Tworzenie katolickiej sztuki, uprawianie chrześcijańskiej kultury jest bardzo nierozważnym zajęciem. Naraża na kpiny niewierzących i nobliwe oburzenie wiernych. Ale z jednego i drugiego można uczynić dar, składany – tuż obok obrazów, książek, wierszy i pieśni – u Jej stóp. Bo jeśli tej nierozwagi zabraknie, będzie już tylko tchórzostwo. A tego już Królowa raczej nie przyjmie.
Patrzy, przygląda się. Ani Jemu, ani mnie. Spogląda w przestrzeń, jednym z tych spojrzeń, do jakich zdolna jest tylko kobieta.
Z jakimś zdeterminowanym zacięciem, w którym ból i smutek stały się już decyzją. Patrzy na to, co ma się stać; jest w Niej cała paleta, każdy odcień uczuć matki, której dziecko ma dokonać czegoś wielkiego i strasznego zarazem – duma, przerażenie, ból i radość. Nie ma tylko sprzeciwu.
Jest „fiat” – nie „niech już będzie”, ale „niech się stanie”. Aktywna, pulsująca życiem, rozwijająca się i pogłębiająca z biegiem czasu zgoda.
„Wszystko czynię nowym”
Spośród wszystkich przerażających swoim naturalizmem scen gibsonowskiej „Pasji” najbardziej dotkliwie odczuwałem zawsze dwie. Pierwsza – tuż po biczowaniu. Gdy żona Piłata podaje granej przez Maię Morgenstern Maryi prześcieradła, by ta mogła wytrzeć rozlaną na dziedzińcu krew Jej syna. Żona rzymskiego namiestnika nie mogła wyraźniej sprzeciwić się decyzji swego męża, niż dbając o to, by ani jedna kropla krwi skazańca nie została zmarnowana. Nie wiem, czy Morgenstern miała taki zamiar, ale zagrała tę scenę z jakąś rozdzierającą prostotą: jakby Kobieta, w którą się wcieliła całe życie przygotowywała się do wykonania tej prostej czynności. Jak gdyby za każdym razem sprzątając podłogę domu w Nazarecie, ćwiczyła, wprawiała się do tego, co właśnie się dzieje. Tyle, że nie sprząta już z podłogi brudu, ale zbawienie świata. I druga – zaraz na początku drogi krzyżowej, gdy Jezus opada bezwładnie w ramiona Maryi, tak bezbronny i słaby jakby był znowu małym dzieckiem i mówi: „Czy widzisz, Matko, jak wszystko czynię nowym?”.
Obie te sceny – poza wieloma innymi rzeczami – określają też stawkę i istotę katolickiej kultury. Podnoszenia słów, barw i dźwięków z prochu ziemi; czynienia rzeczy nowych. I nie chodzi tu o szkodliwy fetysz oryginalności, zrobienia czegoś tak, jak jeszcze nikt inny przedtem, ale zanurzenia ich w tamtej nowości.
Czy tak można?
Patrzę kolejny już raz na obraz Beaty Stankiewicz widniejący od kilku dni w ołtarzu głównym kościoła w Parlinie i towarzyszą mi te same myśli i wątpliwości co chyba każdemu przypatrującemu się na przestrzeni wieków wszystkim nowym przedstawieniom Matki Boskiej. Czy tak na pewno można? Czy to właściwe? Czy to TE rysy twarzy? Czy na pewno tak właśnie uśmiechało się dzieciątko Jezus? Czy błękit Jej szaty jest odpowiednio błękitny, a Jej spojrzenie nie nazbyt surowe albo z kolei za bardzo przesłodzone? Każdy z nas ma zawsze te same wątpliwości. Myślę, że nigdy nie było jeszcze żadnego obrazu Maryi, który od razu spotkałby się z bezwarunkową aprobatą. I chyba dobrze to o nas, ludziach, wierzących świadczy. Te wątpliwości są tak naturalne i oczywiste jak fakt, że nigdy nikomu nie uda się uchwycić Wielkiego Piękna tej postaci. My jesteśmy grzesznikami, Ona – jest pełna łaski. To przepaść zbyt wielka, by komukolwiek udało się ją przeskoczyć. Możemy wątpić, kręcić nosem, nawet i się zżymać. Ale jednego tylko nie wolno nam zrobić – przestać próbować. Rozgościć się po naszej stronie przepaści, nie próbować więcej jej przeskoczyć. „O Maryi nigdy za wiele” – jak pisał święty Bernard. Nigdy za wiele Jej wizerunków, nigdy nie dość pieśni i słów na Jej temat.
