Liturgia jest sprawą zbyt poważną, by kierować się w niej nostalgią i marzeniami o korekcie reformy. Nie wróci dawny świat, w którym rytuał angażował całą osobę i przenikał znaczącą część życia. Nie odzyskamy pieczołowicie skomponowanych nabożeństw, w których symbole i gesty wyrażały treści zrozumiałe dla uczestników. Bezpowrotnie utraciliśmy śpiew gregoriański, a kunszt kantorów pozostanie sztuką jedynie kilku śpiewaków Kościoła zachodniego, którzy większość czasu poświęcą koncertom a nie służbie podczas liturgii.
„Reforma liturgiczna Vaticanum Secundum spowodowała, że ciemne jutrznie straciły swój tradycyjny charakter, bogaty w symbole i teologię” — zazwyczaj takimi lub podobnymi słowami liturgiści podsumowują porównanie nowego i starego rytu modlitw porannych odmawianych podczas Triduum paschalnego. Prawda jest znacznie prostsza: nie ma już ciemnych jutrzni. Są jutrznie i godziny czytań, które nie odbiegają od układu liturgii godzin sprawowanej w ciągu roku. Mało kto też wspomina o nieobecnej wielkoczwartkowej celebracji matutinum tenebrarum, którą również zastąpiono jutrznią celebrowaną według zwyczajnego porządku. Wprowadzono tak daleko idące zmiany, że w nowej liturgii z trudem można rozpoznać spadkobierczynię wielowiekowej tradycji. Owszem wciąż mamy do czynienia z wyjątkami z Pisma Świętego, psalmami i responsoriami. Zrezygnowano jednak ze znaków ogołocenia: braku wersetu i psalmu wezwania, hymnu i „Chwała Ojcu” opuszczanego na końcu psalmów oraz kantyków, pomijania krótkiego czytania, wezwań „Pan z Wami” i „Módlmy się”. Dawna forma przewidywała obok codziennych dodatkowe ceremonie i teksty, a więc śpiewy, których nie zasmakują uczestnicy nabożeństw sprawowanych według współczesnych ksiąg liturgicznych. Najbardziej charakterystycznym z porzuconych elementów były czytania z Lamentacji Jeremiasza, obejmujące pierwsze części rozdziałów drugiego i czwartego (w Wielki Czwartek dodatkowo pierwszego) oraz przewidziana na Wielką Sobotę Modlitwa Jeremiasza (Oratio Jeremiæ prophetæ), a więc piąty rozdział księgi Lamentacji. Również forma próśb była unikalna, jedynie w te dni sprawowana w rozbudowanej postaci. Wśród zapoznanych ceremonii należy wymienić prostrację wykonywaną po prośbach oraz gaszenie kolejnych, po każdym psalmie jednej, piętnastu świec stojących przed ołtarzem na trójkątnym świeczniku. Piętnastu, ponieważ liczbę psalmów również zmniejszono (do siedmiu, wliczając kantyk Benedictus). Dzięki temu obrzędowi, gdy po Kantyku Zachariasza zgasła ostatnia świeca, świątynię rytualnie wypełniał mrok, choć za oknami wschodziło słońce. Ogołocenie, prostracja, narastająca ciemność — tak w ramach celebracji mierzono się ze skutkami „tajemnicy bezbożności” (por. 2 Tes 2,7), ciemności, które na skutek grzechu spowijają ludzki los.
Uroczysta, kilkugodzinna celebracja wymagała przygotowania, zespołu śpiewaków i odpowiedniej asysty, dlatego w XX wieku była sprawowana wyłącznie tam, gdzie licznie gromadziło się duchowieństwo — w katedrach, klasztorach i opactwach. Księża odmawiali brewiarz, zatem czytali teksty, które w publicznej celebracji śpiewano. Bogactwo melodii i ich skomplikowanie, a także wysiłek, który należało włożyć w przygotowanie celebry, były prawdopodobnie jednym z powodów wprowadzenia reformy. Dodatkowo, należy pamiętać, że wobec zachodzących przemian społecznych, duchowieństwo powoli modyfikowało swój styl życia. Najbardziej widoczna zmiana następowała w zakonach. Z mężczyzn powołanych do sprawowania służby Bożej, mnisi i zakonnicy przeobrażali się w duszpasterzy. Próbując nadążyć za wiernymi pochłoniętymi coraz szybszym biegiem spraw codziennych, sami niepostrzeżenie odchodzili od powolnego rytmu liturgii. Również czytanie (pobożne, jak sądzę) brewiarza, wypierało wymagające nabożeństwa wypełnione śpiewem. Naturalną konsekwencją stawiania lektury nad celebrację była rosnąca rola medytacji i treści słów. Liturgia stawała się sprawą myślenia, a nie działania. Taki też kształt przyjęła odnowiona po Soborze Watykańskim II Liturgia Godzin. Sporo w niej tekstu, w zasadzie brak muzyki, a gestów niewiele.
Osoby zmęczone ilością słów i umownością uroczystego charakteru współczesnej liturgii z nostalgią oglądają się za czasami minionymi. Z zazdrością myślą o mnichach w nielicznych opactwach, w których zachowano dawne formy oddawania czci Bogu. Dla miłośników celebracji miejsca takie jak Tyniec czy Stolarska w Krakowie mogą wydawać się bastionami, w których walczą ostatni obrońcy tradycji. Choć ich liturgia jest jedynie cieniem dawnej, dla wygłodniałych celebracje te mogą być niczym źródło światła. Podobnie tegoroczna edycja festiwalu Musica Divina może być traktowana jak echo świata wspominanego i wyobrażanego z nostalgią.
Liturgia jest sprawą zbyt poważną, by kierować się w niej nostalgią i marzeniami o korekcie reformy. Nie wróci dawny świat, w którym rytuał angażował całą osobę i przenikał znaczącą część życia. Nie odzyskamy pieczołowicie skomponowanych nabożeństw, w których symbole i gesty wyrażały treści zrozumiałe dla uczestników. Bezpowrotnie utraciliśmy śpiew gregoriański, a kunszt kantorów pozostanie sztuką jedynie kilku śpiewaków Kościoła zachodniego, którzy większość czasu poświęcą koncertom a nie służbie podczas liturgii. Niestety, za naszego życia nie dokona się w tej materii żadna istotna zmiana. Uroczyście sprawowana Liturgia godzin była domeną mnichów, kanoników i zakonników. Dopóki ci nie wrócą do chóru z parafii, szkół i duszpasterstw, dopóty liturgia chórowa nie wróci do swej wzorcowej postaci.
Nie sposób tchnąć życia w celebrację, jeśli nie poświęca się jej znacznej części swojego czasu i sił. Ciemne jutrznie w sposób organiczny wyrosły z modlitwy chórowej wspólnot mniszych i kanonickich. Nie były dodanym elementem do uroczyście sprawowanego Triduum, ale naturalną konsekwencją codziennego życia przesiąkniętego modlitwą liturgiczną.
Życie w swej istocie jest tętniącym źródłem. Jego nurt niesie trudy i przyjemności, smutki i radość, porażki i sukcesy. Nie jest zbiorem elementów precyzyjnie układanych jak preparaty w gablocie muzealnej. Przeciwnie jest niczym sztuka, której nie wystawia się na scenie, a na podwórzu pośród kamienic. O ile można porównać ją do obrazu, to jedynie takiego, który powstaje na kanwie bez uprzedniego szkicu. Bliżej jej do ulicznego przedstawienia niż teatru, spontanicznie tworzonego street artu pokrywającego bez określonego planu ściany kolejnych budynków niż do wystawy prezentowanej w galerii. Liturgia wieków minionych była formą życia mnichów. Życie i liturgia splatały się tak bardzo, że nie sposób było wskazać na rozdzielające je granice. Choć celebracja z biegiem czasu przyjęła ramy nabożeństw, w swej istocie była pozbawiona ram. Rozlewała się za próg świątyni do refektarza, kapitularza aż po cele zakonników. Zarazem odzwierciedlała i kształtowała hierarchię klasztoru, zasady w nim panujące i cel, dla którego powstał. Dlatego też współczesne celebracje ciemnych jutrzni według prawideł dawnego porządku są niezmiernie trudne. Ostatecznie grozi im osunięcie się w formę rekonstrukcji, która jedynie na mocy umowy będzie znaczącym dodatkiem do życia. Źródło wyschło. Mimo że wciąż możemy czytać teksty i wykonywać utwory zanotowane w nota quadrata nie wiemy, w jaki sposób uczynić je czymś więcej niż wyjątkową formą modlitwy. Zdobywając się na odprawienie kilkugodzinnego nabożeństwa z pewnością weźmiemy udział w czymś ważnym i przydatnym. Nie będzie to jednak wyraz życia, a jedynie incydentalne doświadczenie, choć poruszające i pewnie owocne. Czy zatem nie warto próbować?
Przeciwnie. Spoglądając w przeszłość, widzimy, że nie tylko mnisi karmili się celebracjami ciemnych jutrzni. Ich śpiew przenikał poza lectorium — ściankę oddzielającą prezbiterium kościołów zakonnych od nawy, w której gromadzili się wierni. Dotykał serc ludzi, którzy tylko na jakiś czas wstąpili do kościoła w opactwie. Niektórzy z nich zapragnęli ciemnych jutrzni rozbrzmiewających w świątyniach, gdzie nie było mnichów. Tam, gdzie zamożni biskupi lub książęta mogli pozwolić sobie na zatrudnienie śpiewaków i muzyków. Tworzyli więc utwory nowe, w których pozorną monotonię chorału przełamywali kontrapunktem lub instrumentalizacją. Oryginalne melodie gregoriańskie zainspirowały wielu kompozytorów, którzy do tekstów liturgicznych dodali muzykę według własnego pomysłu. Chętnie wplatali w nią motywy zasłyszane w klasztorach, a może znane jedynie z zapisów muzycznych przechowywanych w bibliotekach zakonników. Możemy domyślać się, że część tych kompozycji służyła celebracji, a część jedynie medytacji.
Festiwal Musica Divina nawiązuje do tej praktyki. Pozwala usłyszeć fragmenty ciemnych jutrzni poniekąd wyrwane z kontekstu liturgicznego. Niektórzy zarzucą twórcom takich okazji obrazoburstwo, twierdząc, że odrywając muzykę liturgiczną od celebracji, odrywa się ją od właściwego jej celu — ofiary. Z pewnością działa sztuki są współtworzone przez intencje twórców, wykonawców i słuchaczy. Jednocześnie utwory słowno-muzyczne mają też warstwę obiektywną — treść. Zatem jednoznaczne przekreślenie ciemnych jutrzni „do słuchania” wydaje się przedwczesne. Dodatkowo należy pamiętać, w jak paradoksalnych czasach możemy słuchać na przykład Lamentacji Jeremiaszowych w kompozycji Thomasa Tallisa i jak bardzo nasze położenie odpowiada treści ciemnych jutrzni. Zostaliśmy ogołoceni. Nie tylko z tradycji, wysokiej sztuki sakralnej i uroczystych liturgii, ale również z form okazywania czci. Tak bardzo o nich zapomnieliśmy, że nie odczuwamy już straty. A przecież brak czci jest de facto postawieniem Boga w szeregu bóstw pomniejszych, odpowiedzialnych za pogodę i plony. W konsekwencji jest utratą Wszechmogącego wspomożyciela. Cześć i bojaźń wobec Boga prawdziwego są wyrazem miłości stworzenia zamieszkującego świat podarowany przez Stwórcę. Niezbywalna różnica pomiędzy nami a Nim wymaga okazywania czci. Często nie wiemy, jak to zrobić. W tym kontekście modlitwy proroka nabierają nowego znaczenia, a wołanie „Dni nasze zamień na dawne!” wyraża potrzebę ludzi Kościoła.
Na razie stać nas na tyle, by wsłuchać się w piękną muzykę i poruszające słowa. To jednak ogromna ulga dla umysłu, na którym zazwyczaj spoczywa ciężar zaangażowania we współczesną liturgię. Pośród dźwięków odkryje, że zmysły pomagają unieść myśl ku Bogu. Ciało dotychczas ciążące duszy, stanie się jej sprzymierzeńcem. Piękno pociągnie je ku górze. Poruszenie serca ma szansę obudzić zachwyt. Od niego niewielki krok dzieli nas od przeżycia chwały Bożej, wobec której spontanicznie zareagujemy czcią. Te doznania nie zmienią świata, ale zmienią nas. Dzięki wysłuchanym ciemnym jutrzniom może rozbłysnąć światło.
CZYTAJ TAKŻE: