie do odtworzenia w domowych warunkach.

 

Po tegorocznym festiwalu mam zatem trzy spostrzeżenia.

Po pierwsze – że niewielka grupa ludzi, która z pasją rusza do realizacji jakiegoś pomysłu, nawet w skrajnie trudnej dziedzinie i w niesprzyjających warunkach, jest w stanie ten pomysł zrealizować. I to nie raz, ale cyklicznie. Na takich ludzi powinniśmy chuchać i dmuchać, bo mamy ich w Polsce naprawdę niewielu.

Po drugie – że system dotacyjny, jaki dziś funkcjonuje, a właściwie dysfunkcjonuje, jest z gruntu chory i wymaga głębokiej zmiany. Namawiałbym wszystkich, którzy próbują z niego korzystać i rozbijają się na rafach nieprzejrzystości, uznaniowości oraz absurdalności kryteriów, żeby połączyli siły i zaproponowali zmiany. Publicznie deklaruję, że w miarę moich skromnych możliwości gotów jestem w takim przedsięwzięciu pomóc. Krytyka bowiem to jedno, ale przecież da się przygotować propozycje, nad którymi być może Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego się pochyli. Jeśli nie pod tym, to może pod innym kierownictwem.

Po trzecie – że muzyka – prawdziwa muzyka, nie to, co dzisiaj jest tak nazywane, a jest generowaną niemal automatycznie odstręczającą masówką na prymitywnym poziomie – jest jednym z fundamentów naszej tożsamości kulturowej. I już samo to powinno nakładać na wspólnotę obowiązek pielęgnowania tego dziedzictwa, także poprzez współfinansowanie tego typu przedsięwzięć ze wspólnej kasy. 

 

Jak już wielokrotnie pisałem: w tej dziedzinie jestem konserwatystą, nie libertarianinem (bo stanowisko przeciwników takich działań bliższe jest libertarianizmowi niż klasycznemu liberalizmowi).

Mamy szczęśliwie dostęp do tej muzyki poprzez wiele kanałów i można by powiedzieć, że to nasza przewaga nad tymi, którzy żyli w czasach Guillaume’a de Machaut, Johna Dowlanda, Heinricha Schütza czy Josepha Haydna. Zarazem można odnieść wrażenie, że spowodowało to spadek wrażliwości na piękno muzyki i jej cywilizacyjne znaczenie – choć to zagadnienie znacznie szersze niż tylko dotyczące tej sfery.

Kiedy rozmawiałem przy okazji festiwalu z Łukaszem Serwińskim, prezesem inCanto, uderzyło mnie, co powiedział o wrażeniach wielu artystów, występujących na tym festiwalu. Otóż dla dużej części z nich występ przed widownią, liczącą sobie pięćset, osiemset, tysiąc i nawet więcej osób, jest czymś unikatowym. W wielu krajach o takiej publice artyści mogą tylko marzyć. Czy to nie jest swego rodzaju nasz lokalny kapitał, na którym powinniśmy budować?

CZYTAJ TAKŻE:

SERWIŃSKI: Nieidealna droga idealistów – o trudach i wyzwaniach organizatorów kultury

WARZECHA: Publiczne pieniądze i dziedzictwo kulturowe

MACIEJEWSKI: Zatopiona katedra. O wynurzaniu się muzyki ponad taflę chaosu


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!