Myślę też o szoku, jaki wywołał Caravaggio malując w scenie Wniebowzięcia brudne stopy Niepokalanej. Ten jego gest, decyzja był jak wyzwanie rzucone każdemu cmoknięciu i wymądrzaniu się na widok nowych maryjnych wizerunków. I jednocześnie dodanie odwagi wszystkim, którzy podejmują się ich tworzeniu.
Właśnie tak, moi drodzy – mówi spod brudnych stóp Maryi Michelangelo – właśnie z ziemi, brudu i prochu, dokładnie stąd zaczynamy. Nie bójcie się brudu (kto mógł wiedzieć o tym lęku lepiej niż on, morderca), własnego i tego, który pokrywa wasze pędzle i oczy. Ona chce być dla Was właśnie tym – ucieczką grzesznych i brudnych. Jej stopa, ta sama, która zmiażdżyła głowę węża, została przez ten brud zmiażdżona. Ale już zaraz, za moment, Jej stopy zostaną wraz z całą resztą ciała wzięte do Nieba. Nie po to, by Ją od nas oddzielić, ale przeciwnie – żebyśmy mieli do kogo się uciekać.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Czyja mama? O wizerunku Matki Boskiej we współczesnej Polsce
ŚWIĄDER OFMCap: Sztuka jest sakralna, albo nie jest sztuką. Nowosielski – teolog malujący
KOCZAJ SChr: Lilia między cierniem. Rozkwit maryjności w ciernistej kulturze
O cal nad głową
Tak jak nie można bez Niej wyobrazić sobie naszej wiary, tak też nie istnieje bez Maryi nasza kultura. Bez tego napięcia, przepaści, którą symbolizuje i pośrednictwa, jakie zapewnia. „Bądź czymś więcej niż człowiek, bo inaczej staniesz się mniejszy od mrówki” – pisał Johne Donne. „Czymś więcej niż człowiek” była w historii świata tylko Ona. I tylko dzięki Niej otwiera się przed nami ta możliwość.
Nikt lepiej nie świadczy o tym „głodzie Maryi” niż ci, którzy nie zdają sobie z niego sprawy. Kogo innego mógł mieć na myśli Gombrowicz, gdy „modlił się” w Dzienniku o „boga o cal nad głową” – czy mógł dopominać się kogoś bliskiego, a jednak niepodważalnie lepszego od najdoskonalszego z ludzi niż o Tę, która przewyższą całą ludzkość o „cal niepokalanego poczęcia”?
Albo Henry Adams, kolejny niewierzący ze świadków Jej konieczności – tego, że bez Maryi nie można wyobrazić sobie naszej kultury; wszystko co w niej ludzkie i prawdziwe pozostaje zadłużone w Jej „nadczłowieczeństwie”. W eseju „The Dynamo and the Virgin” („Dziewica i Dynamo”) pisał:
„Kultura chrześcijaństwa rozkwitająca w wiekach średnich, gdy Duch Chrystusowy przenikał wszystkie, nawet najdrobniejsze aspekty życia – od koszarowych ballad i pasterskich piosenek po subtelne i misternie skomponowane pieśni gregoriańskie, od z grubsza ociosanego przydrożnego krzyża po wyniosłe i zawiłe kompozycje gotyckich katedr jak ta w Chartres, od hałaśliwych sporów wiedzionych w studenckich dzielnicach Paryża po mieniącą się niczym gwiazdy błyskotliwość Sumy Teologicznej, wśród świętych i wśród grzeszników, w architekturze, sztuce wojowania (wówczas znanej jako rycerstwo), polityce, gospodarce, muzyce, poezji, miłości wieśniaczej i dworskiej, we wszystkich przaśnych i wyrafinowanych obyczajach chłopskiej chaty i dworu – cała ta kultura była tak naprawdę kultem Marii. Wszystko to było dla Niej. Natomiast w naszych czasach, gdy króluje nauka i technologia, kultura jest tylko kultem dynama, symbolu bezdusznej i pozbawionej miłości siły. Laicki humanizm tak naprawdę nie czci człowieka, jak można by się spodziewać po samej jego nazwie, ale rzeczy przez człowieka stworzone. Czcimy nasze narzędzia. Karol Marks całą swoją koncepcję historii wywiódł z idei, że jesteśmy zdeterminowani przez nasze środki produkcji. Natomiast humanizm chrześcijański, a dokładnie rzecz biorąc, kultura chrześcijańska, to używanie przez człowieka narzędzi w służbie Błogosławionej Dziewicy Maryi”.
Dynamo czy Dziewica?
Wybór przed jakim stoimy, decyzja, którą tak czy inaczej będziemy musieli podjąć dotyczy tego, z jakich sił będziemy korzystali. Komu lub czemu pozwolimy się „napędzać”. Przyciąganiu – „magnesowi” Maryi, wznoszącej nas w górę, czy ślepemu pędowi nakręcającego nas, pchającemu ku przepaści dynamu. Chyba nikt nie ujął tego wyzwania lepiej niż wielki, XX-wieczny myśliciel, autor planu odbudowy kultury chrześcijańskiej, John Senior. W eseju „Egipskie ciemności” pisał: „Zatem musimy zadać sobie pytanie o nasze kościoły i naszą liturgię, o nasze miasta, szkoły i domy – czy podobają się one Błogosławionej Królowej Niebios i Ziemi, która jest tak wrażliwa na światło, barwę, niechlujstwo, przykre wrażenia i niedostatek mądrości w swym otoczeniu? (…) Każda część ubrania, które nosimy, każda gra, w którą gramy, każdy napisany przez nas wers, każde doświadczenie, rozmowa, każda transakcja czy głosowanie – wszystko należy do Niej”.
Patrzę ostatni już raz (w czasie pisania tego tekstu spoglądałem nań co chwilę) na obraz Beaty Stankiewicz. Czy podoba się Błogosławionej Królowej Niebios i Ziemi? Czy będzie Ona w stanie się w nim przejrzeć? W końcu teraz, za życia, widzimy niejasno, jakby w zwierciadle i to na nim, bardziej niż na płótnach czy kartkach papieru, próbujemy oddać Jej rysy. Myślę, że Maryja przyjęła ten obraz z wdzięcznością, jak każdy – z natury niedoskonały, niewystarczający – akt czci dla Niej. Że jedno tylko jest w stanie Ją rozczarować – nasze milczenie. Fałszywa pokora, objawiająca się w strachu przed podejmowaniem się tych najtrudniejszych z wyzwań. Odruch, który precyzyjnie ujął ustami Hamleta Szekspir – „tak to rozwaga czyni nas tchórzami”.
Tworzenie katolickiej sztuki, uprawianie chrześcijańskiej kultury jest bardzo nierozważnym zajęciem. Naraża na kpiny niewierzących i nobliwe oburzenie wiernych. Ale z jednego i drugiego można uczynić dar, składany – tuż obok obrazów, książek, wierszy i pieśni – u Jej stóp. Bo jeśli tej nierozwagi zabraknie, będzie już tylko tchórzostwo. A tego już Królowa raczej nie przyjmie.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego